Rewelacyjny „Boyhood” jest dla mnie nie tyle „historią chłopca o imieniu Mason”, ile historią jego matki.
Zrobić niemal trzygodzinny film opowiadający o czymś, co większość widzów dobrze zna, w sposób, który wciąga, bawi, wzrusza i nie nie dłuży się ani przez chwilę, to jednak mistrzostwo. Udało się to Richardowi Linklaterowi. W pełni zgadzam się z zachwytami Jakuba Majmurka nad Boyhood. Ale ten film jest jednak dla mnie nie tyle „historią chłopca, o imieniu Mason”, ile historią jego matki (Patricia Arquette). To ona – na równi z Masonem (Ellar Coltrane) – jest główną postacią tej opowieści, choć usuniętą na drugi plan, trochę nieobecną, łatwą do pominięcia.
Matka wychowuje samotnie Masona i jego siostrę Samanthę (Lorelei Linklater). Poznajemy ją, kiedy nie może wyjść wieczorem ze swoim chłopakiem, bo niania, która miała się w tym czasie zająć dziećmi, nie pojawiła się. Chłopak jest zły i ostatecznie idzie sam na spotkanie z przyjaciółmi. Matka zostaje w domu z dziećmi, spędza wieczór czytając im Harry’ego Pottera. Też chciałaby wyjść z domu, iść do kina, na imprezę ze znajomymi. Wykrzykuje te wszystkie potrzeby, kiedy późnym wieczorem rozmawia ze swoim chłopakiem. Nie może, bo ma dom, dzieci. Dla niego to – jak mówi – „błędy młodości”. Dla niej wszystko, co najważniejsze w życiu.
Z myślą o dzieciach matka Masona i Samanthy przeprowadza się do rodzinnego miasta, żeby skończyć collage i mieć dzięki temu w przyszłości szanse na lepszą pracę, a co za tym idzie, stworzyć dzieciom lepsze warunki do startu w dorosłość. W rodzinnym mieście może liczyć na pomoc swojej matki, babci dzieciaków. To znów z myślą o dzieciach kobieta wychodzi za mąż. Chce, żeby Mason i Samantha mieli „normalną rodzinę”. To dla dzieci znosi przemoc psychiczną i fizyczną, znosi jednak tak długo, jak długo mąż podnosi rękę na nią. Wystarczy, że raz podniesie na jej dziecko, żeby powiedziała dość.
Tak samo jak fascynujące jest obserwowanie dojrzewania młodych aktorów, którzy na naszych oczach dorastają (przypomnijmy, że film kręcono 12 lat), tak samo niezwykłe jest śledzenie przemian fizycznych grającej matkę aktorki Patricii Arquette. O ile fizyczne przemiany młodych aktorów są odbiciem ich procesu dojrzewania, też emocjonalnego, to matka zmienia fryzury, styl ubierania – w końcu film obejmuje kilkanaście lat – ale niewiele zmieniają się jej emocje i bezgraniczne oddanie dzieciom.
W życiu matki, oprócz fryzur, zmieniają się też partnerzy. W zasadzie wszyscy są koszmarni. W ogóle mężczyźni w filmie Linklatera są nieudani. Ojciec Masona (Ethan Hawke) zostawił wychowanie dzieci ich matce. Zniknął, kiedy były małe, potem wrócił jako ojciec na weekendy. Kiedy po kilku latach spędzonych wspólnie sobót i niedziel wydaje się, że już dojrzał, w jednym dialogu, jednej scenie reżyser wrażenie to rozbija w drobny mak.
Kolejni partnerzy piją, albo i piją i biją. Nie poznajemy dziadka Masona, poznajemy jego wujka i wcale nie poprawia on notowań męskich bohaterów Boyhood. Oglądając ten maraton nieudanych, nieodpowiedzialnych facetów, trudno nie zadać sobie pytania, na kogo wyrośnie Mason, jakim on będzie partnerem, ojcem. Gdyby świat filmu był odbiciem całego świata, to pozostaje nam przypuszczać, że Mason jakoś da radę, o ile znajdzie kobietę, która się nim zaopiekuje. Niestety mężczyźni w Boyhood pokazani są jak gatunek skazany na wymarcie i ocalony tylko dlatego, że objęty został całkowitą ochroną przez matki, żony i partnerki.
Oglądając ten film trudno też – nawet nie starając się być bardzo złośliwą – nie zadać sobie pytania: jak to w ogóle możliwe, że skoro mężczyźni są tacy nieudani, to głównym bohaterem jest jednak mężczyzna?
Boyhood opowiada historie Masona od dzieciństwa do momentu opuszczenia rodzinnego domu i wyjazdu do collage’u. Scena wyprowadzki z domu jest doskonałym domknięciem opowieści o matce.
O ile można film obejrzeć jako dość miły, genialny, zabawny i mądry zarazem, ale też nie przesadnie dramatyczny życiorys pewnego chłopca, o tyle równolegle na drugim planie jest to wstrząsająca, czasem ponura i na pewno dramatyczna historia pewnej samotnej matki.
Tego drugiego planu warto nie pominąć. Dla mnie film Richarda Linklatera to nie tyle Boyhood co „Motherhood”.