Film

Majmurek: Wolę „Django”

Choć „Zniewolony” przekonuje mnie jako dzieło sztuki, politycznie wolę totalną demolkę z finału „Django”. Tam ofiary dostają przynajmniej realną podmiotowość i prawo do zemsty.

Salomon Northup, z zawodu skrzypek, wolny czarny człowiek żyjący w stanie Nowy Jork, wyjechał w 1841 roku w trasę koncertową do miasta Waszyngton leżącego tuż przy granicy niewolniczego w tym okresie stanu Virginia. Po kolacji ze swoimi, jak myślał, wspólnikami Northup obudził się w celi, skuty w łańcuchy. Przetrzymujący go w niej ludzie bili go i krzyczeli, że wcale nie jest wolnym człowiekiem Samuelem Norhtupem, tylko „zbiegłym czarnuchem z Georgii”. Jako niewolnik Samuel trafia na plantacje głębokiego południa, gdzie spędza 12 lat. Cudem udaje mu się odzyskać wolność. Wraca do rodziny w Nowym Jorku i spisuje swoje doświadczenia. Ich publikacja wstrząsa opinią publiczną Stanów, które wkrótce, w ogniu krwawej wojny, zniosą instytucję niewolnictwa.

 

Zniewolony, trzeci pełnometrażowy film artysty wizualnego Steve’a McQueena, przenosi wspomnienia Northupa na ekran. Po dwóch pierwszych filmach McQueena podchodziłem do tego z mieszanymi uczuciami. Debiutancki Głód mnie zachwycił, konserwatywny, histeryczny Wstyd – mimo doskonałości operowej formy – rozczarował. W przypadku Zniewolonego bałem się oczywistego, politycznego banału i pornografii cierpienia. Oglądając, wyzbywałem się swoich obaw i mogę powiedzieć, że jestem do tego filmu szczerze przekonany – prawie całkowicie. Film ma bowiem liczne słabości – deklaratywne dialogi, kilka łopatologicznych scen – ale jednocześnie są w nim momenty tak wizualnie i filmowo mocne, że wynoszą całość na najwyższy poziom.

 

Ze wszystkich filmów McQueena Zniewolony jest najbardziej narracyjnie konwencjonalny, „hollywoodzki”. Mamy wyraźną, prowadzącą przez dzieje bohatera linię fabularną, dzielącą się na pięć aktów (życie na wolności, pochwycenie w niewolę, pobyt na pierwszej plantacji, pobyt na drugiej, wyzwolenie), opowiedzianą w mniej więcej linearnym porządku. Ale w umiejętności podporządkowania się temu schematowi i naginania go manifestuje się maestria reżysera. Zniewolony jest kunsztowną narracyjną robotą, misternie posługującą się takimi narzędziami jak retrospekcje czy elipsy. McQueen wyrzuca z filmu sceny, jakie „ilustracyjna” narracja na pewno by zachowała. Inne mistrzowsko przeciąga, pozwalając wybrzmieć im w całej ich mocy.

 

Najlepiej widać to w scenie, gdy cieśla na plantacji Forda próbuje zlinczować Northupa. Razem z dwoma przyjaciółmi prawie wiesza go na gałęzi drzewa. Zarządca plantacji przepędza mężczyzn, ale odchodzi, zostawiając Samuela z pętlą na szyi, próbującego, by ocalić życie, ustać na koniuszkach palców w grząskim, błotnistym gruncie. Scena trwa w nieskończoność, na pierwszym planie widzimy walczącego o życie Northupa, na drugim normalnie toczące się życie plantacji – wiatr delikatnie porusza liśćmi drzew, niewolnicy, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje, przyzwyczajeni do codziennej przemocy, śpieszą się do swoich zajęć. Tylko jedna kobieta podaje Samuelowi wody do picia. Już ta jedna scena tak naprawdę usprawiedliwiałaby każdy film.

 

McQueen koncertowo poprowadził plejadę świetnie obsadzonych aktorów. Chiwatel Ejiofor w tytułowej roli, Paul Giamatti jako handlarz niewolników z Nowego Orleanu, Benedict Cumberbatch jako „ludzki” plantator, Paul Dano, jako pracujący u niego sadystyczny cieśla, Michael K. Williams w roli buzującego gniewem i agresją niewolnika nieudanie próbującego walczyć o swoją wolność – wszyscy tworzą fascynujące, mocne, hipnotyzujące kreację. Choć najbardziej ekranową uwagę przykuwają Michael Fassbender (to chyba najlepsza rola w jego karierze) i Sarah Paulson – małżeństwo okrutnych, dekadenckich, władczych plantatorów. On jest sadystyczny, z lubością znęca się nad niewolnikami, jest agresywny, przesądny, chamski, pełen rasistowskich uprzedzeń. A przy tym zmusza swoich niewolników do jakiejś oślizgłej poufałości, obłapia ich, zmusza do wspólnych tańców wieczorami, kompulsywnie pożąda jednej z niewolnic – o co małżonka robi obojgu ciągłe awantury, szczególnie znęcając się nad czarną dziewczyną.

