Józef Maria Ruszar i jego prywatny folwark w Instytucie Literatury

Moi rozmówcy powtarzają: w Instytucie Literatury wszyscy wiedzą. Jedni mniej, drudzy dużo więcej, ale ściany siedziby przy ulicy Smoleńsk nie są na tyle grube, żeby wygłuszyć dyrektorskie krzyki.
Antonina Tosiek
Ilustracja: Adobe Stock, ed. KP

Byli współpracownicy bez skrępowania nazywają go konfabulantem i megalomanem. Jedni słyszeli, że przyjaźni się z Hillary Clinton, a na nartach jeździł z Wyszyńskim i Janem Pawłem II. Ktoś słyszał, że JMR był partyzantem podczas wojny w Nikaragui, ktoś inny, że pełnił w niej funkcję egzekutora, jeszcze kto inny, że owszem, strzelał, ale nie do ludzi, a do małp albo niedźwiedzi.

Skąd biorą się w Instytucie Literatury nowe pracowniczki i pracownicy?

Jedni trafiają do ILu zupełnie nieświadomi związanych z nim kontrowersji. „Przecież mnie się na początku wydawało, że Pana Boga za nogi chwyciłam. Praca w kulturze!” – śmieje się jedna z byłych redaktorek. Inni decydują się na pracę w Instytucie pomimo jego złej prasy w środowisku naukowym i literackim. „Od początku wiedziałem, jakiego rodzaju inicjatywy chcę rozkręcić i o co walczyć. Skoro w ILu były pieniądze na młodą literaturę, którą dotychczas państwowe instytucje ignorowały, to czemu nie zrobić z nimi czegoś dobrego?” – tak opowiada z kolei jeden z pomysłodawców, dziś już martwego, Programu Wsparcia Debiutantów.

Kilkoro z moich rozmówców i rozmówczyń podjęło się jednak pracy u JMR ze względu na trudne warunki finansowe. Komuś kończyło się stypendium doktoranckie i szukał dodatkowego źródła dochodu na kilka miesięcy, komu innemu zachorowała bliska osoba i dziennikarska pensja przestała wystarczać na leczenie. To grupa najbardziej narażona na manipulacje ze strony Dyrektora, który w sposób wyjątkowo wyrachowany potrafi wykorzystywać informacje o życiu prywatnym swoich pracowników. Plotkuje, straszy, tworzy w zespole atmosferę wyobcowania i nieufności.

JMR jest jednak bardzo sprawny w szacowaniu, przy kim może sobie pozwolić na puszczenie hamulców. Na adresatów swoich wybuchów wybiera przeważnie osoby o delikatnej konstrukcji psychicznej, często pozostające w trudnej sytuacji materialnej. Do płaczu doprowadza raczej przestraszoną sekretarkę czy księgową, nie zaś zaangażowane lewicowo krytyczki dysponujące zasobami i forum do nagłośnienia przypadków przemocy. Nie znaczy to w żadnym wypadku, że te drugie nie wiedzą, czego doświadczają pierwsze. Moi rozmówcy powtarzają: w Instytucie Literatury wszyscy wiedzą. Jedni mniej, drudzy dużo więcej, ale ściany siedziby przy ulicy Smoleńsk nie są na tyle grube, żeby wygłuszyć dyrektorskie krzyki.

W jednym z licznych maili, które w ostatnich tygodniach otrzymałam od byłych i obecnych pracowników Instytutu Literatury, pojawia się wyliczenie stosowanych przez JMR taktyk mobbingowych: upokarzanie, zniesławienie, bezzasadna krytyka pracy, wyśmiewanie, niestosowne komentarze dotyczące wyglądu, zastraszanie oraz groźby utraty pracy, przymusowe nadgodziny, wulgaryzmy, naruszanie nietykalności cielesnej poprzez „doskakiwanie” do pracownika, rzucanie przedmiotami, niechciany kontakt fizyczny, utrudnianie wykonywania pracy, izolowanie pracowników od zespołu, rozpuszczanie plotek na temat ich życia osobistego.

Usłyszałam historie o legendarnych wśród pracowników kolegiach redakcyjnych i spotkaniach kierowników, podczas których JMR miał regularnie wykrzykiwać do zespołu, że „ich, kurwa, nienawidzi”, „zabije ich”, „są skończonymi debilami” i mają „spierdalać”. Owe kolegia potrafiły trwać kilka godzin. Większość pracowników decyduje się podczas ich trwania nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Dyrektorem, skupić się na jednym punkcie, jak mówią – „po prostu to przetrwać”. Niektórzy po ich skończeniu zasypiają z psychicznego wycieńczenia, inni sięgają po alkohol, ktoś jeszcze inny zwykł wychodzić z Instytutu na zimny prysznic w pobliskim mieszkaniu znajomego.

Osoby także obecnie związane z działalnością ILu podkreślają znaczenie panującego bałaganu organizacyjnego. Jeśli bowiem pracownicy nie znają dokładnie zakresu swoich obowiązków, można winić ich za rzekome zaniedbania na każdym polu. W moich rozmowach nieustannie powraca także wątek niekompetencji JMR zarówno w obszarze związanym z literaturą, jak i – co istotniejsze – zarządzania instytucją.

Hunwejbin „dobrej zmiany” w CSW? Kim jest Piotr Bernatowicz

Dyrektor nie potrafi obsługiwać podstawowych narzędzi cyfrowych, nie rozumie zasad finansowania oraz rozliczania dotacji, przez co często wymaga od swojego zespołu wykonywania zupełnie nielogicznych działań. Od jego osobistych dekretów zależy jednak niemal każdy aspekt działalności Instytutu, dlatego wiele projektów utyka w martwym punkcie ze względu na brak decyzyjności. Znane są także historie pracowników, którzy miesiącami wykonywali pracę bez umowy, ponieważ dyrektor, jak stwierdzał, „nie miał czasu na głupoty”. Do ich podpisania konieczna byłaby fizyczna obecność w siedzibie Instytutu, co w przypadku JMR często bywa trudne do zrealizowania.

Jesienią 2020 roku Dyrektor wyprowadził się z miasta na kilka tygodni, pozostawiając faktyczne kierowanie Instytutem w rękach szeregowych pracowników, z którymi okazjonalnie łączył się przez Internet. Zdarzyło mu się wtedy zorganizować kolegium redakcyjne online o godzinie 11.00, nieobecność na którym tłumaczył później ponoć „zaspaniem”. Dwie najbliższe sekretarki i asystentki JMR, zwane przez pracowników „biurem obsługi dyrektora”, notorycznie zajmują się w godzinach pracy prywatnymi sprawami swojego szefa. Zadaniem jednej z nich było podobno zbieranie dokumentacji do procedury habilitacyjnej Ruszara. Inna miała ponoć prowadzić na pełen etat kwerendę naukową do jego tekstów.

Reakcje i humory Dyrektora są zupełnie nieprzewidywalne. Z równowagi może wytrącić go najbardziej błaha rzecz, na przykład brak łyżki do butów albo fakt, że ktoś odpowiedzialny za przenosiny siedziby do innego budynku nie dostarczył kartonowych pudeł do przeprowadzki. JMR pozwala sobie na wybuchy nawet w obecności osób trzecich.

Do członków Warsztatów Herbertowskich miał powiedzieć na przykład: „Jak na was patrzę, to nie tylko ręce, ale i chuj mi opada”. Do jednej z byłych pracowniczek w obecności gości lwowskiej edycji Warsztatów Herbertowskich wykrzykiwał między innymi: „jesteś nikim”, „nic nie znaczysz”, „jak śmiesz się do mnie odzywać”. Na zakończenie jednej z krakowskich imprez organizowanych przez Instytut, JMR miał grozić pobiciem synowi swojej pracownicy, który ponoć zbyt głośno fotografował zgromadzonych. W grudniu 2022 roku, podczas warszawskiego koncertu dla uchodźczyń i uchodźców z Ukrainy zdenerwowało go zaś, że pod tańczącymi dziećmi skrzypiał parkiet, co komentować miał: „ukraińskie bydło”.

Najbardziej niepokojące są jednak doniesienia o przypadkach zachowań mających znamiona molestowania. JMR, czego absolutnie nie ukrywa, uwielbia towarzystwo kobiet. Szczególnie bardzo młodych. „Co mam ci powiedzieć, on się po prostu ślini na widok większości dziewczyn. Opowiada o nich naprawdę obleśne rzeczy” – mówi mi w zakłopotaniu były redaktor „Nowego Napisu”. Licealistki uczestniczące w jednym z konkursów poetyckich ILu JMR miał nazywać „kurewkami”, o nawiązaniu współpracy z młodą krytyczką miał zaś zadecydować zadowalający Dyrektora rozmiar jej biustu.

Minister Gliński po prostu nie lubi Frljića

Byłe pracowniczki opowiadają mi o sytuacjach, w których doświadczały niechcianego kontaktu fizycznego ze strony JMR: przytulania, obejmowania, całowania w policzki. Usłyszę także o wieczorze podczas jednego ze służbowych wyjazdów, kiedy to jeden z bliskich kolegów-profesorów, zwanych „muszkieterami Ruszara”, pozwalał sobie na niestosowne komentarze pod adresem pracowniczek, które Dyrektor podsumował „poruchać młodą dziewczynę zawsze spoko”. Innym razem JMR miał siłą rzucić na łóżko jedną ze swoich podwładnych. Inna pracowniczka opowie o przekroczeniu jej granic intymnych podczas wspólnej z Dyrektorem podróży windą.

Rozmówczynie poinformują mnie także o historiach kobiet, które miały paść ofiarami aktów jeszcze poważniejszych, nienagłaśnianych i niezgłaszanych z obawy przed ośmieszeniem oraz gniewem JMR.

Wiele wątpliwości budzi także brak transparentności finansowej Instytutu. Oficjalnie roczny budżet jego działalności statutowej wynosi 6 milionów złotych. Flagowe projekty IL-u finansowane są jednak z osobnych dotacji; „Tarcza dla literatów” dotowana jest kwotą 2,7 miliona rocznie, zaś projekt wydawniczy „Kanon polski” – choć informacja o wielkości dotacji nie została podana do opinii publicznej, poznałam ją po wystosowaniu oficjalnego zapytania do MKiDN – kwotą 4 milionów. Portmonetka ILu jest jednak jeszcze głębsza, remonty czy zakup potrzebnego zdaniem Dyrektora sprzętu finansowane są przez osobne dotacje celowe, na przykład na stworzenie studia nagraniowego minister Gliński dorzucił lekką ręką niemal 135 tysięcy złotych.

„Jeśli mam być szczera, pieniędzy mieliśmy po prostu za dużo”, „czasem było trzeba dzwonić do znajomych i namawiać na skorzystanie z dotacji, bo nie było komu tego rozdać”, „kwoty dofinansowania publikacji są na tyle wysokie, że często z pieniędzy na dziesięć książek publikujemy co najmniej czternaście” – mówią redaktorzy i wydawcy. Sytuacja wyglądała podobno wyjątkowo kuriozalnie, kiedy w mediach zrobiło się głośno o odejściu ze struktur Stowarzyszenia Pisarzy Polskich między innymi Olgi Tokarczuk (nazywanej przez JMR „tą pizdą zieloną”), Agnieszki Holland czy Adama Zagajewskiego, których decyzja stanowiła reakcję na współpracę SPP z Instytutem. Kilka wydawnictw zwróciło otrzymane dotacje, przez co rozliczenia budżetowe przestały się zgadzać. Dyrektor ponoć odgrażał się, że zadzwoni do ministerstwa „i już, kurwa, nigdy nic te chujki nie dostaną”.

Wichowska: Gardzienice nie są wcale wyjątkowe, jeśli chodzi o nadużycia

Skoro jedni odmawiali przyjęcia dofinansowań, należało wynagrodzić nimi innych. Tym samym jeszcze większe kwoty trafiały do twórców ideowo bliskich samemu JMR. Jak jednak zgodnie powtarzają wszyscy moi rozmówcy – pochodzenie danych środków wcale nie równa się ich ostatecznemu przeznaczeniu. Z budżetu „Tarczy dla literatów” finansowano choćby statutowe wydawanie kwartalnika czy delegacje służbowe. Status legendarnych osiągnęły już liczne „wyjazdy studyjne”, które po całej Europie odbywać ma JMR oraz jego najbliżsi współpracownicy i zaprzyjaźnieni twórcy. Czasem są to delegacje służące promocji zagranicznego tłumaczenia książki wydanej w Instytucie (w pierwszej kolejności przetłumaczono na kilka języków poezję Jana Polkowskiego oraz książkę krytycznoliteracką Dyrektora), innym razem – jak opowiadają moi informatorzy – wyjazdy o charakterze urlopowym za publiczne pieniądze.

Z budżetu Instytutu są ponoć finansowane także wszystkie podróże JMR taksówkami do i z pracy. Sześćdziesiąte dziewiąte urodziny Dyrektora obchodzono hucznie i w sporym gronie podczas zorganizowanej z państwowych pieniędzy imprezy z okazji rocznicy powstania Instytutu.

„Kreatywna księgowość” – brzmi refren niemal każdej przeprowadzonej przeze mnie rozmowy. Główna księgowa oraz kierowniczka wydawnictwa niestrudzenie pilnują, aby informacje dotyczące finansów Instytutu nie wydostały się poza najbliższe grono JMR. Nie jest jednak tajemnicą, że Dyrektor miesiąc rozliczeń dotacji ministerialnych co roku nazywa „czasem wojny”.

„Dobra zmiana” i samorządowcy z PO wspólnie niszczą progresywny teatr [rozmowa z Weroniką Szczawińską]

Dwa lata temu w budżecie zostało sporo niewydanych pieniędzy, JMR wprost pytał więc: „komu jeszcze możemy za coś zapłacić?”. W grudniu 2022 roku okazało się natomiast, że w kasie brakuje około trzystu tysięcy; zmiana komunikatu: „komu możemy za coś nie zapłacić?”. Kierownicy poszczególnych działów nie dysponują z góry ustalonym budżetem właśnie na wypadek, gdyby nagle trzeba było dokładać do ostatecznego rachunku.

W Instytucie Literatury złotówki liczy się na dwa sposoby: optymistycznie i elastycznie. Kilkoro rozmówców do dziś obawia się odpowiedzialności prawnej za pracę przy projektach, których realizacja wiązała się z naciąganiem prawa, z czego Dyrektor doskonale zdawał sobie sprawę; na przykład z księgowaniem półprywatnych kosztów albo publikowaniem tekstów bez respektowania prawa autorskiego.

Dialog z władzą

Znaczna część środowisk naukowego i literackiego zna jednak JMR od zupełnie innej strony. Na konferencjach czy festiwalach opowiada się złośliwe żarty o jakości jego artykułów naukowych i braku rozeznania w kulturze. Byli współpracownicy bez skrępowania nazywają go konfabulantem i megalomanem. Wymieniają się niewiarygodnymi historyjkami, które z pełnym przekonaniem opowiedział im sam JMR.

Jedni słyszeli, że przyjaźni się z Hillary Clinton, a na nartach jeździł z Wyszyńskim i Janem Pawłem II. Drudzy prowadzą za to listę dokonań patriotycznych, którymi Dyrektor zwykł się chwalić nawet nowo poznanym osobom. Ktoś słyszał, że JMR był partyzantem podczas wojny w Nikaragui, ktoś inny, że pełnił w niej rolę egzekutora, jeszcze kto inny, że owszem, strzelał, ale nie do ludzi, a do małp albo niedźwiedzi. Zupełnie inaczej na tle tej historii brzmi za to powtarzana mi wielokrotnie anegdota z kolegium redakcyjnego, podczas którego JMR złożył dłonie w pistolet i kazał swoim pracownikom uważać, bo „w życiu więcej osób zastrzelił, niż zwolnił”.

Kurz: „Dobra zmiana” dowartościowała kulturę – ale tylko jako „kulturę narodową”

Możliwe, że gdyby nie olbrzymia frustracja, strach i wypalenie wśród pracowników ILu, wiele z opisywanych przez nich sytuacji mogłoby funkcjonować jako zabawne anegdotki. Bo przecież fakt, że podczas Jarmarku Książki (inicjatywy stworzonej jako alternatywa dla Targów Książki) JMR kazał swoim pracownikom reorganizować wystawowe regały w taki sposób, żeby twarz Olgi Tokarczuk z okładki „Nowego Napisu” nie patrzyła z pogardą na twarz Miłosza z innej okładki, jest naprawdę zabawny.

Śmieszyć może także wygłoszona lekcja o konieczności dopasowania fularu do skarpetek albo komiczne wykłady JMR na wybrany temat – od polityki po nauki biblijne. Co bowiem Dyrektor Instytutu Literatury często podkreśla, jest on zagorzałym katolikiem. Zarówno jemu, jak i jego najbliższym współpracownikom podczas wulgarnych wybuchów agresji zdarza się być w stanie – jak sam mówi – „łaski uświęcającej”. Zdecydowanie mniej do śmiechu byłoby zapewne jednej z socjolożek, dziennikarzom czy pracownikom dużego wydawnictwa, których JMR nieraz nazywał „lewackimi kurwami”.

**

Fragment artykułu pochodzi z pierwszego „Dialogu Puzyny”, który jest już dostępny w sprzedaży w sklepie Krytyki Politycznej. Dziękujemy za zgodę na przedruk.

**

Antonia Tosiek – jest autorką tekstów krytycznych o literaturze i teatrze oraz książki poetyckiej storytelling (Biuro Literackie, 2021). Badaczka dwudziestowiecznej diarystyki ludowej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. Laureatka Studenckiego Nobla w kategorii Literatura i Dziennikarstwo. Na łamach „Czasu Kultury” prowadzi autorski cykl o pamiętnikach chłopskich. Obecnie pracuje nad książką poświęconą pamiętnikom mieszkanek wsi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij