Film

Kubisa: Silni padają, słabeusze wciąż walczą

Śnieg pada i wcale nie chce topnieć, co wzbudza podejrzenia, że kampania reklamowa trzeciego sezonu „Gry o tron” wymknęła się HBO spod kontroli.

Zawołanie rodu Starków „Nadchodzi zima” pasuje do tej beznadziejnej aury jak ulał. Żaden inny serial, a nawet film nie miał tak dobrego wejścia.

Skoro w telewizji już trzeci sezon, a pięć tomów sagi George’a R.R. Martina ciągle na listach bestsellerów, to mogę opuścić wprowadzenie w fabułę i przejść od razu do rzeczy, nie przejmując się spoilerami. Czyli spróbować odpowiedzieć na pytanie – co właściwie może się podobać w krwawej Grze o tron?

W czasach walki z polityczną poprawnością funkcjonowało konserwatywne powiedzenie, że w USA najgorzej mają biali heteroseksualni mężczyźni. Bo tylko ich nie dotyczy akcja afirmacyjna, wiadomo. Czy jednak białym heteroseksualnym mężczyznom rzeczywiście jest tak dobrze w patriarchalnym świecie? Pieśni lodu i ognia George’a R. R. Martina, jak i serial HBO pokazują, że niekoniecznie.

Chyba właśnie dlatego lubię zarówno sagę, jak i serial. Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie cieszy mnie gorsza pozycja mężczyzn. Po prostu Martin w niezwykle udany sposób pokazuje, jak bardzo krzywdzącym dla mężczyzn systemem jest patriarchat. Królestwa Westeros łączy chorobliwa wręcz presja na męską konkurencję, zwana ładnie „grą o tron”. Tron jest jeden, wysoko urodzonych pretendentów wielu, każdy z nich ma popleczników, giermków, służących i oddziały wojsk, jak również zamki, twierdze i rozliczne włości. A w oddziałach odpowiednio przywódcy, we włościach wasale, we wsiach karczmarze, chłopi – i tak w dół porządku dziobania, aż po biedaków żyjących ze zbierania własnym ciałem pijawek w stawach, by sprzedawać je za grosze. Chcąc nie chcąc, wszyscy uczestniczą w wielkiej machinie współzawodnictwa.

Po co komu tron? Z mniej lub bardziej bezpośrednich odpowiedzi udzielanych przez kolejne postaci w książce wywnioskować można, że ostateczna wygrana w walce o władzę zapewni bezpieczeństwo. Gdy wygrasz, nie musisz się już martwić. Już twoje, zaklepane i zaplute, chronione mocą królewskiej pieczęci.

Na tym naiwnym pomyśle wywróciło się już wielu bohaterów Martina, którzy im wyżej zaszli, z tym większym hukiem spadali. W tej grze nie sposób wygrać, bo machina patriarchalnej konkurencji dostarcza coraz to nowych pretendentów do władzy.

Nie sposób się też z tego systemu wyłączyć, jednostkowo odmówić udziału w grze. Myślę, że wzorowanie się przez Martina na przedindywidualistycznej, feudalnej Europie to tylko część wyjaśnienia. To system oparty na wyzysku i męskiej konkurencji o władzę i wpływy pcha rzesze mężczyzn w jednym kierunku: na zatracenie. Martin bardzo zgrabnie dekonstruuje mit szlachetnego rycerza. Galanteria, szacunek dla dam i obrona maluczkich to tylko sztafaż, puste słowa, wygodne uzasadnienie systemu, którego cel jest zupełnie inny. W świecie opierającym się wyłącznie na „pędzie ku górze” ochrona słabszych jest niemożliwa.

Każdy z konkurujących o tron jest przekonany, że to on właśnie jest tym szczęśliwym wybranym – bo jest sprytniejszy, albo silniejszy, albo sprawiedliwszy, albo bardziej bezwzględny i brutalny. I jeśli tylko się postara, osiągnie zamierzony cel. Niektórym może się nawet zdawać, że mają dobre intencje i zaprowadzą pokój. Niemniej aby wygrać, trzeba wyrżnąć w pień konkurencję. A i tak nie sposób wygrać raz na zawsze.

W trzecim tomie sagi pt. Nawałnica mieczy, na którego podstawie nakręcono trzeci sezon serialu, pytania o sens krwawej konkurencji oraz rację bytu państwa są szczególnie dobitne. Gra o tron jest dla jednostek złaknionych władzy, ale dla kogo jest Siedem Królestw? Poddani, dotychczas przestawiani jak pionki na wielkiej wojennej szachownicy, zaczynają się buntować. Czy poczucie bezpieczeństwa nie powinno przysługiwać wszystkim? A jeśli wszyscy mają równe prawo do bezpieczeństwa, to może w ogóle przydałoby się znacznie więcej równości? Ale jak zapewnić bezpieczeństwo wszystkim w tak hierarchicznym świecie? Z takimi problemami w książce i serialu mierzą się ulubieńcy publiczności, czyli Daenerys i Jon Snow. Nie mniej ciekawe pytania o równość stawiali wcześniej członkowie bractwa rabusiów lorda Dondarriona, prowadzący działalność w stylu Robin Hooda.

O politycznych wizjach Daenerys i Jona, opartych na empatii i miłosierdziu, równości, wolności i współpracy, rozmawialiśmy z Adamem Ostolskim rok temu w „Przekroju”.  Dzięki temu trafiliśmy na prawicowy fanpage na FB, którego uczestnicy przekonywali się nawzajem, że wojna i przemoc to „instynkt”. No cóż, wydaje się, że jest wręcz na odwrót.

Jasne, Martin wywraca do góry nogami styl upowszechniony przez Tolkiena, choć na pewno nie był w tym pierwszy. I wcale nie chodzi tylko o seks i przemoc, które serwuje w dużych dawkach, niszcząc jednocześnie mit miłości romantycznej.

Zaletą Gry o tron jest grupa pierwszoplanowych postaci, które zwykle w podobnych powieściach nie mają zbyt wiele do powiedzenia: parada odrzuconych, przemytników, kalek, bękartów, kobiet i dzieci.

I o ile biali, zdrowi, heteroseksualni mężczyźni padają jak muchy, słabeusze wciąż walczą. Nie mogą przystosować się do systemu, bo system nie przewiduje dla nich miejsca i podmiotowości. Każdy na swój sposób – przebiegle bądź rozpaczliwie – usiłuje przetrwać. I właśnie w ten sposób naruszają status quo.

Oprócz tych wszystkich polityczno-feministyczno-ekologicznych analiz Gra o tron to po prostu fajna zajawka. Kibicowanie ulubionym postaciom oraz dyskutowanie o możliwym rozwoju wydarzeń to wielka frajda w trakcie lektury książki (nawet jeśli jest trochę przegadana) i oglądania serialu (który z kolei mógłby być trochę dłuższy). Moi ulubieńcy to Sansa i Theon; bardzo im współczuję patriarchalnej opresji i ciekawa jestem, jak sobie z nią będą radzić. Jestem też wielką fanką ciepłego, skromnego Davosa i modelu ojcostwa, który prezentuje. Dlatego pomysł, by to właśnie on szukał dzikiego Rickona Starka, uważam za świetny. Poza tym podejrzewam, że to mała Arya wykończy golema – „Górę” Clegane’a. I tak dalej, i tak dalej, mogę tak w nieskończoność.

Niektórzy lubią spotykać się w gronie znajomych, by grać w planszówki. Akurat gier planszowych nie znoszę, a Gra o tron jest miłym zamiennikiem – można wspólnie ze znajomymi rozwiązywać zagadki zostawione przez autora i szukać nowych tropów. Z rodzicami Jona Snowa poradziliśmy sobie dość szybko, tak jak z ojcem Jaime’a i Cersei, ale sporo pytań jest jeszcze bez odpowiedzi, a ich poszukiwanie jest bardzo przyjemną rozrywką.

W końcu po to jest literatura popularna. Szczególnie jeśli ma nie tylko antypatriarchalny wydźwięk, ale i wdzięk.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Julia Kubisa
Zamknij