 

W Zniewolonym horror niewolnictwa oglądamy z marginalnej dla doświadczeń amerykańskich niewolników perspektywy wolnego człowieka, który w niewolę został podstępnie sprzedany, nie urodził się w niej i nie wychował.

 

To dobry filmowy wybór. Z takim bohaterem może identyfikować się przeciętny, współczesny widz, dla takiego bohatera groza niewolnictwa może wybrzmieć w pełni, nie stępiają jej bowiem lata doświadczenia życia w niewoli. Brytyjski krytyk Ashley Clark słusznie wskazuje na podobieństwa Zniewolonego z kinem science-fiction. Porwanie Salomona przez handlarzy niewolników jest dla niego wydarzeniem z tego samego porządku, jakim dla bohatera współczesnego filmu SF byłoby porwanie przez kosmitów. A podróż z Nowego Jorku na upalne, bagienne południe jest dla niego niemalże dosłownie podróżą na obcą planetę, gdzie panują zupełnie inne reguły. I gdzie z osoby ludzkiej zmienia się on w przedmiot, którym jego właściciele mogą dysponować do woli.

 

Podróż ta jest też podróżą do conradowskiego jądra ciemności. Między drobnomieszczańskim, mniej więcej rasowo równym światem prowincjonalnego Nowego Jorku a światem plantacji różnica jest podobna do tej między Brukselą a Kongiem. McQueen fascynująco mapuje wszystkie złożone sieci relacji między panami, ich białymi pracownikami i niewolnikami. Pokazuje rzeczywistość codziennego wyzysku, gdzie ciała niewolników wdrażane są w reżim mający wycisnąć z nich jak największą wartość dodatkową. Obserwujemy, jak co dzień po pracy nadzorcy ważą zebraną przez każdego niewolnika bawełnę, odnoszą jej wagę do dziennej normy i chłoszczą tych, których wyniki nie są zadowalające. Ale reżyser portretuje też towarzyszący temu dziwny paternalizm – panów zbierających wokół siebie niewolników i czytających im pismo święte, białych spoufalających się z nimi, erotyczne pożądanie przekraczające bariery rasowe. Pokazuje też białą biedotę pomiędzy panami a niewolnikami, pracującą dla tych pierwszych i odreagowującą swoją ekonomiczną deprywację na grupie tych drugich.

 

Jednak ten obecny w życiu plantacji paternalizm i spoufalanie się nie przekreślają stosunków władzy. Salomon trafia najpierw na plantację do „dobrego pana”, Forda (Cumberbatch). Ford stara się traktować swoich niewolników po ludzku, nie jest sadystyczny, nie upokarza ich, ratuje życie Salomona przed szukającym na nim zemsty cieślą. Ale też nie chce słyszeć o tym, że Salomon był kiedyś wolnym człowiekiem, korzysta z jego wiedzy tylko wtedy, gdy mu wygodnie i tak naprawdę strukturalnie niewiele różni się od sadystycznego Eppsa (Fassbender). Zresztą dobrotliwy paternalizm białych panów bardzo gładko przechodzi w wybuchy dzikiej, niemotywowanej żadną ekonomiczną racjonalnością przemocy. Jak w innej genialnej scenie, gdy żona Eppsa wpada na organizowane przez męża tańce dla niewolników i rzuca ciężką karafką z bourbonem w głowę niewolnicy ściągającej zbyt duże zainteresowanie swojego pana.

 

Salomon w tej rzeczywistości próbuje przetrwać za pomocą różnych taktyk: dowodzić swojego statusu wolnego człowieka, wkraść się w łaski panów, nie wychylać się. W końcu wyzwolenie przychodzi ze strony dobrego białego, którego w dodatku gra hollywoodzka gwiazda, Brad Pitt.

 

Wiem, że to prawdziwa historia, ale politycznie niezbyt mi się to podoba. Northup pozostaje bierny, żadne jego działanie nie przynosi mu wolności. Obserwujemy historię jego indywidualnego zniewolenia i wyzwolenia, o późniejszej działalności abolicjonistycznej dowiadujemy się tylko z napisów na końcu.

 

Dlatego choć ten film przekonuje mnie jako dzieło sztuki, politycznie wolę totalną demolkę z finału Django. Tam ofiary dostają przynajmniej realną podmiotowość i prawo do zemsty (fantazji o niej) jako minimalnej kompensacji za przemoc i niesprawiedliwość, jakiej doświadczały przez lata. A pan Candy i jego Candyland, w przeciwieństwie do posiadłości Eppsów i Fordów, wylatują, ku przyjemności widzów i poczuciu społecznej sprawiedliwości, w powietrze.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij