Tegoroczny festiwal w Gdyni wyraźnie pokazał pragnienie dobrego, niegłupiego kina gatunkowego, ale pokazał też, że to kino raczej nam nie wychodzi.
Trzeba to sobie powiedzieć wprost: poziom tegorocznego konkursu w Gdyni był niższy niż w kilku ubiegłych latach. Jeśli Gdynia ma być probierzem polskiego kina, to po tegorocznym konkursie można o nim powiedzieć z pewnością trzy rzeczy: po pierwsze głównym tematem polskich filmów wydaje się niemożność przerwania toksycznej relacji z matką; po drugie widać wyraźnie pragnienie dobrego, niegłupiego kina gatunkowego; po trzecie to gatunkowe kino raczej nam nie wychodzi.
Dlaczego nie wychodzi? Zaryzykowałbym tezę, że z powodu tego, co Witkacy nazywał gnypalstwem. Przez gnypalstwo autor Pożegnania jesieni rozumiał typowo polskie zamiłowanie do niechlujnego grzebania palcem w sprawach, których rozpracowanie wymaga wyrafinowanych narzędzi teoretycznych. Dobrego kina gatunkowego też nie da się wygnypać, co najbardziej boleśnie pokazuje debiutancki Jeziorak Michała Otłowskiego.
Film wygląda jak polska kopia amerykańskiej wersji The Killing. Jowita Budnik jest nawet uczesana jak Mireille Enos, też gra policjantkę prowadzącą śledztwo, które konfrontuje ją z przełożonymi i lokalnym układem władzy. Towarzyszy jej w nim młodszy policjant, z którym łączą ją relację podobne do tej, jakie łączą w serialu Sarę Linden z Holderem. Niestety odtwarzający rolę młodego policjanta Sebastian Fabijański, z niezrozumiałych dla mnie powodów nagrodzony za debiut, nie tylko nie ma swobodnej cielesnej ekspresji Joela Kinnamana, ale też fatalnie podaje tekst. Nie on jeden zawodzi: scenariusz jest przeładowany, dialogi fatalnie napisane, reżyseria jest często toporna i tautologiczna. Filmowi brakuje nerwu, dynamiki, nastroju. Jedyną zaletą jest kilka ciekawie sfotografowanych mazurskich plenerów. A przy tym szkoda świetnego pomysłu. Trochę tylko zmieniając fabułę, staranniej pisząc scenariusz i zatrudniając reżysera, który czuje nowoczesne kino gatunkowe, można było zrobić z Jezioraka naprawdę dobry film.
Przykładem gnypalstwa z pewnością nie są podwójnie zwycięzcy Bogowie (Złote Lwy i nagroda dziennikarzy). Zgadzam się z Agnieszką Wiśniewską: to świetnie napisane i zagrane kino. Nagrody za scenariusz dla Krzysztofa Raka i za główną rolę dla Tomasza Kota są w pełni zasłużone. Lubię ten film i chciałbym widzieć więcej takiego kina w Polsce. Ale nie jest to jednak dzieło formatu, jakiego oczekiwałbym od Złotych Lwów. Nagradzając właśnie ten film, jury wybrało najbezpieczniejszą, najbardziej zachowawczą opcję. Tą zachowawczość widać w ogóle w całym rozkładzie nagród: nagrodzono za coś niemal każdy film z konkursu, pomijając dwa dla mnie najciekawsze: Sąsiady Grzegorza Królikiewicza i Miasto ’44 (nagrody dla tego filmu wyłącznie za dźwięk, efekty specjalne i rolę Zofii Wichłacz to jego faktyczne zlekceważenie przez jury).
Scenariusze nie wystarczą
Przez lata narzekaliśmy na brak dobrych scenariuszy w polskim kinie.
Tegoroczna Gdynia pokazuje, że sam scenariusz nie zrobi dobrego filmu – potrzeba jeszcze reżyserii, zdjęć, pracy obrazu, charyzmatycznych aktorów i aktorek.
Najwyraźniej widać to w Fotografie Waldemara Krzystka. Krzystek razem z Krzysztofem Kopką napisał całkiem niezły scenariusz: grupa rosyjskich oficerów FSB prowadzi śledztwo w sprawie grasującego w Moskwie seryjnego mordercy. Śledztwo rusza z miejsca, gdy do zespołu dołącza młoda, niepokorna policjantka (Tatiana Arngolts), którą dochodzenie prowadzi do Legnicy, gdzie – jak przypuszcza – w garnizonie wojsk radzieckich wychowywał się przyszły morderca.
Niestety Krzystek nakręcił tę potencjalnie świetną historię jak telenowelę. Większość filmu rozgrywa się we wnętrzach, kamera jest statyczna. Po ustanawiającym daną lokację ujęciu cała scena rozgrywa się w technice ujęcie-przeciwujęcie. Każdą bardziej dramatyczną scenę puentuje zbliżenie na zdziwioną twarz Arngolts. Jak w Modzie na sukces. Nie rozumiem, dlaczego jeden z najbardziej utalentowanych polskich operatorów Arek Tomiak wypuścił tak płaskie zdjęcia. Zawodzi też obsada, zwłaszcza Adam Woronowicz w groteskowym tupeciku w roli towarzyszącego Rosjanom w Legnicy polskiego policjanta – to chyba jego najgorsza rola w karierze.
Na podobny problem cierpi dużo lepiej zrobiony Jack Strong. Poza świetną ostatnią sekwencją ucieczki rodziny Kuklińskich z Polski i plenerów Waszyngtonu ze stocka film dusi się we wnętrzach i w zasadzie przypomina teatr telewizji. Dlatego nagroda za reżyserię dla Władysława Pasikowskiego za ten akurat obraz wydaje się zupełną pomyłką. Zwłaszcza, że w stawce byli jeszcze Komasa, Skonieczny i Smarzowski.
Amplitudy art-housu
A jak w Gdyni radziło sobie kino niegatunkowe, arthousowe? Bardzo różnie. O ile Sąsiady i Hardkor Disco stanowiły najjaśniejsze punkty festiwalu, to Onirica. Psie pole Lecha Majewskiego i Zbliżenia Magdaleny Piekorz to jego punkty najsłabsze.
Lech Majewski zawsze miewał pewne grafomańskie pokusy, przebijały one nawet w jego najlepszych dziełach. Niestety w Onirice zostaje już tylko grafomania. Film opowiada historię obiecującego uczonego, eksperta od poezji Młodej Polski, który po tragicznym wypadku, w którym stracił narzeczoną i najlepszego przyjaciela, rzuca karierę akademicką i zatrudnia się w supermarkecie, gdzie przysypia w pracy i słucha z audiobooka Boskiej komedii Dantego. W oryginale rzecz jasna. Traumie indywidualnej towarzyszy narodowa, smoleńska. Jest rok 2010, bohater śledzi doniesienia o katastrofie.
Pomysł połączenia traumy człowieka, który nie może zacząć pracy żałoby, i sklinczowanego z tego samego powodu narodu byłby ciekawy – ale u Majewskiego ginie on w pretensjach i manieryzmach. Zawodzą zwłaszcza pomyślane jako wizyjne sceny, które nakręcone tanią kamerą cyfrową wyglądają jak z teatru telewizji albo nagranie jasełek z gimnazjum (ciągle pojawiają się w nich jakieś anioły). Najbardziej niezamierzenie groteskowa jest scena, w której bohater zatrzymuje pociąg, wysiada w szczerym polu, światło prowadzi go na leśną polanę, gdzie gra kwartet smyczkowy, kobiety w długich sukniach zastygają w hieratycznych pozach, a ksiądz przywiązuje rękę kobiety w ślubnej sukni stułą do brzozy (dokonując zaślubin Polonii ze smoleńską traumą?).
Film Piekorz opowiada prostszą historię: młoda artystka wizualna (Joanna Orleańska) nie może wyzwolić się z toksycznej narracji z matką (Ewa Wiśniewska). Film wygląda jak podróbka Pianistki, i to takiej, którą nakręciłby nie Michael Haneke, ale Ingmar Bergman w swojej najgorszej formie. Nachalnie sygnalizowane retrospekcje, na siłę dobijające do pełnego metrażu sceny pasażowe, pretensjonalne dialogi, naiwny obraz sztuki współczesnej i histeryczna kreacja Orleańskiej tworzą całkowicie nieznośną mieszankę.
Na tym tle wybijają się Sąsiady. Film w konstrukcji przypomina Niebiańskie żony łąkowych maryjczyków Aleksieja Fiedorczenki, choć jest od niego znacznie mroczniejszy i turpistyczny. Składa się z serii krótkich nowelek połączonych miejscem: dzielnicą nędzy w Łodzi, tkwiącą w jakimś bezczasowym rozpadzie, może w jakimś ziemskim piekle. Cały świat skonstruowany jest zgodnie z logiką marzenia sennego z charakterystycznymi dla niego mechanizmami przesunięcia i zagęszczenia. Wprowadza nas w niego już pierwsza historia: żona każe kupić mężowi karpia na Wielkanoc, karpie wyglądają jak gigantyczne króliki, które włożone do wanny znoszą pisanki. Tak będzie funkcjonować świat we wszystkich historiach: mężczyźni będą zachodzić w ciążę, żona zmieni się w matkę, a syn w męża, czas będzie się paradoksalnie zapętlał, kobieta o dwóch sercach zdecyduje się oddać jedno swojemu mężowi.
Nie wszystkie te historyjki są równe, ale niektóre są naprawdę genialne: polecam waszej uwadze zwłaszcza tę z mężczyzną stymulującym się prądem i tę z Mariuszem Pudzianowskim w roli księdza (sic!) ewangelizującego nierządnicę (Anna Mucha). Na filmie bawiłem się świetnie, to moja wrażliwość, takich rejestrów szukam w kinie, które – jak mawiał Jean Cocteau – jest przecież przede wszystkim maszyną pozwalającą wielu ludziom śnić ten sam sen jednocześnie.
Mam pewien problem tylko z tym, że w filmach Królikiewicza z lat siedemdziesiątych chodziło o najwyższe stawki, tu mam wrażenie, że czasem ta maszynka kręci się trochę sama dla siebie, na jałowym biegu. A gdy próbuje być poważna, jak w „PiS-owskim” zakończeniu, film trąci fałszem. Ale to i tak jedna z najciekawszych propozycji w Gdyni. Zachwycająca też wizualnie – frenetyczna reżyseria Królikiewicza, zdjęcia Krzysztofa Ptaka i scenografia Zbigniewa Warpechowskiego tworzą niezwykłą jakość, wyspę w morzu zalewającej w tym roku konkurs telenowelowej banalności.
Dla mnie to właśnie Sąsiady, Miasto ’44 i Hardkor disco były filmami zasługującymi w tym roku jako jedyne na najważniejszą nagrodę.
Młode spojrzenie
Pisałem tu niedawno przy okazji Małych stłuczek o dochodzącej do głosu nowej wrażliwości w polskim kinie, o twórcach odrzucających balast kina moralnego niepokoju, psychologicznego realizmu, pracujących obrazem, detalem, emocją.
W Gdyni też to właśnie kino najsilniej do mnie przemawiało. To właśnie w Małych stłuczkach, Mieście czy Hardkor disco – choć to bardzo różne propozycje i różne są artystyczne temperamenty tych dzieł – najlepiej odnajduję swoją wrażliwość i swoje spojrzenie. Nawet gdy mówią o powstaniu warszawskim, ci twórcy lepiej czują współczesną Polskę niż np. Jerzy Stuhr w Obywatelu. Gdy Stuhr mówi o PRL czy stosunkach polsko-żydowskich, jest ciekawy, ale o współczesnej Polsce ma do powiedzenia wyłącznie kabaretowe banały. Przy całej swojej eliptyczności, symboliczności, ogólności to Hardkor disco lepiej łapie rytm znanej mi Polski niż Stuhr. Mogę irytować się na kiepskie sceny dialogowe w filmie Skoniecznego, ale mam poczucie, że to moje kino, że nawet jeśli teraz zawodzi, to jego twórcy w końcu nakręcą filmy, na które czekam.
W tym sensie, mimo wysypu gnypalstwa festiwal pozostawia nadzieję na przyszłość. Gnypalstwa na pewno też nie można zarzucić nowemu dyrektorowi artystycznemu Michałowi Oleszczykowi. Obudował festiwal szeregiem ciekawych wydarzeń (od retrospektywy kina grozy po przegląd kina przedwojennego), zadbał o to, by było gdzie się w Gdyni spotkać i rozmawiać o kinie, jego kontekstach i pograniczach. Michałowi i nam wszystkim, widzom polskiego kina, życzę, by za rok naprawdę miał z czego wśród kandydatów do konkursu wybierać.
Czytaj także:
Wiśniewska z Gdyni: