Jak wyrwać Włochów z domu Wielkiego Brata, w którym dobrowolnie się zamknęli?
Sancho Pansa, dzielny giermek Don Kichota, marzył o tym, by w nagrodę za swoje zasługi u boku Rycerza Smętnego Oblicza zostać gubernatorem wyspy. Przyznajmy, że za to, co przeszedł, nie było to wygórowane żądanie. W drugiej części dzieła Cervantesa, gdy szaleństwo Do Kichota znane jest już w całej La Manchy, błędny rycerz i jego sługa napotykają na swojej drodze parę arystokratów. Ci postanawiają zakpić z Sancha i na chwilę mianują go gubernatorem fikcyjnej wyspy. I choć Sancho rządzi nadzwyczaj mądrze, kłopoty, jaki ściąga na niego „gubernatorstwo”, skłaniają go do porzucenia wymarzonej posady i wyruszenia ku dalszym przygodom wraz ze swoim panem.
Reality, nowy film Matteo Garrone, twórcy głośnej Gomorry, można czytać jako współczesną trawestację tego wątku z Cervantesa. Tyle że zamiast wyspy mamy dom Wielkiego Brata, a głównemu bohaterowi filmu, Luciano, brakuje niestety przyziemnego rozsądku Sancha.
Luciano prowadzi sklep z rybami w ludowej dzielnicy Neopolu. Dochody są marne, razem z żoną dorabia więc drobnymi przekrętami, na których zarabiają też ubożsi od niego sąsiędzi i „ludzie z miasta”. Luciano uchodzi za duszę towarzystwa. Rozkręci każdą rodzinną uroczystość – ślub, chrzciny, urodziny – jako wodzirej, aktor, kabareciarz, przebierając się raz za staruchę, a raz drag queen. Rodzina uważa, że powinien wykorzystać te umiejętności na większej arenie.
Okazja nadarza się, gdy w lokalnym centrum handlowym pojawia się ekipa robiąca casting do Big Brothera. Luciano przechodzi do drugiego etapu, jedzie do Rzymu, gdzie komisja przesłuchuje go ponad godzinę. Czas między drugim etapem a końcowym rozstrzygnięciem castingu okazuje się dla naszego bohatera niezwykle emocjonalnie wyczerpujący. Luciano miota się pomiędzy pewnością, że wszedł do programu i już został gwiazdą (w fazie maniakalnej), a przekonaniem (w fazie paranoicznej), że przedstawiciele telewizji ciągle go śledzą i kontrolują każdy jego krok, słowo, gest i uczynek, by podjąć ostateczną decyzję.
Paranoja Luciano ma wyraźnie teologiczny charakter: spojrzenie telewizji, w której zasięgu – jak mu się wydaje – ciągle się znajduje, zastępuje spojrzenie boga.
I jak przeciętny katolik z Południa nasz bohater stara się „wybłagać” jego łaskę mieszaniną zaklęć, modlitw, obietnic i czynionych na pokaz „dobrych uczynków”. Z tym że stawka jest jak najbardziej materialna – awans do świata celebrytów, związanego z nim (w wyobraźni nie tylko Luciano, ale także jego rodziny i sąsiadów) przywilejów, bogactw i pieniędzy. Tak na ekranie zostaje przedstawiony horyzont aspiracji zupełnie „zberlusconizowanego” ludu Italii.
Tę „berlusconizację” doskonale pokazuje już pierwsza sekwencja filmu. Obserwujemy panoramę Neapolu, kamera skupia się na jednej ulicy, po której jedzie… barokowa kareta zaprzężona w dwa białe konie przystrojone pióropuszami ze śnieżnobiałych piór. Nie jesteśmy jednak w XVIII wieku, tylko w XXI. Kareta zabiera młodą parę na wesele organizowane w „pałacu” udającym barokowy, arystokratyczny przepych, gdzie gromadzi się na weselnych uroczystościach kilka rodzin biednych neapolitańczyków marzących, by choć przez chwilę „żyć jak królowie”. Rozrywki dostarcza im Enzo – poruszający się swoim prywatnym helikopterem celebryta wylansowany przez Big Brothera. Jest wśród nich także rodzina Luciano. Po kilku godzinach w fałszywym glamourze wracają do siermiężnych, pełnych zacieków mieszkań w kamienicach, które wyglądają, jakby ostatni raz odnawiane były za panowania Burbonów.
Oglądając ten film, warto pamiętać, że we Włoszech Big Brother jest czymś zupełnie innym niż u nas. W Polsce po tym pierwszym reality show zostało niewiele: dwa filmy (Yyyrek!!! Kosmiczna nominacja i Gulczas, a jak myślisz?) oraz krótkotrwałe kariery medialne uczestników, o których dziś już mało kto pamięta. Zwycięzca pierwszej edycji polskiego BB, Janusz Dzięcioł, wprawdzie zasiada w Sejmie jako poseł rządzącej partii, ale jest szeregowym posłem, znanym głównie w swoim okręgu, dalekim nawet od trzeciego garnituru obecnej w mediach klasy politycznej.
We Włoszech Big Brother trwa do tej pory. Programowi udało się wylansować ciągle widocznych w mediach celebrytów. Włoska telewizja, sformatowana w tym względzie przez Berlusconiego, tworzy dla ludu Italii hiperrzeczywisty obraz świata bogactwa i sławy, do którego – jak przekonuje – każdy i każda może wejść przy odrobinie szczęścia. Czy to jako velina w którymś z komediowych show, czy to jako wybraniec w Big Brotherze. W ubogiej dzielnicy Luciano Big Brother pełni taką rolę, jaką tradycyjnie dla biedoty pełniły loterie – to szansa na wygranie lepszego życia, wolnego od brudu, nędzy, mafii i walki o byt. I to bez żadnej włożonej w to pracy.
Garrone kreśli pesymistyczny obraz świata całkowicie zdominowanego przez takie kalekie marzenia. Zastępuje on Włochom wszelką politykę i religię.
Żadne zasoby, jakimi dysponują, nie są w stanie przeciwstawić się jego ekspansji. Ani rodzina, ani wspólnota sąsiedzka, ani Kościół. Garrone jednak nie moralizuje, świetnie odtwarza ten ten świat (podobnie jak w Gomorze przy pomocy niezawodowych aktorów). W rolę Luciano genialnie wciela się późny debiutant Aniello Arena – przestępca, w 1991 roku skazany za zabicie trzech gangsterów z konkurencyjnego klanu Camorry. Aktorstwo odkrył w więzieniu, wystąpił w kilku obsadzonych przez więźniów sztukach. W filmie mógł zagrać dzięki zwolnieniu warunkowemu.
Garrone brawurowo inscenizuje wszystkie fantazje bohatera na ekranie. Przypomina w tym trochę Felliniego, dokonującego podobnej wiwisekcji na marzeniach włoskiego drobnomieszczaństwa już w swoim samodzielnym debiucie, Białym szejku. Zresztą drugi etap castingu Luciano do Big Brothera odbywa się w rzymskim studiu Cinecittà, miejscu-legendzie włoskiego kina, gdzie najwięksi mistrzowie X Muzy tworzyli swoje porywające filmowe wizje (Fellini oddał mu piękny hołd w Wywiadzie). Dziś studio to służy płaskiej symulacji pseudorzeczywistości, produkcji marzeń degradujących tych, którzy dają się im ponieść.
Garrone nie udaje, że ma pomysł, jak wyjść z tej sytuacji, jak wyrwać włoski lud z domu Wielkiego Brata, w którym dobrowolnie się zamknął. Luciano-Sancho nie ma żadnego Don Kichota, z którym mógłby wyruszyć na bezdroża La Manchy, uciekając od okrutnego żartu, jaki robią mu współcześni odpowiednicy arystokratów z dzieła Cervantesa. Defetyzm tego filmu bez wątpienia drażni. Ale może na razie nie stać nas – politycznie i artystycznie – na nic innego.