W nowym „Robocopie” nie brakuje rozwiązań ciekawych, a film zdradza krytyczne inspiracje. Ale najwięcej dowiadujemy się z niego o samym przemyśle filmowym.
Producenci Robocopa ucinają reżyserowi filmu, José Padilhi, 7 na 10 pomysłów – powiedział w jednym z wywiadów, twórca Miasta Boga, Fernandro Meirelles. Nie mogłem się oderwać od tej myśli kiedy oglądałem pierwsze przecieki z planu (już wiemy, że były ustawione), kolejne trailery, analizy twarzy Robocopa bez kasku (w skrócie: w latach 80 – dziwnie, w latach 10 – sexy) kuriozalne kampanie reklamowe, w końcu: sam film. Dopiero na długo po seansie zdałem sobie sprawę, że to wszystko bez znaczenia. Idealizujemy oryginalnego Robocopa – swoją drogą, zżynę z komiksowego Sędziego Dredda – jako niezależną, subwersywną, brutalną satyrę na Amerykę czasów Reagana i Wall Street. Niewątpliwie, Robocop sprzed 30 lat był brutalną satyrą, ale przede wszystkim był produktem swoich czasów, ówczesnych realiów politycznych, standardów pokazywania przemocy i dominującej estetyki. “Robocop” roku 2014 także jest zakładnikiem swoich czasów i tak należy na niego patrzeć.
Kto zna oryginał, serial aktorski, serial animowany i komiksy (w tym te, które oparte są na scenariuszach Franka Millera) zna historię. Nie dający się skorumpować stróż prawa Alex Murphy zostaje ukarany przez mafię i sprzyjających jej policjantów. Przeżywa zamach z użyciem samochodu-pułapki, ale odnosi niemalże śmiertelne obrażenia. To szansa dla korporacji zbrojeniowej OmniCorp, chcącej przetestować program pod kryptonimem Robocop – pancerz umożliwiający podłączenie ciała do militarnego systemu informatycznego. I, oczywiście, dającego prawdziwie śmiercionośne zdolności. Murphy, z całą swoją historią, wydaje się być idealnym obiektem – co potwierdzają przeprowadzone przez korporację badania – i to on zostaje prototypowym Robocopem. To wikła policjanta w szereg problemów: z tożsamością, relacjami rodzinnymi, (samo)kontrolą. A wszystkie z nich znajdują się w centrum napięcia między prywatnym kapitałem a publicznym bezpieczeństwem.
Słowem, fabuła oferuje dokładnie to samo, co w poprzednim i każdym kolejnym Robocopie. Co jednak bardziej interesujące, to różnice wynikające z adaptacji scenariusza filmu do dzisiejszych realiów: tak politycznych, jak popkulturowych.
Mniej znaczy… tyle samo
Film otwiera relacja telewizyjna z okupowanego przez wojska amerykańskie – z całym ich arsenałem dronów, androidów i mechów – Teheranu. Telewizjne sceny przeplatają się z quasi-dokumentalnymi ujęciami, znanymi z innych filmów reżysera, przedstawiającymi przygotowania do zamachu terrorystycznego. Wreszcie, oglądamy parodię napastliwego telewizyjnego show, jakby żywcem wyjętego z aktualnej ramówki stacji Fox. Ta polityczna propaganda to odpowiednik wszechobecnych reklam, które ogldalśmy w Robocopie z 1987. Dziś, w dobie internetu, nowych form dystrybucji reklamy „natywnej” i sponsorowanych blogów, tradycyjna telewizyjna reklama nie ma już tej mocy, co w komentowanej przez pierwszego Robocopa epoce Reagana.
Najciekawsze z najciekawszych – w „naszym” Robocopie – jest jednak nie to, co dodaje do oryginału, ale celowa rezygnacja z pewnych rozwiązań. Filmowy Robocop AD 2014 intryguje tym, co poddaje redukcji.
Przemoc, wcześniej bardzo ekcesesowa, ustąpiła – zgodnie z obecnymi kanonami – dynamicznym strzelaninom z androidami, nie żywymi ludźmi. Z kolei demonicznego szefa rady nadzorczej w tym filmie zastępuje całkiem sympatyczna i inspirująca, choć otoczona cynicznymi zausznikami, wariacja na temat Steve’a Jobsa. A zniszczone i zdemolowane Detroit stało się Detroit ze szkła – miastem estetycznym i pełnym drapaczy chmur, gdzie rezydują technologiczne megakorporacje.
Już samo umiejscowienie akcji w Detroit, które dziś jest powoli zmieniającym się w ghost town, zrujnowanym pomikiem epoki Fordowskiej, jest znaczące – może to o takiej przemianie miasta, ale i społeczeństwa, jaką widzimy w Robocopie, marzą technokraci z Doliny Krzemowej? Ten wątek nie zostaje jednak rozwinięty. Robocop w ogóle, mimo wielu nowości, mimo że dotyka problemów rozwijającej się biotechnologii, czy nawet antropologii robotów, mimo upływu 27 lat od premiery oryginalej wersji – nie mówi niczego nowego. Obietnica, choćby szkicowej, rozprawy o tożsamości, odpowiedzialności i sprawiedliwości w dobie cyborgów i konfliktów zbrojnych prowadzonych nie-ludzką ręką nie spełnia się. Zamiast tego Robocop uparcie wraca do najbanalniejszych pytań o wolę i utraconą rodzinę.
Robocop – zakładnik przemysłu
O ile jednak film zawodzi jako próba analizy, tak sam może posłużyć jako dobry przykład przemian w samym kinie. Być może science-fiction, jak pokazuje przykład Robocopa, drepcze w miejscu jeśli chodzi o krytykę społeczną i zaangażowanie – ale doskonale rozumie uwarunkowania branży filmowej.
W przypadku serii o Robocopie widzimy to choćby na przykładzie zmieniającej się zawartości przemocy na przestrzeni lat. Zmienia się rynek i demografia, więc i sposób przedstawiania przemocy w kinie został poddany rewizji. Na samą myśl niezałapania się do kategorii wiekowej PG-13, producenci i inwestorzy, podobnie jak dział marketingu i producenci zabawek, drżą ze strachu. Możemy więc obejrzeć film o bezlitosnym i zautomatyzowanym glinarzu w równie brutalnym i bezlitosnym świecie przestępczości, który – jak się okazuje – zabija w zasadzie tylko roboty. Bez krwi, nawet zielonej farby. Owszem, w epoce dronów, zabijania na odległość i odsuwania od siebie moralnej odpowiedzialności za działania wojenne, ultrabrutalny film bez widocznego cierpienia mógłby być czytany jako metafora wymierzona w cynizm wojny 2.0. Ale takie rozwiązanie kwestii przemocy w Robocopie to też wynik chłodnej, rynkowej kalkulacji twórców.
Na tej samej zasadzie wizerunek Robocopa, i tu chyba nie powinno być zaskoczenia, odtwarza wszystkie wizualne klisze z filmów o superbohaterach. Alex Murphy jest oczywiście białym, obrzydliwie przystojnym, mężczyzną. Przynajmniej tę kwestię film jest w stanie ironicznie skomentować: badania focusowe Omnicorpu wykazały przecież, że takiego gliniarza chce “publika”. Pokazując niezmienność mechanizmów kapitalizmu w jego cyfrowej, biotechnologicznej mutacji – odnosi się do całkiem nam współczesnego przemysłu filmowego, dosłownie kreującego nadludzkich, nieśmiertelnych, bohaterów popkultury. Dokładnie takich, jacy są możliwi w realiach wyobraźni podporządkowanej focusom i badaniom rynku.
Logika czasów, prawda obrazu
Może więc ta logika każąca nam odgrzewać i odtwarzać popkulturowe fantazje w liczącym 15 czy 20 lat cyklu nie jest pozbawiona sensu? W końcu oba Robocopy, ten z 1987 i blockbuster Padilhi, sprawdzają się jako wzorowe produkty swoich czasów.
We wszystkich swoich niedociągnięciach, paradoksach i przy całym infantylizmie rysują wierny portret ograniczeń panującej wyobraźni.
Każdemu pokoleniu przydałaby się własna wersja Robocopa. Może nie jest to idealne lustro kultury popularnej, pozwalające nam więcej o sobie samych zrozumieć, ale jakże fascynujące byłyby wersje brazylijskie, hinduskie, chińskie, nigeryjskie, może i polskie opowieści o perfekcyjnym policjancie – centralnej figurze męskości, bezpieczeństwa, porządku. Wersje przedstawiające coraz to nowsze społeczne lęki, projekcje globalnych zagrożeń, antycypujące nowe środki (także kulturowego) przymusu – nowe kapitalizmy i terroryzmy, nowe reklamy i nowe „nowe media”, nowych demonicznych prezesów i nowych Steve’ów Jobsów.
Nowe podsumowanie zbiorowych lęków i nadziei w rytm transowego, mechanicznego dzwięku poruszania się Robocopa zawsze się przyda.