Rządy Fideszu w kinie to połączenie dwóch form cenzury - politycznej i rynkowej.
Jakub Majmurek: Minęło pięć lat, odkąd Viktor Orbán zdobył władzę w wyborach 2010 roku. Jak w tym czasie zmieniła się węgierska kinematografia?
Béla Tarr, węgierski reżyser i scenarzysta filmowy: By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do tego, jak ten system wyglądał przed Orbánem. Po 1989 roku środowisko filmowe i władza doszły do pewnego rodzaju porozumienia. W jego wyniku powstał obowiązujący przed 2010 rokiem system finansowania. Jego centrum była specjalna Fundacja Filmowa, główne narzędzie finansowania kina na Węgrzech. Nie tylko produkcji filmów fabularnych – Fundacja wspierała też produkcję dokumentu, animacji, filmów krótkich i oświatowych, kina studyjne, edukację i prasę filmową, wszystko, co się wiąże z kinem. Fundacja dawała zarówno bezpośrednie granty, jak i gwarancje bankowe dla producentów. Zarząd Fundacji demokratycznie wybierali sami filmowcy – osoby, które na kinie znają się najlepiej. Pieniądze na Fundację przekazywał rząd z budżetu państwa, ale Fundacja zarządzała nimi samodzielnie.
I ten system dobrze działał?
Mógł działać oczywiście lepiej; na pewno nie było w nim dość pieniędzy. Jak zawsze i wszędzie – byli niezadowoleni. Niemniej kinematografii węgierskiej udawało się produkować nawet do dwudziestu filmów rocznie, wiele z nich odnosiło sukcesy na międzynarodowych festiwalach. Miały także całkiem niezły kontakt z węgierską publicznością. Wielką siłą systemu był jego demokratyczny, samorządny i transparentny charakter. Jasne były mechanizmy i kryteria przyznawania środków. Brak finansowania filmów ze środków Fundacji nie oznaczał śmierci projektu, można było iść do telewizji, istniały też specjalny fundusz filmowy przy ministrze kultury
Fidesz kontestował te rozwiązania. Dlaczego?
Już w 2010 roku Fidesz zapowiedział radykalną zmianę i zamknięcie Fundacji.
Partia Orbána nienawidziła środowiska filmowego, postrzegała je jako wrogie sobie, „nie dość węgierskie”, „nie dość chrześcijańskie”, liberalne, kosmopolityczne i wykorzenione.
Dlatego Fidesz chciał ukarać filmowców, odebrać im pieniądze. By uzasadnić tę zmianę, partia uruchomiła narrację o rzekomym wielkim kryzysie węgierskiego kina. Artystycznym, frekwencyjnym i finansowym.
Nieprawdziwą?
Stanowiła ona wyłącznie pretekst do tego, by przejąć kontrolę nad finansowaniem kinematografii. Owszem, Fundacja miał problemy finansowe. W pewnym momencie udzieliła zbyt dużych gwarancji bankowych, była też sama zadłużona – rząd często spóźniał się z przelewem środków, więc by utrzymać płynność, Fundacja brała kredyty. Ale to nie były problemy, których nie dałoby się rozwiązać w ramach istniejącego systemu. Fidesz zamiast szukać dla nich rozwiązania, zaczął opowiadać o „nieodpowiedzialnych finansowo filmowcach”, marnotrawiących publiczne środki. Przy oporze środowiska wprowadził gwałtowne zmiany.
Na czym one polegały?
Pozwolono Fundacji zbankrutować i w jej miejsce powołano Narodowy Fundusz Filmowy.
W jego ramach odebrano filmowcom prawo do decydowania o tym, kto dostanie publiczną pomoc. Całą władzę nad kinematografią przekazano w ręce jednego człowieka – Andrew G. Vajny. Vajna od lat nie mieszkał na Węgrzech. Urodził się tutaj, ale wyjechał po 1956 roku. Najpierw do Hongkongu, następnie do Stanów. Pracował jako fryzjer, perukarz; tak trafił do Hollywood, następnie zaczął pracować jako producent. Wyprodukował m.in. serię filmów o Rambo. Nie znał węgierskiego środowiska filmowego ani współczesnego węgierskiego kina, a dostał nad nim pełną władzę. Odpowiadał bezpośrednio wyłącznie przed samym premierem Orbánem.
W dodatku zlikwidowane zostały wszystkie inne publiczne środki na kino
Za sprawą reform Fideszu w węgierskiej kinematografii zostało tylko „jedno okienko”, gdzie można było się ubiegać o wsparcie. Siedział za nim – i siedzi po dziś dzień – pan Vajna. Co najgorsze, Vajna całkowicie obciął wsparcie dla dokumentów i animacji. Dokumentalistów i twórców animacji odsyła się do telewizji. Robi to z nich twórców drugiej kategorii, bo telewizja nie jest w stanie zapewnić im takiego wsparcia, jakie zapewniała Fundacja przed 2010 rokiem. Edukację, pisma filmowe i kina studyjne w ogóle zostawiono samym sobie.
Jaki jest pomysł Vajny na kino?
Dla niego kino to przede wszystkim scenariusz. Jego zdaniem kino węgierskie jest słabe – co nie jest prawdą – dlatego, że nie ma dobrych scenariuszy. Powołał więc komisję ekspertów: teoretyków scenopisarstwa, script-doctorów, producentów itd. Kino to dla nich ilustracja do scenariusza. Każdy zgłoszony do Narodowego Funduszu pomysł musi przejść przez komisję. Pomysły scenariuszowe zgłaszane przez twórców są ciągle poprawiane, tak by pasowały do ich wizji „dobrego scenariusza”.
Taka praca nad scenariuszem na etapie preprodukcji chyba nie jest zła?
Często pomysły twórców są tak zmieniane w toku prac, że w ogóle nie przypominają już oryginału. Ludzie, którzy narzucają te zmiany, nie mają demokratycznego mandatu środowiska, wybrał ich Vajna. Poza tym według mnie tak silne skupione na scenariuszu myślenie o kinie to zupełny anachronizm. Kino to nie słowo, to obraz. Dziś, gdy możemy nakręcić film smartfonem, naprawdę nie potrzebujemy sztywnego scenariusza, jak z klasycznego okresu Hollywood. A rozumienie filmu przez Vajnę i jego komisję zatrzymało się na tym etapie. To nie słowa tworzą dobre kino, tylko talent reżysera. Ten system w ogóle tego nie uwzględnia.
Kto ostatecznie podejmuje decyzję o przyznaniu publicznych środków filmowi?
Rada Funduszu, też powołana przez samego Vajnę.
Czy na obu etapach dochodzi do przypadków cenzury politycznej?
Samo ingerowanie w scenariusz w takim stopniu jest dla mnie formą cenzury. Niezależnie, czy motywy są ściśle polityczne, czy nie. Dorastałem w okresie komunizmu, doświadczałem jednej formy cenzury, teraz widzę inną. Rządy Fideszu w kinie to połączenie dwóch form cenzury: cenzury politycznej i cenzury rynku. A w węgierskim modelu rynek, w tym filmowy, też należy do kilku ludzi bliskich rządowi. Ja się na taką cenzurę nie godzę.
Nie godzę się na sytuację, gdy przerabiać scenariusz nakazują mi ludzie, którzy w życiu nie byli na planie i nie mają bladego pojęcia o tym, czym jest kino, jakie się je robi, jak wygląda walka z materią, z aktorami, światłem.
To ludzie, którzy nigdy nie odmrażali sobie tyłka, stojąc o świcie na mrozie i wietrze, na nagiej węgierskiej nizinie, by znaleźć trwające kilka sekund ujęcie. Nie będę słuchał ich nakazów, jak mam robić filmy!
Zmiany w systemie wywołały protest środowiska. Pan stał się jego twarzą.
Jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Węgierskich działałem z upoważnienia środowiska – wybrało mnie ponad 700 węgierskich filmowców. Środowisko nie mogło się pogodzić z likwidacją wcale niedziałającego źle, demokratycznego i samorządnego systemu. Zmiany wprowadzane były przy tym bez dyskusji, w atmosferze „stanu wyjątkowego”, uzasadnianego katastroficzną narracją rządu. Ich wprowadzeniu towarzyszył potężny chaos. Przez dwa lata w zasadzie nie wyprodukowano żadnego nowego filmu na Węgrzech. A przecież przemysł filmowy to nie tylko kilku nieźle zarabiających reżyserów, operatorów, aktorów. To setki oświetleniowców, wózkarzy, montażystek – te osoby przez dwa lata miały znacznie utrudniony dostęp do pracy w zawodzie, do osiągania przyzwoitych dochodów. Dziś liczba produkcji ciągle nie jest wystarczająca, by utrzymać branżę. Rząd stara się przyciągnąć zagraniczne ekipy, daje ulgi podatkowe, zachęca, by kręciły na Węgrzech, zatrudniały węgierskich fachowców. Ale to ciągle za mało. Do tego niemal całkowicie leżą dokument i animacja. Ponieważ kraj na całym świecie ma fatalną prasę, coraz trudniej o koprodukcje.
Dziś jednak Węgry znów produkują filmy, i to także takie, które niekoniecznie podobają się Vajnie. Są obecne w festiwalowym obiegu.
Ja sam nigdy nie aplikowałem do nowego Funduszu, ale rozumiem twórców, którzy się na to decydują. Można pryncypialnie stawiać opór rok, dwa, ale nie w nieskończoność. Filmowcy mają kredyty, muszą pracować, w jakiś sposób ułożyć sobie życie z systemem. Nie winię ich za to, rozumiem, nie chcę nikogo osądzać. Coś się w węgierskim kinie skończyło. Mieliśmy demokratyczny i samorządny system finansowania, dziś go nie ma i nie wiadomo, jak długo go nie będzie. Nie wiem, czy jest do niego powrót. On miał swoje wady, ale jego demokratyczny charakter był jednak wielką zdobyczą środowiska. Teraz ciągle się zastanawiamy, jak działać w nowym systemie, jak w nim chronić filmowców i ich projekty, zachować jakąś podstawową godność. Ciągle próbujemy, ale jest to szalenie trudne.
Czy Fidesz miał jakąś mocną ideologiczną wizję tego, jak powinno wyglądać węgierskie kino?
Niech pan ich spyta, mnie to szczerze mówiąc nie interesuje.
Nie słychać jednak, by powstało „kino fideszowskie”, realizujące wizje bliskie orbánowskiej ideologii.
A skąd mieli wziąć ludzi, żeby im takie kino robili? Oni wcześniej nie mieli żadnych sympatyzujących z nimi osób w środowisku filmowym. Potem znalazło się może dwóch, trzech chętnych, by kręcić nacjonalistyczne produkcje, ale też raczej średnio utalentowanych. Fidesz jest skonfliktowany ze środowiskami artystycznymi, bo uważa je za „kosmopolityczne” i wykorzenione. Chce zremadziaryzować kulturę, uczynić ją bardziej narodową. Tylko ten projekt jest skazany na klęskę.
Dlaczego?
Węgry są małym krajem, niewielu ludzi na świecie zna węgierski. Jeśli twórcy kultury mają przetrwać, muszą mówić nie tylko do węgierskojęzycznej publiczności; muszą szukać języków, punktów widzenia, pomysłów, które mają wymiar uniwersalny, nie tylko partykularnie węgierski. Moim zdaniem to różni kino węgierskie od polskiego: polskie ma wystarczająco dużą publiczność w kraju i nie musi próbować mierzyć się ze światem. Na Węgrzech musimy szukać rozwiązań, które są uniwersalne i nasze własne jednocześnie. To się moim zdaniem udawało współczesnej kulturze węgierskiej: literaturze, sztuce, kinu. Filmy węgierskie czasem więcej zarabiały za granicą niż w kraju. Kultura rozwinęła uniwersalny język, mówiła o problemach, które są ciekawe nie tylko dla Węgrów. Otwarła się na świat i brała udział w światowych dyskusjach. Orbán chce to wszystko ponownie zamknąć w Kotlinie Węgierskiej, odgrodzić nas od świata, unarodowić. Na dłuższą metę to się nie ma szans udać.
**Dziennik Opinii nr 4/2016 (1154)