W konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Lecce filmy zaangażowane społecznie przeplatały się z odważnymi eksperymentami formalnymi.
17. edycja Festiwalu Kina Europejskiego w Lecce potwierdziła, że impreza ta cieszy się rosnącym znaczeniem i pielęgnuje wyrazistą tożsamość. Organizatorom po raz kolejny udało się połączyć perspektywę lokalną z szerszą refleksją na temat kina Starego Kontynentu. W tegorocznym programie cykliczny konkurs filmów realizowanych w regionie Apulia i retrospektywa aktora Elio Germano (docenionego w 2010 roku w Cannes za kreację w filmie La nostra vita) sąsiadowały z przeglądem europejskich komedii. Najważniejszą sekcją festiwalu, jak co roku, był jednak Konkurs Główny, w którym filmy zaangażowane społecznie przeplatały się z odważnymi eksperymentami formalnymi.
Albańska porażka, austriackie odkrycie
Status twórców walczących o festiwalowe laury okazał się tym razem zaskakująco zróżnicowany. Reżyserskie debiuty rywalizowały z filmami rozpoznawalnych w Europie twórców takich jak Dagur Kari (znany z polskich kin, rewelacyjny Fusi) czy Benedek Fliegauf (prezentowane premierowo na Berlinale Lily Lane). Po niemal dwóch dekadach istnienia festiwalu organizatorzy próbują też sukcesywnie tworzyć jego mitologię i kreować własnych mistrzów. W tym celu zaprosili do tegorocznego konkursu Bujara Alimaniego, którego poprzedni film, zrealizowane przed pięcioma laty Amnesty, wyjechał z Lecce z trzema nagrodami. Zaprezentowany na tegorocznym festiwalu Chrom okazał się jednak o kilka klas gorszy. Albański twórca przywiózł do Włoch film, który przypomina bardziej interwencyjną agitkę niż dzieło sztuki. Bohaterowie, mieszkańcy ubogiej wioski trudniący się w większości wycieńczającą pracą w kopalni chromu, zostali zarysowani na ekranie w sposób irytująco pretekstowy. Choć obcujemy z filmową rodziną przez półtorej godziny, nie dowiadujemy się właściwie niczego o osobowości czy cechach charakteru jej członków. Alimaniemu wystarczy po prostu nachalne podkreślanie, że postacie cechuje niski status materialny.
W tej sytuacji trudno oprzeć się wrażeniu, że Chrom stanowi po prostu przykład szantażu emocjonalnego. Reżyser wielkodusznie zezwala jednak w końcu na odmianę złego losu protagonistów. Rolę deus ex machina pełni w Chromie seksowna nauczycielka matematyki, która – zupełnie nie wiedzieć czemu – zakochuje się nagle w pozbawionym właściwości nastoletnim bohaterze. Mnogość tego rodzaju zabiegów ostatecznie pogrąża film Alimaniego, który najwidoczniej nie odrobił lekcji płynącej z kina Kena Loacha i braci Dardenne. Dzieła tych twórców nieodmiennie udowadniają przecież, że o przedstawicielach nizin społecznych da się opowiadać w sposób pozbawiony protekcjonalności.
Jury pod przewodnictwem Roberto Olli, szefa ustanowionego przy Radzie Europy funduszu filmowego Eurimages, nie dało się nabrać na hochsztaperstwo Alimaniego i swoją nagrodę przyznało wspomnianemu Fliegaufowi. W Lily Lane jeden z najciekawszych twórców kina węgierskiego odszedł od poetyki zaprezentowanej w zainspirowanym prawdziwymi wydarzeniami, znanym również w Polsce, filmie To tylko wiatr. Polskiemu widzowi najnowszy film Fliegaufa – eksperymentalna impresja o koszmarze dojrzewania – może odrobinę kojarzyć się z Baby Bump. Gwoli sprawiedliwości należy dodać jednak, że dzieło Węgra zostało zrealizowane cięższą ręką i nie ma w sobie śladu, charakteryzującej debiut Kuby Czekaja, zawadiackiej energii.
Prawdziwym odkryciem tegorocznego konkursu okazał się dla mnie za to, pominięty przez jurorów, austriacki One of Us. W swym pierwszym pełnometrażowym filmie Stephan Richter opowiada o grupie wyrostków, którzy regularnie spotykają się na parkingu przed lokalnym supermarketem. Reżyserowi udaje się perfekcyjnie oddać na ekranie atmosferę letniej, prowincjonalnej nudy.
