Film

Miłość w Lecce

Jak przystało na festiwal kina europejskiego, niemal każdy z konkursowych tytułów reprodukował najpopularniejsze wyobrażenia na temat kraju powstania.

Festiwal Kina Europejskiego w Lecce z pewnością należy do najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Apulii. Choć do sztabu organizatorów należy kilkadziesiąt osób, sama impreza zachowała przyjemną otoczkę przedsięwzięcia rodzinnego. Charyzmatyczny dyrektor festiwalu Alberto La Monica w pierwszej kolejności korzysta ze wsparcia swojego brata i matki. Wszyscy troje przez okrągły rok odwiedzają kolejne festiwale w poszukiwaniu najbardziej intrygujących tytułów ze Starego Kontynentu. Dowód sprawności organizacyjnej rodziny La Monica przynosi imponująca lista festiwalowych gości. W ubiegłych latach w Lecce bywali między innymi Nikita Michałkow, Emir Kusturica, czy – Europejczyk z wyboru – Terry Gilliam. Tegoroczną edycję uświetnił natomiast swoją obecnością Aki Kaurismaki, który doczekał się festiwalowej retrospektywy. Fiński twórca od samego początku dał do zrozumienia, że zamierza chadzać po Lecce własnymi ścieżkami. Gdy jednak już udało mu się oderwać od pokera i butelki wina, robił wśród dziennikarzy i widzów prawdziwą furorę. Konferencja prasowa z udziałem Kaurismakiego należała do najdowcipniejszych wydarzeń tego typu w jakich kiedykolwiek miałem okazję uczestniczyć. Przy odrobinie szczęścia w trakcie chętnie organizowanych bankietów i kolacji można było natknąć się w Lecce na niemniej interesujące persony. Trudno mi opisać własne zaskoczenie, gdy okazało się, że przypadkowo poznana włoska reżyserka okazała się dawną gwiazdą filmów Argento i Warhola. Kiedy indziej natomiast stojący obok mężczyzna przedstawił się nagle jako wnuk Vittorio De Siki. Ze znakomitą atmosferą kuluarowych dyskusji korespondowały pozytywne wrażenia wyniesione z sali kinowej. 

Patriotyzm a kinofilia

Jak przystało na festiwal kina europejskiego, niemal każdy z konkursowych tytułów reprodukował najpopularniejsze wyobrażenia na temat kraju powstania. W rosyjskim Żyć piło się, rzecz jasna, dużo wódki i stosowało brutalną przemoc. Norweski Prawie mężczyzna opowiadał historię gnuśnego trzydziestolatka, który odmierza czas od imprezy do imprezy. Z kolei we francuskich Trzech światach bohaterowie uprawiali przypadkowy seks, a po wszystkim zasłuchiwali się w wykładach o Heideggerze. Może to wszystko i uproszczenia, ale już Leszek Kołakowski w Mini- wykładach o maxi–sprawach przekonywał przecież, że „stereotypowe obrazy innych narodów zwykle zawierają ziarno prawdy”.

Żarty na bok. Udana selekcja w Lecce pozwoliła zwrócić uwagę na co najmniej kilka filmów mogących  stanowić ozdobę każdego rodzimego festiwalu. Niestety, nie da się powiedzieć o triumfatorze głównej nagrody Złotego Drzewa Oliwnego. Jury – w którego skład wchodził między innymi wielki przyjaciel polskiego kina i szef kijowskiego festiwalu Molodist, Andrij Chalpachczi – postanowiło uhonorować Miłość Sławomira Fabickiego. Werdykt, który zaspokaja może moje ambicje patriotyczne, budzi niedosyt z punktu widzenia czysto kinofilskiego. Film Fabickiego z pewnością nie irytował tak jak choćby wspomniane Żyć, ale plasował się co najwyżej w środku festiwalowej stawki. Właśnie przeciętność i brak wyrazistości stanowią zresztą główne grzechy Miłości. Każdy kto pamięta z mediów relacje z inspirującej reżysera afery z udziałem byłego prezydenta Olsztyna zgodziłby się, że fikcja Fabickiego przestraszyła się opisywanej rzeczywistości. Gdyby za tę samą fabułę zabrał się twórca pokroju Wojciecha Smarzowskiego, moglibyśmy liczyć na film założycielski dla nowego gatunku „mayorsploitation”. Historia perwersyjnego polityka miałaby wówczas szansę zamienić się w demaskatorskie kino odsłaniające  hipokryzję małomiasteczkowych elit. W wersji Fabickiego bohater w rzeczywistości ochoczo eksplodujący śliną i innymi wydzielinami zamienił się natomiast w zbolałego gwałciciela – cierpiętnika.

Zastosowana przez polskiego reżysera strategia wysubtelnienia rzeczywistości wcale nie musiała zakończyć się porażką. Główny kłopot Fabickiego polega jednak na nieumiejętności utrzymania intelektualnej dyscypliny. Miłość próbuje być jednocześnie opowieścią o kryzysie polskiego mężczyzny, infantylizacji pokolenia trzydziestolatków i terrorze klasowego uprzywilejowania. Żadnemu z tych tematów reżyser nie daje szansy odpowiednio wybrzmieć, a w sytuacjach kryzysowych salwuje się ucieczką w uproszczenia i stereotypy. Twórca Z odzysku sam nie wie, czy bardziej interesuje go polska odpowiedź na Elenę Zwiagincewa, czy realizacja nieformalnego sequela Bejbi blues. Prawdopodobnie Fabicki najbardziej chciałby nakręcić własną wersję uwielbianego przez siebie Rozstania. Niestety, z Asgharem Farhadim póki co łączy go jedynie obfita broda.

Wielość światów

Zagadnienia niedbale upchnięte przez Fabickiego w pojedynczej fabule stanowiły odrębne tematy dwóch najlepszych filmów festiwalu. W przedseansowej zapowiedzi aktor Henrik Rafaelsen określił Prawie mężczyznę jako „feel-bad comedy”. W ostatecznym rozrachunku słowa te okazały się tylko kokieterią. Film Martina Lunda bynajmniej nie pogarsza nikomu nastroju i okazuje się poczciwą w gruncie rzeczy historyjką w stylu Judda Apatowa. Prawie mężczyznę można interpretować jako opowieść o zwodniczym uroku niedojrzałości. Lund za bardzo lubi jednak swojego bohatera, by prawić mu surowe morały. Zamiast tego zachowuje się jak kumpel, którzy przy piwie podrzuca koledze kilka życiowych rad. Jako film prezentowany w Lecce w glorii zwycięzcy prestiżowego festiwalu w Karlowych Warach Prawie mężczyzna z pewnością zaskoczył swoją lekkością. Dzieło Lunda ujmuje jednak za sprawą trafionego dowcipu, a także empatii skierowanej wobec postaci, która na pierwszy rzut oka wcale nie zasługiwałaby na zainteresowanie.

Swoją prywatną nagrodę dla najlepszego filmu festiwalu przyznałbym jednak francuskim Trzem światom. Uhonorowana za scenariusz Catherine Corsini ze znacznie większą swadą niż Fabicki, przygląda się etycznym dylematom pokolenia współczesnych trzydziestolatków. Reżyserka Trzech światów łączy w swoim filmie gatunkowy sznyt Allenowskiego Wszystko gra z najlepszymi tradycjami francuskiego kina psychologicznego. W opowieści o przypadkowej tragedii mogącej stanąć na drodze do awansu społecznego Corsini zatrzymuje bohaterów w pół drogi między wrażeniem egoistycznego szczęścia, a poczuciem etycznego dyskomfortu. Reżyserka nie stara się podporządkować skomplikowanej intrygi gotowym tezom, lecz próbuje sprawiedliwie oddać racje wszystkim stronom rodzącego się konfliktu.

Obecność w festiwalowym programie takich tytułów jak Trzy światy świadczy o dobrze wykonanej selekcjonerskiej robocie. Wypada żałować, że oba filmy nie były jeszcze pokazywane w Polsce, a w tym roku na włoskim festiwalu próżno było szukać naszych rodaków. Być może w przyszłości uda się naprawić ten błąd. Między kolejnymi koktajlami i mityngami rodzimi dystrybutorzy i selekcjonerzy mogliby dokonać w Lecce naprawdę udanych zakupów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Czerkawski
Piotr Czerkawski
Dziennikarz kulturalny
Dziennikarz kulturalny. Publikuje w „Kinie”, „Filmie”, „Dzienniku”, „Odrze”, a także w portalach internetowych Filmweb.pl i Dwutygodnik.com
Zamknij