Tylko z rezerwami jest dość krucho – podsumowanie 38. Festiwalu Filmowego w Gdyni.
Za nami kolejny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – z przyzwoitym konkursem, jednym mocnym odkryciem (Ida Pawła Pawlikowskiego) i dość sensownym werdyktem jury.
Konkurs: bez wstydu
Jak w perspektywie konkursu wygląda współczesne polskie kino? Nie najgorzej. Z zeszłorocznej produkcji udało się wyselekcjonować całkiem przyzwoity zestaw, z kilkoma obrazami, które mogą ubiegać się o nagrody i mają szansę zostać dłużej w historii polskiego filmu. Poza wybitną Idą można było obejrzeć parę filmów, które nawet jeśli nie spełniały swoich obietnic – gdzieś się cięły, czymś drażniły – to dawały przynajmniej poczucie, że obcujemy z poważnie traktującym widza kinem. W imię…, Drogówka, Płynące wieżowce – wszystko to dzieła, które można oglądać bez wstydu, bez stosowania taryfy ulgowej, z jaką często traktowaliśmy polskie kino.
Widać też, że rosną standardy realizacyjne. Większość filmów jest bardzo solidna warsztatowo, nie ma w nich prześladującego w ostatnich latach nasze kino niechlujstwa i niedoróbek. Twórcy zaczynają pracować formą, zwracać uwagę na detal, kostium, obraz, muzykę. Ida i Papusza to filmy wizualnie hipnotyzujące, ciekawe rzeczy z obrazem dzieją się także w W imię… i Płynących wieżowcach.
Oczywiście i w konkursie zdarzały się filmy, o których można by dyskutować, czy w ogóle powinny się tam znaleźć. Oprócz Biletu na Księżyc od pewnego poziomu odstawało też Ostatnie piętro Tadeusza Króla. Potencjalnie ciekawy temat szaleństwa oficera wojska polskiego o narodowo-katolickich poglądach zostaje zarżnięty przez estetykę telewizyjnego filmu nadawanego w środę o dwudziestej po pogodzie. Zamiast któregoś z tych filmów w konkursie spokojnie mogłaby się znaleźć pokazywana w Panoramie Yuma Piotra Mularuka.
Poważniejszym problemem w tym roku było to, że prawie połowa filmów była już wcześniej pokazywana w kinach. Trudno w Gdyni raz jeszcze wykrzesać dla siebie dla nich entuzjazm, trudno oprzeć się wrażeniu recyklingu. Nie wiem, czy jest możliwe zrobienie z Gdyni festiwalu premier, ale warto na przyszłość się zastanowić, jak przynajmniej zminimalizować ten problem.
Jeśli konkurs uznać za narodową reprezentację polskiego kina, a Panoramę za coś w rodzaju ławki rezerwowych, to widać niestety, że z rezerwami jest krucho. W Panoramie trudno było znaleźć jakikolwiek interesujący obraz, trafiło do niej za to kilka absolutnie kuriozalnych tytułów, jak Tajemnica Westerplatte Pawła Chochlewa czy Baczyński Kordiana Piwowarskiego. Poza Yumą w Panoramie bronił się tylko jeden obraz – średni metraż Bartosza Warwasa Jaskółka. Nie do końca udany, przekombinowany, przegadany, wykładający się w zakończeniu, ale dowodzący świetnego wyczucia stylu, detalu i dużej kreatywnej inwencji reżysera. Chętnie zobaczę jego pełny metraż zrobiony z kimś, kto bardziej będzie pilnował scenariusza i konstrukcji.
Koniec z tabu
Cieszy, że kino zaczyna podejmować trudne, ważne dla naszej debaty publicznej tematy. W tym roku po raz pierwszy w historii gdyńskiego konkursu pokazane zostały dwa filmy otwarcie dotykające tematyki LGBT – Płynące wieżowce i W imię. Trzeba było 24 lat „wolnej Polski”, by twórcy polskiego kina wreszcie zebrali się na to, by zrobić film o dramacie homoseksualnej miłości. Ale lepiej późno niż wcale.
Płynące wieżowce podobały mi się mniej niż Agnieszce Wiśniewskiej – drażni mnie zwłaszcza przeszarżowane zakończenie. Gdyby ten film kończył się „nie hukiem, lecz skomleniem”, gdybyśmy zostali z nierozwiązanym trójkątem, byłby dużo lepszy. Ale i tak go doceniam, nie tylko ze względu na tematykę, ale także język filmowy, formę, obraz, to, jak „ogrywa” Warszawę.
Także do filmu Szumowskiej można mieć wiele uwag. Ja największy problem mam z tym, że drugi plan jest ciekawszy niż pierwszy, że świat polskiej prowincji, gdzie osadzona jest akcja, jest dla mnie jako widza dużo bardziej zajmujący niż pierwszoplanowy wątek. Niemniej jest to naprawdę dobrze zrobione kino, pełne przekonujących, mocnych, wizualnie pięknych scen (zwłaszcza scena procesji). I W imię…, i Płynące wieżowce jak na standardy światowego kina oferują dość konwencjonalny obraz homoseksualności. Ale nie ma co się zżymać – w polskim kinie to jest przełom.
Od kilku lat mam wrażenie, że przełamywanie tabu w Gdyni dotyczy także naszej najnowszej historii. Dzięki takim filmom jak Róża, Pokłosie, W ciemności, a nawet Sekret Przemysława Wojcieszka polskie kino staje się miejscem, gdzie poważnie rozmawiamy o tym, jak historia kształtuje teraźniejszość i naszą współczesną tożsamość. Współodpowiedzialność Polaków za zagładę Żydów, ofiary polskiej zemsty po II wojnie światowej, historia widziana z punktu widzenia ofiar z klas ludowych– wszystkie te tematy jeszcze mocniej mogły wybrzmieć w debacie publicznej dzięki tym filmom. Ida, demitologizująca figurę „żydokomuny”, przedstawiająca dramat ideowej komunistki, pytająca, co zrobić z żydowskimi ofiarami w naszych piwnicach, wpisuje się bardzo mocno w ten nurt.
Dyskusyjne werdykty
Jury zrobiło to, co do niego należało: doceniło najlepszy film festiwalu, czyli Idę, główną nagrodą. Pozostałe werdykty nie są specjalnie kontrowersyjne, poza trzema nagrodami: Nagrodą Specjalną Jury dla Miłości i Bejbi blues oraz nagrody za scenariusz dla Biletu na Księżyc.
O tym ostatnim filmie wszystko napisała już Agnieszka Wiśniewska; mogę się po prostu pod tym podpisać. Zastanawia mnie tylko jedno: jeśli jury nie przeszkadzał żenujący, seksistowski humor, to czy nie zauważyło, że ten scenariusz jest po prostu źle skonstruowany? Że cały ostatni akt to kuriozum? O Miłości i Bejbi blues pisałem tu już krytycznie i swoje zdanie podtrzymuję. Film Fabickiego jest zupełną pomyłką; to historia realizująca schemat „odnowy związku przez zdradę”, gdzie zamiast zdrady mamy coś z zupełnie innego porządku, czyli gwałt. Film Rosłaniec, choć obiecuje skandal, transgresję i odwagę, kończy się telewizyjnym banałem, okraszonym paradą wymyślnych, histerycznie krzykliwych stylizacji. Naprawdę tę nagrodę można było dać Papuszy, która nawet jeśli rozczarowuje, jest filmem bez porównania większego kalibru niż dzieła Rosłaniec i Fabickiego.
I co dalej?
Ten festiwal kończy pierwszą trzyletnią kadencję Michała Chacińskiego jako dyrektora artystycznego. Wprowadzone przez niego zmiany, z selekcją w konkursie na czele, okazały się dobrym rozwiązaniem. Gdynia za jego kadencji odżyła, nie tylko za sprawą dobrych filmów (trzeba przyznać, że Chaciński miał szczęście kierować Gdynią w dobrym dla polskiego kina okresie), ale także szeregu przeglądów, spotkań, dyskusji. W tym roku naprawdę można powiedzieć, że w Gdyni nie jest źle.