Sam film nie popada jednak w monotonię, gdyż przez cały czas czuć w nim podskórne napięcie związane z wiszącym w powietrzu konfliktem pomiędzy młodzieżą a dyrekcją sklepu. Richter potrafi zachować w tym sporze neutralność i skrytykować zarówno prymitywizm nastoletnich ekscesów, jak i niewspółmiernie agresywną reakcję obrońców porządku. Ambiwalencja przenika One of Us także na poziomie formy. Film Richtera stanowi znakomite połączenie socjologicznej precyzji rodem z Gry Rubena Ostlunda i emocjonalności godnej wczesnych filmów Spike’a Lee. Byłoby bardzo dobrze, gdyby z kunsztem Austriaka – za sprawą działań dystrybutorów albo organizatorów festiwali – mogli zapoznać się także widzowie z Polski.
„Kino to nic, ale piękne”
W przeciwieństwie choćby do ubiegłego roku, gdy w konkursie zaprezentowano Hardkor disko Krzysztofa Skoniecznego, tym razem w najważniejszej sekcji zabrakło filmów z naszego kraju. Organizatorzy postanowili za to zorganizować retrospektywy Krzysztofa Zanussiego i – zmarłego przed dwoma miesiącami – Andrzeja Żuławskiego. Teoretycznie trudno o twórców, którzy bardziej różniliby się pod względem artystycznej wrażliwości i stylu życia. Podczas gdy pierwszy z nich prezentował w ostatnich latach poglądy rodem z „Gościa Niedzielnego”, drugi był bohaterem skandalizujących newsów na Pudelku. Co więcej, o ile Zanussi w ostatnich latach rozmieniał swój niewątpliwy talent na drobne i traktował plan filmowy jak ambonę do wygłaszania kazań, o tyle Żuławski zamilkł jako artysta na długie 15 lat. W rzeczywistości jednak obu twórców łączy więcej niż mogłoby się wydawać.
Zarówno twórca Suplementu, jak i autor Wierności stawiają w centrum zainteresowań jednostki zmuszone do skomplikowanych etycznych wyborów. Różnica polega jednak na tym, że – w przeciwieństwie do ciążącego ostatnio ku jednoznacznym morałom Zanussiego – Żuławski z reguły częściej bywał ambiwalentny i prowokacyjny.
Widzowie festiwalu w Lecce mogli skonfrontować te dwie strategie choćby przez porównanie Obcego ciała i Kosmosu. Niezależnie od towarzyszącej temu pierwszemu filmowi negatywnej prasy, jego reżysera przyjęto z honorami. Po pokazie Zanussi wziął udział w uroczystej debacie z udziałem, pochodzącego z Apulii, ultrakonserwatywnego polityka Rocco Buttiglionego. Choć włoscy dziennikarze grzecznie oklaskiwali reżysera, w kuluarach nie byli już tak entuzjastyczni. Podobnie jak polscy koledzy po fachu, zarzucali Obcemu ciału płytkość, mizoginię i hołdowanie jednowymiarowej wizji świata.
Ze znacznie lepszym przyjęciem spotkał się Kosmos. Ostatni film Żuławskiego sprawia wrażenie kapryśnego hymnu na cześć radości tworzenia zdolnej unieważnić towarzyszącą temu procesowi udrękę. Niespodziewana śmierć reżysera rzuca także nowe światło na jego wcześniejsze dokonania. Zaskakująco dobrze oglądało się w Lecce, krytykowaną w momencie premiery, Wierność. Dużym zainteresowaniem widzów cieszył się pochodzący z 2000 roku dokument Żuławski o Żuławskim Jakuba Skoczenia.
Twórca Diabła, będący w doskonałej formie, u boku krzątającej się w tle Sophie Marceau, opowiada w nim o meandrach swojej kariery. Jest przy tym uprzejmy i pozbawiony arogancji, której wielokrotnie dawał upust w rozmowach z dziennikarzami. Nie oznacza to bynajmniej, że sprawia przez to wrażenie mało wyrazistego. Gdy odpala papierosa za papierosem i bucha nam w twarz bon motami w stylu „Isabelle Adjani? Ona dziś wygląda jak portret Doriana Greya”, wypada jednak bardziej czarująco niż prostacko. Kiedy w podobnych okolicznościach powtarza zdanie, że „kino to nic, ale piękne”, a Skoczeń ilustruje je sceną strzelaniny z Wierności, można zgodzić się z tą myślą bardziej niż kiedykolwiek.
**Dziennik Opinii nr 116/2016 (1266)