Film

Topolski: Lem na Bulwarze Zachodzącego Słońca

„Kongres” Ariego Folmana otworzył prestiżową sekcję Quinzaine des Réalisateurs w Cannes.

W Polsce to niewątpliwie jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku: ekranizacja Kongresu futurologicznego Stanisława Lema, wielkie dofinansowanie przez PISF, reżyser oscarowego Walca z Baszirem. Do tego jeszcze otwarcie Piętnastki Reżyserów, legendarnej niezależnej sekcji canneńskiego festiwalu, gdzie pokazywano filmy wszystkich wielkich. Jak jeszcze dodam, że osobiście do twórczości Lema mam stosunek nabożny, a na premierę Kongresu czekałem w kolejce w strugach deszczu, to wszyscy będą się spodziewać, że to na pewno porażka i rozczarowanie.

Otóż nie! To film wizjonerski i głęboki, miejscami swobodnie poczynający sobie z oryginałem, ale nadrabiający innymi kontekstami. Zamiast powieściowego everymana Ijona Tichego główną bohaterką jest aktorka Robin Wright, grana przez… Robin Wright, większości znaną z mydlanej opery Santa Barbara sprzed trzech dekad oraz jako już była żona Seana Penna. Jak w życiu, tak na ekranie: kiedyś gwiazda, obecnie wypalona zawodowo kobieta, wychowująca zbuntowaną córkę i autystycznego syna. Po serii niekończących się porażek agent przychodzi z propozycją nie do odrzucenia: cyfrowego zeskanowania jej postaci do swobodnego użytku reżyserów i producentów. Do tego okrągła sumka i dożywotni zakaz grania w rzeczywistości.

Pierwsza połowa filmu rozgrywa się zupełnie na przekór oczekiwaniom, jakie można mieć wobec Stanisława Lema i Ariego Folmana. Zamiast relacji z konkresu futurologów – mamy ostrą satyrę na branżę filmową, podszytą melancholią starzejącej się gwiazdy, skrzyżowanie Na skróty z Bulwarem Zachodzącego Słońca. Zamiast animacji – normalny film aktorski, fotografowany przez Michała Englerta z dużą głębią ostrości, jakby sugerującą dalszy ciąg. Ten następuje w drugiej połowie, rozgrywającej się dwadzieścia lat później, kiedy Robin przybywa na zaproszenie swojego producenta na tytułowy kongres w „całkowicie animowanej strefie”.

I tu reżyser wrzuca piąty bieg, wracając do fabuły i wymowy powieści, a w warstwie wizualnej wracając do tradycji kina – animacji z lat 30., Popeye’a i Disneya, ręcznie rysowanych w dwóch wymiarach. Ciąg niekończących się halucynacji bohaterki to feeria olśniewających obrazów, ale cały czas podszytych Lemowskim niepokojem dotyczącym granic poznania, definicji szczęścia i wolności, wizji przyszłości. Czasem bliżej tu do Trzech stygmatów Palmera Eldritcha Dicka, czasem do Matrixa Wachowskich, ale Folman pewną ręką prowadzi narrację, łagodząc przejście od fabuły do animacji dokładnym wzorowaniem tej ostatniej na nagranych ujęciach aktorskich.

Dodajmy do tego Harveya Keitela w roli ratującego Robin Wright herosa, refleksję o przyszłości kina cyfrowego i animowanego, a wyjdzie nam naprawdę wspaniałe widowisko z krytycznym ostrzem.

Już wkrótce kolejne korespondencje Jana Topolskiego z 66. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes.

Jan Topolski – muzykolog, krytyk filmowy, selekcjoner Festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu, autor książki Widma i czasy. Muzyka Gerarda Griseya.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij