By robić spektakle na podstawie dzieł Platona czy Bernharda, trzeba mieć odwagę. Sama odwaga to jednak za mało.
Dobrze mieć dobre chęci. Cenię je nawet wtedy, gdy wychodzą z nich niezbyt dobre, a nawet kiepskie spektakle. Krzysztof Garbaczewski zazwyczaj dobrze realizuje swoje dobre chęci, po prostu z Ucztą nie do końca mu wyszło. Jeszcze gorzej poszło Grzegorzowi Wiśniewskiemu, który rzucił się na Bernharda.
Bernhard i Platon, osobowości w żaden sposób nieporównywalne, mają jednak jedną wspólną cechę. By robić spektakle na podstawie ich dzieł, trzeba mieć odwagę. Tej nie zabrakło ani Garbaczewskiemu, ani Wiśniewskiemu. Natomiast pierwszemu zabrakło pomysłu na 2/3 przedstawienia, drugiemu – zrozumienia niełatwego Austriaka.
czytaj także
Scena, dla której warto iść do teatru
Garbaczewski słynie z tego, że jego spektakle powstają w wyniku szalonej, ekscentrycznej improwizacji, a kluczowe sceny tworzone są zazwyczaj na pięć minut przed premierą (patrz: główny monolog w Wyzwoleniu). Przeważnie jego metoda reżyserska skutkuje, wbrew wszelkim regułom, olśniewającymi rezultatami. Kiedy więc usłyszałam, że reżyser przymierza się do Uczty Platona, pomyślałam tylko „no, no”.
Podobno zasady są takie, że na początku trzeba chwalić, co niniejszym czynię. Zdecydowanie najwspanialszym fragmentem całego spektaklu jest jego końcówka, kiedy grający Sokratesa Jacek Poniedziałek zostaje przybrany bitą śmietaną i owocami, a publiczność otrzymuje plastikowe widelce i zachętę, aby przystąpić do uczty na Sokratesie. Mimo mojego spoilera, dla tego fragmentu warto zobaczyć przedstawienie, bo to jedna z tych scen, dla których chodzi się do teatru. Wzbudza jednocześnie niesmak, rozbawienie i zdziwienie, widownia nie wie, jak się zachować, nie wspominając już o ironicznym, wieloznacznym komentarzu do Uczty, którym jest ten zabieg. Majstersztyk.
czytaj także
Co do reszty – było przeciętnie łamane na słabo. Pomysł na Ucztę Garbaczewski miał taki, żeby każda z postaci zrobiła minishow o tym, czym jest dla niej Eros. Niektóre z tych występów były lepsze, inne gorsze, ale zasadniczo – mało odkrywcze. Nie przypadł mi do gustu Bartosz Bielenia, który ku uciesze publiczności grał pijanego w sztok mędrca, aczkolwiek kiedy wychodził z tej roli, robiło się całkiem ciekawie. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik zagrała dobrze znany u niej androgynizm, tym razem w wersji starożytno-filozoficznej. W porządku, ale można by spróbować wydobyć z niej coś oprócz tego. Absolutnie urocza była Jaśmina Polak w swoim zagubieniu w świecie wielkiej filozofii i wykończeniu tyradami Sokratesa. Zupełnie nie przekonuje mnie natomiast postać Magdaleny Cieleckiej, która zagrała wiedźmę tłumaczącą Platonowi / Sokratesowi (Paweł Smagała – grał te postaci zamiennie, co raczej niczemu nie służyło, poza chaosem, zważywszy, że Sokratesem był przede wszystkim Poniedziałek), czym tak naprawdę jest Eros. Po pierwsze – jakieś z tego popłynęły banały, że piękne wnętrze ważniejsze jest niż piękne ciało. Po drugie – miałam nieodparte wrażenie, że w scenie tej chodzi przede wszystkim o zaprezentowanie urody Cieleckiej, a może, choć to bolesne podejrzenie – o rozpoznawalne nazwisko w obsadzie.
czytaj także
Nie będę się kusić o całokształt interpretacyjny – kto czytał Ucztę, ten wie. Niezwykle literacka, stworzona jakby na scenę, w hedonistyczno-homoerotycznym klimacie, ale z pewną platońską głębią mówiąca o miłości.
Jednego natomiast Garbaczewskiemu wybaczyć nie umiem. Po co Ucztę uzupełniać Obroną Sokratesa? Czyżby sama Uczta to było za mało? I chociaż scena, w której Sokrates wypija coca-colę zamiast cykuty jest fantastyczna, i chociaż wszystko zmierza do opisanego przeze mnie na początku megafinału, to jednak mimo wszystko jestem zdania, że sugerowanie Uczcie niekompletności to dla niej obraza.
Niewiele Bernharda w Bernhardzie
Nieczęsto zdarza mi się bywać w niestołecznych teatrach, czego całym sercem żałuję i każdego dnia obiecuję sobie, że to zmienię. Nie twierdzę, że tym razem zdobyłam się na heroizm, bo Łódź niezbyt daleko od Warszawy, niemniej – przyjemnie recenzować coś spoza centrum wszechświata. Tym większy żal, że nie za wiele dobrego mogę powiedzieć o Placu Bohaterów w Teatrze Jaracza.
Najmocniejszą stroną spektaklu jest – nie zaskoczę chyba nikogo – tekst. Doskonały, przesiąknięty Bernhardowską nienawiścią do austriackiego podskórnego nazizmu i niechęcią do ludzkości w ogóle. Przy czym subtelnie wskazujący na uwikłanie autora i w austriackość, i w ludzkość. Jego słynne powtórzenia-zapętlenia, stawiające opór i sprawiające rozkosz, jego ironiczny jad, który nie wiadomo, do którego momentu jest na serio, a kiedy zaczyna być autoironiczny… Zdecydowanie Thomas Bernhard to wybitny autor.
Natomiast najsłabszą stroną spektaklu są aktorzy i aktorki. Zastanawiam się, czy to dlatego, że ci najlepsi i najlepsze ściągają do Warszawy, żeby zarabiać prawdziwe pieniądze, grając w serialach. Niemniej – z obsady Placu Bohaterów przynajmniej Bronisław Wrocławski uchodzi za aktora pierwszoligowego. Po prawdzie błyszczał on na tle reszty, ale również w tym przypadku dało się dostrzec nieumiejętne poprowadzenie przez reżysera (dykcja!).
Ale od początku. Akcja spektaklu rozgrywa się w Austrii w późnych latach 80. Zaczyna się od informacji, że szanowany profesor Schuster wyskoczył z okna. Fabuła jest zaledwie pretekstowa, wszystko odbywa się w rozmowach pomiędzy członkami żydowskiej rodziny oraz służby profesora. Wychodzi na jaw upiorny antysemityzm austriackiego społeczeństwa, różne typy postaw Żydów wobec tego faktu, a także rysuje się nietuzinkowa postać zmarłego, do którego raczej trudno jest żywić sympatię.
To wszystko w tekście, bo rzeczy, które dzieją się na scenie, po części zabijają ten przekaz. Dlaczego Urszula Gryczewska gra jedną z córek profesora w tak nieznośnie histeryczny sposób? Po co Agnieszka Skrzypczak w roli młodej służącej Herty występuje półnago? Jak wyjaśnić zmanierowany sposób gry Marka Nędzy w roli syna profesora? I czemu ma służyć ten okropny hałas, który rozlega się kilkukrotnie w czasie spektaklu, jeśli nie taniemu efekciarstwu?
czytaj także
Spektakl ratuje trochę wspomniany wyżej Bronisław Wrocławski, który wcielił się w brata profesora. Jego bełkotliwe słowotoki oddają ducha Bernhardowskich tyrad. Podobnie uporczywe składanie koszul przez panią Zittel (Barbara Marszałek). Podobał mi się też stos butów usypany w jednym rogu, który z jednej strony nawiązywał do obsesji profesora na ich punkcie, z drugiej – subtelnie przywoływał ducha Holocaustu. No i scena finałowa, w której pojawia się grana przez Zofię Uzelac profesorowa. Ma na sobie kostium nasuwający skojarzenia z praktykami sadomasochistycznymi, porusza się jak robot, jest wielką, dmuchaną, sztuczną kukłą. Jest w tym wszystkim trochę śmieszna, ale bardziej przerażająca, jakby skumulowała w sobie całą austriackość tego świata. Na końcu rozbiera się do kostiumu kąpielowego i – w domyśle, bo światła zostają przygaszone – powtarza gest swojego męża, skacząc w sam środek biesiadnego stołu z trampoliny, która była obecna na scenie od początku.
Mówi się, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Co za ulga, że nie wierzę w jego istnienie. Jak dla mnie – reżyserki, reżyserzy – próbujcie dalej. Kiedyś w końcu wyjdzie.
*
Uczta, reż. Krzysztof Garbaczewski, Teatr Nowy w Warszawie
Plac Bohaterów, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi