Krystian Lupa. Franz Kafka. „Proces”. Polska Anno Domini 2017. Pętla skrajnych narracji zaciskająca się wokół szyi jednostki.
Sąd pod sąd. Wycieńczenie. Neuroza. Narcyzm. Sześciogodzinny spektakl w koprodukcji czterech wybitnych warszawskich teatrów. Niezłe podsumowanie tego Anno Domini. I nie tylko.
W 2017 roku na polski teatr spadła Klątwa. Nie będę powtarzać po moich koleżankach publicystkach i kolegach publicystach, jakie straszne rzeczy dzieją się z krakowskimi i wrocławskimi scenami i jak przedziwnie ważna stała się w owym roku twórczość teatralna. Powiem tylko, że żałuję tej premiery Procesu w listopadzie. Powinna pojawić się w grudniu i postawić piękną, lekko podkręconą kropkę nad tym całym „i”, które tak dało nam się we znaki.
czytaj także
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Kontekst, w którym powstawał Proces, jest dla tego spektaklu szczególnie ważny. Wyobrażam sobie, że artyści i artystki w przerwach między próbami śledzili batalię o sądy, może nawet włączali się w protesty. Kiedy wieńczyli swoją pracę, spalił się człowiek, pozostawiając po sobie testament, w którym jasno wyraził się na temat tego, co sądzi o sytuacji w kraju. Musieli czuć się dziwnie, obserwując, jak ich koleżanki i koledzy przesłuchiwani są w związku z rzekomym zamachem na życie Jarosława Kaczyńskiego. Zapewne jednoczyli się z wrocławskim Teatrem Polskim w podziemiu, skoro został on partnerem przedsięwzięcia, a część ekipy to ci, którzy uciekli od Cezarego Morawskiego. Obserwowali, jak Trump zostaje prezydentem światowego mocarstwa. Nie mogło to pozostać bez wpływu na efekt, który możemy teraz oglądać na deskach Teatru Nowego.
czytaj także
I rzeczywiście, spektakl zaczyna się od bieżączki, i to takiej bieżączki, że aż miałam ochotę krzyknąć, że coś tu jest nie w porządku, przecież to Kafka, nie spłycajmy go tak ordynarnie. Nie przy pomocy wielkiej plazmy, na której oglądać możemy razem z Panią Grubach (Bożena Baranowska) jakąś absurdalną debatę z udziałem przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości, Nowoczesnej, Platformy Obywatelskiej i bodaj Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Spektakl zaczyna się od bieżączki, i to takiej bieżączki, że aż miałam ochotę krzyknąć, że coś tu jest nie w porządku, przecież to Kafka, nie spłycajmy go tak ordynarnie.
Właśnie, przecież to Kafka. Słynna, niezwykła powieść pisana między wojnami, w której niektórzy widzieli zapowiedź nadciągających ponurych czasów. Historia człowieka oskarżonego i osaczonego, uwikłanego w bezduszny system, którego nie rozumie i który nie ma żadnego interesu w rozumieniu jego. Człowieka plączącego się po mrocznych korytarzach budynków wymiaru wątpliwej sprawiedliwości, próbującego mówić, gdy nikt nie chce słuchać, próbującego łapać się uniwersalnej logiki, podczas gdy świat, w którym nagle się znalazł, rządzi się własną. W tym systemie nie da się przetrwać, nie da się go przekonać ani racjonalną argumentacją, ani złością. Jedyne, co pozostaje, to biernie przyjąć jego bezsensowne zasady lub zinternalizować je i zakochać się we własnym procesie, jak jeden z bohaterów, Blockbaum (Dariusz Maj).
Jeszcze inny wymiar tej powieści to odczytanie jej jako opowieści o neurozie. Przyjmijmy, że cały proces to wytwór umysłu Józefa K. Z rzeczywistości docierają do niego co prawda obiektywne potwierdzenia jego absurdalnego zatargu z wymiarem wątpliwej sprawiedliwości, jeśli jednak przyjrzeć im się uważnie, wcale nie są takie mocne i nie możemy mieć stuprocentowej pewności, że one również nie pochodzą z coraz bardziej skatowanego umysłu bohatera. Podobnie jak jego nerwowe analizy, czy aby na pewno zachował się dobrze, wypowiedział właściwe słowa i czy gdyby użył innych, to wszystko potoczyłoby się inaczej, bardziej pomyślnie. W psychologii istnieje określenie na ten stan uporczywego powracania myślami do mniej lub bardziej odległej przeszłości i odgrywania w głowie innych jej scenariuszy – to ruminacje. Józef K. ma do ruminacji skłonność, podobnie jak Franz K. (Andrzej Kłak), który zajął jego miejsce w spektaklu Lupy.
Wszystkie te warstwy interpretacyjne, tzn. komentarz do aktualnych wydarzeń, wypowiedź na temat samotności człowieka wobec bezdusznego systemu i historia cierpienia jednego neurotyka, są w widowisku obecne. I nie tylko obecne – przeplatają się ze sobą, uzupełniają, jedna bez drugiej nie istnieje. W kontekście całego spektaklu nawet otwierająca go „debata” polityczna ma swoje uzasadnienie.
Perwersja i Sadomasochizm
Andrzej Kłak to Józef/Franz K. doskonały. Wysoki, chudy, często występujący w bieliźnie, bo przyłapywany przez rzeczywistość na tym, że jest zwyczajnym, szarym obywatelem, chodzącym po domu w samych majtkach. Rozchełstany, rozmemłany, nerwowo szepczący w duchu ruminujące zaklęcia, na zewnątrz przemawiający słusznie i pompatycznie. Działacz społeczny na rzecz własnej wolności i praw. Śmieszny i słuszny w swoich przemówieniach. Poza nim i widzami nikt nie wie, że ma swoje alter ego, grane przez Marcina Pempusia. Rozleniwione, homoerotyczne, przemawiające znudzonym głosem. Lekceważąco krytyczne, powtarzające „ale głupio powiedziałeś”, „no i co ty robisz”, „ośmieszasz się”. Narcystyczny oskarżyciel Józefa / Franza K. Najskrytszy, najintymniejszy głos, który stanowi także głos systemu, osaczającej rzeczywistości. I doprowadza bohatera na skraj szaleństwa.
Świat, w którym obraca się Józef / Franz K. zdecydowanie wypadł z formy, jednak przywracanie go do normy przez bohatera nie ma najmniejszych szans powodzenia. Na poziomie społecznym K. chciałby żyć tak, jakby nie było Freuda. Chce być podmiotem, jeśli oskarżanym, to wiedzącym za co, wysłuchiwanym, kiedy przemawia, traktowanym logicznie i sprawiedliwie. Tymczasem zasadą organizującą rzeczywistość jest rozmemłanie. Nie jest do końca pewne, czy to K. rzutuje na nią swoje własne, czy też ona na niego. W każdym razie nawet kiedy on nakłada na siebie marynarkę, w sądzie spotyka rozdygotaną Różę, żonę woźnego (Ewa Skibińska) w rozchełstanej sukience, płaczliwą i molestowaną seksualnie przez wszystkich wokół. Trochę bezradną, a trochę upajającą się swoją rolą skrajnie poniżonej. W środku jego płomiennego wywodu Róża odbywa stosunek seksualny ze studentem prawa (Maciej Charyton), a stanowi to zaledwie wstęp do ujawnienia erotycznego, sadomasochistycznego oblicza sądu.
Zasadą organizującą rzeczywistość jest rozmemłanie.
Jest to system znający tylko dwa stany egzystencji – dominacja i upokorzenie. Stany te jednak mają wiele subtelnych odcieni, co odsłaniają przed widzami kolejne sceny. Upokorzony zostaje K. w trakcie swojej przemowy, ale poniżony jest też sędzia śledczy (Michał Opaliński), który krzykiem wymusza ciszę na sali obrad, a jego funkcja sprowadzona jest do pisania niekończących się sprawozdań, których nikt nie czyta. Poniżeni są adwokaci, którzy formalnie nie biorą nawet udziału w procesie, i sędziowie, którzy nie znają się na prawie, więc muszą się konsultować z co bardziej szanowanymi adwokatami. Poniżeni są przede wszystkim jednak oskarżeni, jak w scenie, kiedy woźny sądu (Wojciech Ziemiański) oprowadza K. po kancelariach i ich oczom ukazuje się rząd podejrzanych z ustami zalepionymi czarną taśmą. To oczywiste nawiązanie do protestu aktorów w tym kontekście zyskuje zupełnie nowy wymiar. Kiedy po zakończonych spektaklach widzimy artystów i artystki z czarną taśmą, jest to wyraz niosącego pozytywną energię buntu, oczywisty znak aktywności. W Procesie aktorzy i aktorki z zalepionymi ustami są bierni, zrezygnowani i przestraszeni. Nie trzeba być wizjonerem społecznym, żeby wiedzieć, że taki stan pojawia się, kiedy bunt nie przynosi żadnych rezultatów.
Wśród podejrzanych także dostrzegamy hierarchię dominacji. Na samym jej dole przez chwilę jest wspomniany już przeze mnie Blockbaum, którego nie szanuje nawet jego własny adwokat, nie trzeba jednak wiele, żeby na jej dole znalazł się K. Dzieje się to choćby w momencie, kiedy Blockbaum mówi mu, że w jego oczach widać, że przegra proces. W tym świecie pozycje społeczne są nietrwałe i zależne od wielu chimerycznych czynników. Niezmienna pozostaje tylko zasada dominacji i poniżenia.
Jest to zasada, która ufundowała nam nieprzyjazną rzeczywistość, i w gruncie rzeczy, przechodząc już do aluzji do obecnej sytuacji społeczno-politycznej, można wysnuć wniosek, że musiało do tego dojść. Wypaczenia to nieodłączna część świata opierającego się na tej zasadzie. Pytanie tylko, czy po prostu w pewnym momencie coś poszło nie tak i jeszcze jesteśmy się w stanie z tego wykaraskać, czy też zasada ta tkwi w naturze każdego szarego obywatela, każdego Józefa / Franza K.
Pięcioro nagich aktorów i jedna recenzentka
Powyższy opis dotyczy pierwszej części spektaklu, w której Lupa mniej lub bardziej rygorystycznie podąża za fabułą książki. Wychodzi z niej jeszcze bardzo ostrożnie, aby w drugiej części dodać Kafce co nieco od siebie. Inspirację czerpie nadal z Kafki, z tym, że z jego biografii. Przez chwilę poważnie zastanawiałam się, czy czasem pisarz nie oparł swojej powieści o własne doświadczenie zmagań z sądem, ale nie. Jak doczytałam, impulsem do napisania książki były zerwane zaręczyny z Felicją Bauer (Marta Zięba) i romans z Gretą Bloch (Małgorzata Gorol). U Lupy stają się one kolejnymi bohaterkami Procesu, razem z inną historyczną postacią, przyjacielem Franza Kafki Maksem Brodem (Adam Szczyszczaj).
Lupa umieszcza ich we wspólnej przestrzeni, która w domyśle jest domem Franza K. Główny bohater jest już w tym momencie skrajnie wyczerpany, przez większość sceny kuli się na łóżku. Pozostałe postacie zajmują trzy kolejne łóżka i rozmawiają o trójkącie miłosnym Franz-Felicja-Greta, jakby nie widząc, w jakim stanie jest bohater, a przynajmniej się tym nie przejmując. Ich rozmowa płynnie przechodzi do refleksji na temat małych, sfrustrowanych ludzi, którzy po objęciu władzy mszczą się na świecie za swoją małość i frustrację, upajając się dominacją, nie szukając sposobów pokojowej współpracy. Oraz do roli artystów i artystek, którzy coś przespali, coś przegapili, zamknięci w bańce śmiałych eksperymentów artystycznych. Traktuję ten fragment spektaklu jako uderzenie się w pierś reżysera i wszystkich współpracujących z nim osób. Jest to o tyle przejmujące, że Lupa słynie z bycia tzw. autorytetem artystycznym, co doczekało się już nawet oddzielnej satyry: zainteresowanych odsyłam do strony na Facebooku „Pilne: Krystian Lupa powiedział”.
A jednak przez wszystkie te lata zarówno on, jak i inni oraz inne odpływali od zaangażowania w bieżące, drobne sprawy społeczno-polityczne, które zaowocowały tym, co mamy. Nie wiem do końca, dlaczego, ale intuicja podpowiada mi, że decydująca była pozorna błahość tych spraw. W końcu sama się oburzyłam, widząc na początku spektaklu telewizor z gębami polityków i na usta cisnęły mi się refleksje na temat spłycania wielkiego Kafki. Może też powinnam uderzyć się w pierś. Nie jest wcale pewne, że gdyby Lupa zabierał w tych sprawach głos, potoczyłyby się one inaczej. Niemniej – rozumiem wyrzuty sumienia.
czytaj także
Pod koniec tej części spektaklu biorący w niej udział aktorzy i aktorki rozbierają się i mówią, że nie chcą żyć w rzeczywistości zaprojektowanej na wzór czyjejś nienawiści. Rozbiera się też Franz K., a nawet jego narcystyczne alter ego. W końcu są razem, nie tylko w jednej przestrzeni, ale także w przesłaniu. Franz bierze w tym udział nawet bardziej niż inni, zrzucając z łóżka materac i leżąc gołym ciałem na samych sprężynach. Odbieram to jako dobrowolny i w końcu adekwatny akt masochizmu.
Można by rzecz – artystki i artyści są nadzy. Tak samo bezbronni jak reszta społeczeństwa. I właśnie teraz, choć tak naprawdę dużo wcześniej, przyłączają się do społecznego „nie”. Tym razem jest to „nie” legitymizowane przez Krystiana Lupę. I, można się śmiać do woli, ale to coś znaczy.
Można by rzecz – artystki i artyści są nadzy. Tak samo bezbronni jak reszta społeczeństwa.
Proces składa się z trzech części. Pierwsze dwie mogę śmiało nazwać arcydziełami. Trzecia nie była zła, ale zaskakująco mało przejmująca. Czyżby Krystian Lupa nie wiedział, że dobre trzeba na początek i na koniec, a przeciętne wciska się w środek? Widocznie nie tylko w sprawach społeczno-politycznych wykazuje się zapóźnieniem, przydałby mu się też coaching z, bo ja wiem, sztuki prezentacji? W każdym razie – pod koniec spektaklu napięcie opada, a że to ostatnie dwie z sześciu godzin, opada bardzo wyraźnie. Już chyba więcej odkrywczych rzeczy nie da się powiedzieć, przynajmniej nie za jednym zamachem, a życie Józefa / Franza K. i tak zmierza ku końcowi. Trochę tu rozwlekłej pompatyczności, ale mimo wszystko warto nie uciekać podczas drugiej przerwy. Przede wszystkim dla finału. Finału, który zostawia nas z myślą, że przecież wiemy, jak to się wszystko skończy. No właśnie. Wiemy?
Proces, reż. Krystian Lupa, Teatr Nowy w Warszawie, Teatr Powszechny w Warszawie, Studio teatrgaleria, TR Warszawa