To dla mnie kluczowe w myśleniu o kierowaniu teatrem w Kaliszu i Kaliskimi Spotkaniami Teatralnymi.
Mikołaj Pancewicz: Gdy w 2010 roku uczestniczyłem w proteście przeciwko zbyt wysokim cenom biletów na Kaliskie Spotkania Teatralne, wsparła nas pani tekstem opublikowanym na stronie Krytyki Politycznej, w którym pada m.in. stwierdzenie: „Skoro działalność kulturalna jest dotowana ze środków publicznych, to powinna być też publicznie dostępna, a nie skierowana jedynie do odpowiednio uposażonych – wybranych”. Co ważne, nie była to wypowiedź z pozycji zewnętrznej, była pani wówczas dyrektorką Krakowskich Reminiscencji Teatralnych i wiedziała, jakie są koszty festiwalu teatralnego. Dla nas to było bardzo ważne wsparcie, dało nam pewność, że wysokie ceny biletów to świadoma polityka ówczesnej dyrekcji, a nie konieczność ekonomiczna. Dzisiaj jest pani dyrektorką Teatru im. Bogusławskiego i organizuje KST. Jak do tego doszło?
Magda Grudzińska: Gdy pisałam ten tekst, nie przyszło mi do głowy, że za parę lat znajdę się w Kaliszu i sama będę kształtować ten teatr i festiwal. Jak to się stało? Po 17 latach pracy przy Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych poczułam, że potrzebuję zmiany. Uważam, że zmiany na stanowiskach kierowniczych w kulturze to pozytywna rzecz, zarówno dla instytucji czy wydarzenia, jak i osoby sprawującej daną funkcję. Oddałam prowadzenie festiwalu i wyjechałam do Warszawy, gdzie jako freelancerka współpracowałam m.in. z Komuną Warszawa. To umożliwiło mi start w konkursach. W naszym kraju konkursy na dyrektorów instytucji kultury są ogłaszane nagle, trzeba się szybko zgłaszać i w przypadku wygranej natychmiast podejmować pracę. To powoduje, że bardzo trudno wystartować w takim konkursie osobom zaangażowanym w inne przedsięwzięcia. Nie ma dobrego momentu na zostawienie festiwalu, przy którym praca trwa cały rok. Dlatego system niemiecki, gdzie dyrektorów mianuje się z rocznym wyprzedzeniem, wydaje się bardziej sensowny.
Świadomie startowałam w konkursach w mniejszych miastach – najpierw w Gnieźnie, potem w Kaliszu. Nie miałam doświadczenia w prowadzeniu instytucji kultury, przeskok z festiwalu do wielkiej instytucji byłby zbyt duży. Praca w mniejszym ośrodku jest też bardziej komfortowa, można bardziej skupić się na działaniu. Aktorzy nie biegają z castingu na casting, od reklamy do serialu, albo przynajmniej nie na tak ogromną skalę. W teatrach warszawskich zdarzają się problemy z przeprowadzeniem procesu prób, ponieważ reżyser nie jest w stanie zebrać całego zespołu w jednym terminie.
Jest pani menedżerką kultury. W Kaliszu to chyba pierwszy taki przypadek. Dotychczas dyrektorowali aktorzy i reżyserzy.
Rzeczywiście utarło się, że dyrektorami teatrów często są reżyserzy czy reżyserki. Czasem to się sprawdza, czasem nie. Sytuacja, gdy dyrektor jest reżyserem, może na przykład rodzić konflikty interesów.
Izabela Cywińska po objęciu posady dyrektorki kaliskiego teatru w 1970 roku wyrzuciła wszystkich aktorów, żeby móc realizować swoją wizję z wybranymi przez siebie ludźmi. Pani na szczęście tego nie zrobiła. Jaki ma pani pomysł na współpracę z zespołem i jak zespół przyjmuje proponowane przez panią zmiany?
Właśnie skończyłam prowadzanie rozmów sezonowych, czyli indywidualnych spotkań z członkami zespołu artystycznego. Takie rozmowy służą temu, żeby zapytać, jakie oni mają przemyślenia, uwagi, pomysły, co im się nie podoba. Rozmowy przebiegały bardzo pozytywnie, ale wiadomo, że mówimy tu o specyficznej relacji między dyrektorką a zespołem. Staram się tłumaczyć, że nie obrażę się, jeśli ktoś mnie skrytykuje. Zdarzyło się już, że ktoś przyszedł do mnie z problemem i mam nadzieję, że sposób załatwienia tych spraw to udowodnił. Okazywało się, że problem był w komunikacji, a nie w celowym postępowaniu mającym komuś zaszkodzić.
Co do zwolnień, to jest to jakiś sposób, ale niekoniecznie łatwiejszy.
Teatr to praca zbiorowa. Zespołowość jest niesłychanie ważna: każda osoba, na każdym stanowisku dokłada się do całego procesu. Naprawdę każda.
Kto tutaj pracuje, musi rozumieć specyfikę teatru. W sztuce nie da się wszystkiego dokładnie ustawić, trzeba mieć świadomość, że pracujemy nad procesem artystycznym, który nie jest do końca przewidywalny. Taka jest różnica między sztuką a rzemiosłem. W rzemiośle, jeśli wszystko jest odpowiednio zorganizowane, można przewidzieć efekt finalny. W sztuce tak nie jest. Można mieć wszystko świetnie przygotowane i zorganizowane, a i tak nie da się zapewnić, że rezultat będzie dobry.
Nie przyszłam tu z myślą, że będę zwalniać. Cieszę się, że mogę pracować z ludźmi, którzy mają ogromne doświadczenie, i od nich czerpać. Współpracowałam z wieloma instytucjami i miałam wgląd w wiele teatrów i wiem, jak może być. Tutaj trafiłam na ludzi, którzy chcą pracować, są otwarci.
A wprowadza pani jakieś zmiany w sposobie działania instytucji?
Zaczęłam swoją pracę od indywidualnego spotkania z każdym pracownikiem, nie tylko z zespołem artystycznym. To był trochę taki symboliczny gest, niektórzy mówili, że są w tym gabinecie drugi raz w życiu. Wykorzystałam to, żeby im powiedzieć, że są tutaj zawsze mile widziani. To były solidne spotkania, z każdym przeprowadzałam mniej więcej godzinną rozmowę.
Wprowadziliśmy też spotkania z całym zespołem teatru, które odbywają się raz na kwartał. Podsumowujemy na nich to, co się wydarzyło w ciągu trzech miesięcy, mówimy o tym, co się będzie działo w kolejnych. Te spotkania nie są obowiązkowe, ale zapraszamy wszystkich, żeby przypomnieć, że jesteśmy zespołem, żeby wszyscy – nie tylko dyrektor i zespół artystyczny – wiedzieli, w jakim kierunku idzie instytucja, żeby czuli, że są częścią teatru. Dyrektorem się bywa, to ja jestem kimś, kto jest tutaj przez chwilę. Dlatego uważam, że mam obowiązki wobec zespołu – chcę, żeby każdy poczuł, że ta praca nie jest tylko koniecznością, że to miejsce, gdzie staramy się stworzyć możliwości rozwoju. Bo oni są i będą tutaj dłużej ode mnie. Ten teatr jest bardziej ich niż mój. W tym momencie ja wyznaczam kierunek, ale bez nich nie byłoby tego teatru w takiej formie.
Zaletą mniejszego miasta jest też może to, że nie ma tak wielkiego nacisku na produkcję wydarzeń, chociaż już się powoli zaczyna. Podniosły się głosy, że w teatrze jest za mało premier albo że teatr nie zajmuje się tym, do czego jest przeznaczony.
Pytanie też, co się ma dziać, bo u nas dzieje się czasem aż za dużo. Zaczęliśmy z niesłychanym impetem, jeśli chodzi o projekty dodatkowe. Ale wiadomo, że produkcja spektakli to bardziej skomplikowana rzecz. Zostałam dyrektorką w czerwcu i musiałam przygotować sezon rozpoczynający się od września, więc to było szaleństwo. To duże osiągnięcie, że w tak krótkim czasie w ogóle udało mi się namówić reżyserów na współpracę i że ten sezon udało się zaplanować.
Natomiast od razu ruszyliśmy z projektami interdyscyplinarnymi, które też są naszymi zadaniami statutowymi. Uważam, że tego rodzaju działania są obowiązkiem dzisiejszych instytucji kultury. To nie jest substytut, działalność zamiast spektakli, ale coś, co dzieje się oprócz nich. Na tworzenie spektakli teatralnych otrzymujemy pieniądze w ramach dotacji budżetowej i bardzo trudno zdobyć dodatkowe środki na tę działalność, łatwiejsze jest to w przypadku różnego rodzaju projektów. Dlatego na działania dodatkowe nie wykorzystujemy środków z budżetu, tylko zdobywamy granty. Dzięki nim realizujemy takie projekty, jak Laboratorium dla przyszłości, Choreografia myśli i Załóż moje okulary. W lipcu w ramach programu Lato w teatrze wspólnie ze Stowarzyszeniem Multi Art zorganizujemy półkolonie dla dzieci pt. Co słychać?. Zatrudniłam też pedagożkę teatru, Magdę Szpak, która zaczęła działać z dużą energią, tworząc m.in. Dyskusyjny Klub Teatralny czy prowadząc rozmaite warsztaty. I to już są rzeczy realizowane z naszego podstawowego budżetu.
Realizuje pani koncepcję teatru miejskiego, zakorzenionego w lokalności, opartego na współpracy z widzem, ale odważnego artystycznie. Co to oznacza w praktyce?
To ma być teatr traktujący widza poważnie. Nie godzę się na myślenie, że widownia jest zainteresowana jedynie płytką rozrywką, że coś jest dla niej za trudne. A już najbardziej nie znoszę, jak ktoś mówi, że coś jest za trudne na Kalisz. Chcemy pokazać, że każdy odbiór jest uprawniony. Działania Magdy Szpak związane z pedagogiką teatru nie są edukacją w tym sensie, że musimy widzowi wytłumaczyć spektakl, bo on sam jest za głupi, żeby go zrozumieć. Nie ma jednej słusznej interpretacji. Czasem widzom wydaje się, że powinno być jak w szkole – „co poeta miał na myśli”, że istnieje jedna słuszna odpowiedź. A jeśli nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć sobie całościowo, o co chodzi w spektaklu, to go odrzucamy. A my staramy się powiedzieć widzom, że nie muszą wszystkiego zrozumieć, czasem wystarczy odbierać spektakl zmysłowo. Nie szukać tego, co reżyser chciał powiedzieć, ale myśleć o tym, co samemu możemy wyciągnąć z przedstawienia. Spektakl, nawet jeśli się nam nie podoba, może stać się pretekstem do rozmowy o życiu, o świecie, a nie tylko o teatrze, o tym, czy to była dobra inscenizacja, czy aktorzy dobrze zagrali.
Pojawiły się też głosy krytyczne, że robimy za dużo spektakli dla dzieci. Ale jesteśmy jedynym teatrem repertuarowym w tym mieście.
Działamy ze środków publicznych i to, co robimy, musi być publiczne, otwarte na każdego. Otwartość i dostępność są dla mnie kluczowe. Musimy mieć ofertę dla wszystkich.
Dlatego staramy się likwidować bariery w dostępności, zastanawiać się nad tym, co może wpływać na to, że ktoś nie chodzi do teatru. Może to kwestia cen biletów? Może młodzi rodzice nie mają z kim zostawić dzieci? I wychodzimy naprzeciw tym ograniczeniom: na przykład raz w miesiącu robimy spektakle z opieką nad dziećmi, mającą formę warsztatów artystycznych, więc w ten sposób też realizujemy swoją misję. Wprowadziliśmy nową ofertę biletową dla osób niepełnosprawnych – taka osoba może przyjść na spektakl z opiekunem, płacąc tylko za jeden bilet. Planujemy też wprowadzić audiodeskrypcję dla osób niewidomych, być może pojawią się spektakle z tłumaczeniem na język migowy. Wciąż będziemy dopytywać widzów, czy są jakieś bariery, które być może teraz nawet mi do głowy nie przychodzą. To dla mnie podstawa prowadzenia instytucji publicznej.
W przyszłym sezonie planujemy badania publiczności. Ale nie będziemy pytać widzów, co chcieliby oglądać w teatrze, bo wiadomo, że lubimy te piosenki, które znamy. Będziemy stawiać pytania tak, żeby poznać naszą publiczność i zaproponować jej to, co uważamy za ciekawe dla niej. Nie jest tak, że widzowie będą układać repertuar teatru, ale chcemy, żeby czuli, że to miejsce jest dla nich, żeby czuli się partnerami. Tak jak do rozmowy zapraszam pracowników, tak też zapraszam widzów.
Czy są jakieś wzory, inspiracje dla tej koncepcji?
Pracowałyśmy nad nią razem z Weroniką Szczawińską. Zaczęłyśmy od rozpoznania miasta. Na pewno inspiracją było to, co się wydarzyło w teatrach w miejscach kiedyś uznawanych za prowincjonalne, czyli np. w Wałbrzychu czy Bydgoszczy. Kilka rozwiązań wprost ściągnęłam z Bydgoszczy i odwołuję się do tego w swojej koncepcji. Przy Reminiscencjach stworzyliśmy nieformalną sieć dziesięciu festiwali europejskich, FIT – Theatre/Festivals in Transition, jak mówiliśmy żartem – po to, żeby od siebie wzajemnie „kraść” to, co fajne. W zarządzaniu kulturą korzystanie z dobrych wzorców jest wskazane.
Korzystam raczej z praktycznych inspiracji, w naszym tandemie to Weronika jest od teorii. Ale ostatnio dużo dała mi do myślenia książka Dragana Klaicia Gra w nowych dekoracjach. Teatr publiczny pomiędzy rynkiem a demokracją. Poświęcona jest temu, czym jest teatr publiczny, czym powinien być i co to w ogóle znaczy „publiczny”. Cieszę się, że ktoś zaproponował w końcu rozmowę na ten temat, bo często podchodzi się do tego zupełnie bezrefleksyjnie. Taki system tu istnieje, instytucje kultury są finansowane ze środków publicznych, kultura jest dobrem narodowym i tyle. A jeżeli się próbuje oceniać, czy instytucja jest dobrze prowadzona, to co się bierze pod uwagę? Frekwencję i przychody. Dość kontrowersyjne wskaźniki dla oceny poziomu działania instytucji kultury.
To jakie powinny to być wskaźniki?
Instytucja publiczna cały czas powinna pamiętać o tym, że jest dla wszystkich. Musi być czujna, nieustannie poddawać refleksji to, czy na pewno robi wszystko, żeby ułatwiać dostęp. Musi zastanawiać się nad otoczeniem, w którym działa. Na przykład my, będąc jedynym teatrem w mieście, nie możemy postawić na specjalizację. Musimy mieć i spektakle dla dzieci, i dla dorosłych. Nie powinniśmy też być teatrem jednego reżysera. To ciągła autorefleksja – gdzie i dla kogo działamy, czemu, poza sprzedażą biletów, ma służyć to, co proponujemy w repertuarze. Misją instytucji kultury nie jest dostarczanie rozrywki. Skoro korzystamy ze środków publicznych, powinniśmy działać dla dobra publicznego i to, co proponujemy, powinno służyć temu dobru. Ocena instytucji powinna polegać na sprawdzeniu, czy instytucja to właśnie robi. Ważne jest też, czy instytucja prowadzi różnorodną działalność, czy się rozwija.
Chciałabym, żeby dyskusja o tym, czym jest teatr publiczny i jakie powinien spełniać warunki, zaczęła się toczyć nie tylko na poziomie dyrektorów instytucji, ale też organów zarządzających.
Po objęciu dyrekcji zaczęła pani otwierać teatr na ludzi wcześniej wobec instytucji „zewnętrznych”, zaprosiła pani do współpracy organizacje pozarządowe, aktywistów, wolontariuszy. Jaki jest odzew? Czy teatr jest potrzebny kaliszanom?
Odzew ze strony organizacji pozarządowych jest bardzo duży. Frekwencja też wygląda bardzo dobrze, ale taka była już wcześniej, mamy nawet mały wzrost, z 90 do 92 proc. Mam nadzieję, że nasze działania związane z poprawą dostępności przyniosą dalsze efekty. Wiele teatrów zazdrości nam takiej frekwencji, więc widać, że teatr jest tutaj potrzebny. To mnie zresztą uderzyło, gdy przygotowywałam się do konkursu, i stąd wynikło wiele pomysłów w mojej koncepcji. Kaliski teatr został stworzony przez mieszkańców. To trzeci najstarszy teatr w Polsce, obchodzimy właśnie jego 215-lecie. Gdy do miasta po raz pierwszy przyjechał Bogusławski, mieszkańcy się w nim zakochali i postanowili, że dla niego wybudują teatr. To mnie ujęło. To nie jest teatr wybudowany przez jednego zamożnego człowieka, magnata czy przedsiębiorcę, ale instytucja stworzona wspólnym wysiłkiem mieszkańców. Losy teatru bardzo mocno splotły się z losami miasta – gdy Kalisz płonął, teatr też. Obecna lokalizacja budynku teatru również jest symboliczna. Zostało wybrane najbardziej prestiżowe, wyeksponowane miejsce. I takie jest, w środowisku teatralnym mówi się, że kaliski teatr jest najładniej położonym teatrem w Polsce. Nie ma kaliszanina, który by nie wiedział, gdzie jest teatr i jak wygląda, nawet jeśli nigdy nie był w środku, to na pewno zna ten budynek.
Ceny biletów na tegoroczne Kaliskie Spotkania Teatralne w końcu są normalne. W 2010 roku średnia cena biletu na przedstawienie konkursowe wynosiła 99 zł. W kolejnych latach bilety kosztowały od 81 do 100 zł. W 2015 roku średnio jest to 56 zł, ceny od 50 do 70 zł. Jak to możliwe?
Pieniędzy nie przybyło, a nawet trochę ubyło, bo na razie mamy gorszy wynik współpracy ze sponsorami. Mamy sponsorów, którzy od wielu lat są związani z teatrem i mimo własnych problemów cały czas teatr wspierają, jesteśmy im bardzo wdzięczni. Ale zdajemy też sobie sprawę, że to jest okres przejściowy, wszyscy się sobie przyglądają. Myślę, że po KST to się zmieni.
Ale ceny biletów to decyzja strategiczna. Budżet festiwalu składa się z różnych elementów, ale przede wszystkim jest finansowany ze środków publicznych, dzięki dotacjom z Urzędu Marszałkowskiego, z Urzędu Miasta i Ministerstwa Kultury oraz środkom z naszego budżetu. Sponsorzy pomagają dopiąć budżet, podobnie jak wpływy z biletów, ale to nie są kluczowe elementy. Wpływy z biletów nie pokryją kosztów festiwalu, nie ma takiej możliwości. Bilety musiałyby być po 500 zł i to też nie zawsze by wystarczyło. Nie można też bezkarnie powiększać widowni, spektaklu ze sceny kameralnej przenosić na dużą, bo to go zabije.
Dla mnie najważniejsze było to, żeby dać mocny sygnał dostępności, dlatego tak bardzo obniżyliśmy ceny. Podobny cel miało wprowadzenie jury społecznego.
Takie jury działało na przykład na festiwalu Interpretacje w Katowicach, to nie jest nasz autorski pomysł, ale skorzystaliśmy z niego jako z symbolu otwarcia i zmiany, pokazującego, że chcemy przywrócić teatr miastu.
Z biletami na KST był też ostatnio taki problem, że w dniu oficjalnego rozpoczęcia sprzedaży już ich nie było. Teraz była szansa stanąć w kolejce i je normalnie kupić. To też ważna zmiana dla mieszkańców.
Nie wyobrażam sobie, żeby biletów nie było w sprzedaży otwartej, choć oczywiście musimy zarezerwować część na zaproszenia. Ale to jest pytanie, dla kogo robimy ten festiwal, jeśli robimy go z publicznych pieniędzy.
To się wiąże z trudnymi rozmowami, które muszę toczyć. Bo są osoby, które uważają, że powinny dostać zaproszenie. To kwestia prestiżu, niektórym wydaje się, że kupowanie biletów to ujma na honorze. A dla mnie to kwestia podstawowej równości. Nie musimy tak podkreślać swojej ważności. Np. w Wielkiej Brytanii nie ma czegoś takiego jak darmowe zaproszenia. Kiedy na zaproszenie British Council jeździłam na festiwal do Edynburga, to dostawałam bilety od British Council, ale oni wykupywali je od festiwalu, mimo że współfinansowali to wydarzenie. Być może to były specjalne ceny, ale nie dostawali ich za darmo. My też wprowadziliśmy bilety branżowe, bo zależy nam na tym, żeby przyjechało trochę ludzi z Polski. Wiadomo, że branża teatralna nie jest specjalnie majętna. Więc takie bilety są potrzebne, ale to tylko ograniczona pula.
Program KST niektórych rozczarował. Przywykli do głośnych spektakli, gwiazd i znanych teatrów. Ale bliższe przyjrzenie się zaproszonym spektaklom przynosi zaskoczenie – to są niezmiernie ciekawe przedstawienia, zbierające świetne recenzje. Żeby je wszystkie zobaczyć, trzeba objechać pół Polski. Albo przyjechać do Kalisza. Jak powstał ten program?
To rozczarowanie chyba wynikło z błędnego odczytania naszego hasła „festiwal bez gwiazd”, co zostało potraktowane zbyt dosłownie. Nam chodziło o podkreślenie zespołowości, a nie o to, że nie będzie wybitnych aktorów, znanych nazwisk czy uznanych teatrów. Tworząc program, nie kierowaliśmy się nazwiskami, tylko kluczem zespołowości. Zaproszone spektakle mają czasem główne role, ale nie są wokół nich zbudowane, liczy się cały czas zespół. Do współpracy zaprosiłam w tym roku kuratora Grzegorza Reske, żeby stworzyć ten program bardzo porządnie, nie przypadkowo. Wiadomo było, że ani ja, ani Weronika Szczawińska nie jesteśmy w stanie objeżdżać Polski i wybierać spektakli, bo nie da się tego połączyć z pracą bieżącą. Dlatego Grzegorz od jesieni objeżdżał mniejsze i większe miasta i starannie wybierał spektakle. Program jest więc poparty porządnym rozpoznaniem, co w ostatnim roku wydarzyło się ciekawego w Polsce pod kątem aktorskiej gry zespołowej.
A dlaczego to zespołowość jest kluczem w tym roku?
Obchodzimy w tym roku 250-lecie teatru publicznego w Polsce i Weronika Szczawińska zaproponowała ten temat jako mocno związany właśnie z istnieniem teatru publicznego. Według nas główną siłą polskiego teatru, która powoduje, że ten teatr jest wciąż tak dobry i liczący się w świecie, są zespoły aktorskie. To, że ludzie nie pracują tylko przy jednym projekcie, po którym się rozchodzą. Taka praca daje możliwość rozwoju.
Klęski w dziejach miasta, pierwszy spektakl dla dorosłej widowni zrealizowany w Teatrze Bogusławskiego za pani dyrekcji, to odważny spektakl, uderzający – śmiechem – w małomiasteczkowość Kalisza, kompleksy i lęki jego mieszkańców. Stąd samoloty tylko odlatują – takie sformułowanie pada w spektaklu i tak faktycznie myśli duża część mieszkańców. I jest to realny problem: małe i średnie miasta się zwijają. Oswojenie lęków przed kurczeniem się, utratą prestiżu i miejskości jest potrzebne, to m.in. zadanie teatru, z którego tym spektaklem świetnie się wywiązujecie. Ale co poza tym radziłaby pani kaliszanom? Jaką strategię mogą przyjąć mieszkańcy małych i średnich miast wobec dość trudnej prowincjonalnej rzeczywistości?
To, co pokazujemy w Klęskach, to prawdziwe problemy. Ale naszą rolą jest wywołanie dyskusji, naświetlenie problemu. Teatr nie wymyśli rozwiązań. Natomiast osobiście sądzę, że najgorszą strategią wobec trudności jest narzekanie i rozdrapywanie ran. Niezależnie od tego, że mamy rację, to nam nie pomoże, wręcz przeciwnie, życie stanie się jeszcze potworniejsze. Dostaję już alergii, kiedy słyszę, jak tu jest tragicznie i strasznie. Bo ktokolwiek mnie tu odwiedza, jest zachwycony miastem. Tomasz Kot, który kiedyś tutaj pracował, a teraz przyjeżdża zupełnie towarzysko, bo jest zaprzyjaźniony z aktorami, często podkreśla w wywiadach, jak bardzo lubi to miasto. A pewien wywiad w lokalnym medium, w którym powiedział m.in. „Proszę pani, to jest po prostu piękne miasto”, został zatytułowany „Byłem już łysy i umierałem na raka”. Czy nie lepiej by brzmiało „Kot kocha Kalisz”? Wiem, że jest wiele rzeczy, którymi można się załamać. Ale zwróćmy uwagę na te pozytywne strony miasta.
Magda Grudzińska – absolwentka filologii polskiej (specjalność: teatrologia) Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez 9 lat była dyrektorką Międzynarodowego Festiwalu Krakowskie Reminiscencje Teatralne, który pod jej kierownictwem stał się jednym z najważniejszych festiwali teatralnych na mapie Polski. Od 1 czerwca 2014 jest dyrektorką Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu i jednocześnie Kaliskich Spotkań Teatralnych – Festiwalu Sztuki Aktorskiej. 55. edycja festiwalu odbędzie w dniach 16-24 maja w Kaliszu.
**Dziennik Opinii nr 133/2015 (917)