Skończył się kolejny festiwal Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Piszemy, na co z jego repertuaru warto polować, a czego unikać.
O opinię zapytaliśmy gości festiwalu – krytyków, krytyczki, jurorów, artystki.
Ana Brzezińska, reżyserka filmowa, jurorka konkursu Europejskich Krótkich Metraży
Z tegorocznej edycji Nowych Horyzontów wyjechałam bogatsza o doświadczenie wielu dobrych filmów, w tym kilku bardzo ciekawych, które poddane naturalnej weryfikacji czasu utrzymały swoje pozycje. Oto mój osobisty, skrócony ranking NH 2013:
Stories We Tell (reż. Sarah Polley)
Wzruszająca do łez, piękna historia rodzinna opowiedziana bez sentymentalizmu, za to z poczuciem humoru, smakiem i niezbędną szczyptą autoironii. Sarah Polley znakomicie przeniosła z poziomu osobistego na poziom artystyczny metaforę „opowiadania historii” – opowiadając o swojej rodzinie, doskonale zdefiniowała główny przedmiot aktywności artystów kina, czyli storytelling. Dodatkowy plus za sprawne poruszanie się między warstwami narracji, znakomite operowanie rekonstrukcjami fotograficznymi udającymi domowe kroniki z lat 70. oraz godną mistrzów sequelu puentę filmu.
Nieznajomy nad jeziorem (reż. Alain Guiraudie)
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio oglądałam tak piękny film. Dla wielu widzów kluczowe być może okaże się to, ile w Nieznajomym jest scen gejowskiego seksu i czy to już porno, czy jeszcze nie. Dla mnie te pytania są kompletnie bez znaczenia, a wręcz oddalają nas od istoty sprawy. Francuzi od lat udowodniają, że potrafią jak nikt inny na świecie opowiadać o miłości – każdej, zawsze, bez względu na skalę i okoliczności. Może dlatego ten film jest mi tak bliski. Pięknie zagrany (znakomite role – szkoda ustawiać je na podium, to feeria aktorskich przyjemności), świetnie skomponowany (jedno miejsce, jeden czas, umowny kompaktowy świat), prosty w formie, nieoczywisty w przekazie. Od pierwszego ujęcia film wciąga jak magma, do tego miejscami jest okropnie zabawny. Zastanawiam się tylko, czy śmiech w polskich salach kinowych podczas projekcji Nieznajomego będzie świadczył o tym, że dojrzewamy do odbioru prawdziwie światowego kina, czy o czymś wręcz przeciwnym.
Nie (reż. Pablo Larrain)
Kolejny film, który opiera się w dużej mierze na rekonstruowanych materiałach fotograficznych i filmowych. Obok znakomitego, czarno-białego Computer Chess (reż. Andrew Bujalski) i wymienionego już wcześniej filmu Sary Polley to kolejny obraz, w którym powrót do taśmy filmowej i formatu 4:3 stanowi klucz do estetyki filmu. Nie to jednak stanowi o sile Nie. Co w takim razie? Po pierwsze wyśmienity w głównej roli Gael Garcia Bernal – 4xS: skromny, subtelny, sugestywny – SUPER. Po drugie arcyciekawie i bez zadęcia opowiedziana historia obalenia reżimu Pinocheta w Chile. Gdyby w Polsce udało się kiedyś taką poetykę wprowadzić do filmowych (i nie tylko) narracji historycznych, nasze życie byłoby zdecydowanie piękniejsze. O czym jest Nie? O tym, jak Dawid pokonał Goliata, czyli jak kreatywny z agencji obalił totalitaryzm. Nie ogląda się z zapartym tchem, sympatią do protagonisty i – przysięgam – do samego końca jest zero martyrologii. Naprawdę warto – a „Kto nie skacze, ten Pinochet!”.
Do tej mocno skróconej listy faworytów tegorocznego festiwalu pragnę dołączyć gorące podziękowania dla pomysłodawców retrospektywy francuskiego neobaroku – zwłaszcza za szansę podziwiania na dużym ekranie mistrzowskiej przenikliwości spojrzenia i rozdzierającej głębi czucia Leosa Caraxa (Pola X). Przegląd filmów tego reżysera dowodzi, że w natłoku przeciętnych twórców wciąż zdarzają się artyści wizjonerzy – bezlitośni sędziowie współczesności o nieokiełznanej wyobraźni. I chociaż kręcą mniej i rzadziej niż ci, którym z powodzeniem produkują kolejne etiudy, to jednak piski tych drugich nie mogą zagłuszyć ich głosu.
Piotr Czerkawski, krytyk filmowy
Rekomenduję:
Berberian Sound Studio (reż. Peter Strickland)
Peter Strickland składa czuły hołd klasyce włoskiego horroru. Brytyjski reżyser nasyca swój film seksem, strachem i feerią intensywnych kolorów. Prym wśród nich wiedzie, rzecz jasna, głęboka czerwień. Dario Argento byłby dumny.
Skowyt harmonijki (reż. Bruno Safadi)
Brazylijski film odnosi sukces w karkołomnej próbie sfilmowania tego, co ulotne i niewyrażalne. Poprzez maniakalne stosowanie detali i zbliżeń Bruno Safadi dociera do sedna skomplikowanej relacji trójki kochanków. Bohaterowie są tak seksowni, że zmysłowo mogą brzmieć w ich ustach nawet cytaty z Giorgio Agambena.
Jak zrobić Peaches? (reż. Peaches)
Odpowiedzi na tytułowe pytanie mógłby udzielić Federico Fellini do spółki z Johnem Watersem. Od tego pierwszego kontrowersyjna wokalistka bierze karnawałową energię i inscenizacyjny przepych. Z drugim dzieli natomiast pasję do podszytej paradoksalnym humanizmem wulgarności. Głęboko wierzę, że wyuzdany show Peaches mógłby odmienić oblicze lekcji wychowania seksualnego w polskiej szkole.
Odradzam:
Senada (reż. Denis Tanović)
Danis Tanović to utalentowany korespondent wojenny, który – na swoje nieszczęście – uwierzył, że jest wielkim reżyserem. Po sukcesie Ziemi niczyjej reżyser rodem z Bośni od lat bez powodzenia próbuje powtórzyć tamten triumf. W Senadzie Tanović uprawia pornografię ubóstwa i nachalnie epatuje stereotypowym obrazem Bałkanów jako piekła na Ziemi. Opowiadana przez reżysera historia bardziej niż na Nowe Horyzonty pasuje do Sprawy dla reportera.
W imię (reż. Małgorzata Szumowska)
Film utalentowanej skądinąd Małgorzaty Szumowskiej powiela najcięższe grzechy Sponsoringu. Podobnie jak Senada Tanovicia przedstawia wizerunek biedniejszej części Europy skrojony pod czytelnika zachodniego brukowca. W imię jest jak film Bruno Dumonta ubrany w komunijną sukienkę z odzysku.
Bestia (reż. Walerian Borowczyk)
Jeden z najsłynniejszych filmów Borowczyka zamiast prowokacyjną przypowiastkę przypomina bulwarową farsę. Wysilone dowcipy i nudnawe dialogi w nieskończoność opóźniają moment ekstazy, który następuje dopiero wraz z pojawieniem się na ekranie tytułowej bestii. Wielka szkoda, że Borowczyk nie odstąpił swego pomysłu na przykład mistrzowi Buñuelowi.
Błażej Hrapkowicz, krytyk filmowy, członek jury FIPRESCI
In plus:
Nieznajomy nad jeziorem
Balansując na cienkiej granicy między thrillerem a pastiszem, Guiraudie udowadnia, że arthousowy dramat o erotycznym pożądaniu, nierozerwalnie splecionym z popędem śmierci, może być jednocześnie znakomitym kinem gatunków. Eros idzie tutaj pod rękę z Tanatosem, napięcie stopniowo rośnie, a za rogiem wciąż czai się śmiech.
Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków (reż. Aleksiej Fiedorczenko)
Etnograficzny fresk, podzielony na ponad 20 nowelek, z których każda różni się tonacją, fabularnymi rozwiązaniami i długością, ale wszystkie składają się na wirtuozersko skonstruowany świat przedstawiony. Fiedorczenko konsekwentnie opowiada o religijności i seksualności tytułowych Łąkowych Maryjczyków, skupiając się na kobiecych losach – zabawnych, przejmujących i magicznych zarazem.
Nie
Upadek dyktatury Pinocheta z punktu widzenia pracownika agencji reklamowej, wynajętego do stworzenia kampanii, która ma zwrócić Chilijczyków przeciwko dyktatorowi w nachodzącym referendum. Zrealizowany w estetyce wideo film Larraina mówi lekko i przystępnie o poważnych sprawach, oferując ironiczny portret marketingowca uwikłanego w politykę (dobra rola Gaela Garcii Bernala).
In minus:
Błyskawica (reż. Manuela Morgaine)
Z katalogowego opisu wynikało, że to nie tylko film o błyskawicach, ale w ogóle o życiu. Megalomańskim ambicjom reżyserki towarzyszy grafomańska forma – oglądamy 4 godziny banalnych i pretensjonalnych „mądrości”, które w zamyśle autorki budować miały epicką legendę o ludzkiej egzystencji. Pełen naiwnych konceptów i kiczowatych rozwiązań film obejrzałem do końca, licząc na finał, który uzasadni wszystko, co widziałem wcześniej. Przeliczyłem się.
Spokojni (reż. Ricky Rijneke)
Mnóstwo arthousowych klisz, które pozorują głębię, a w dodatku nieznośnie tautologiczna narracja z offu, która werbalizuje treści zawarte wcześniej w obrazie. To wszystko można by jeszcze przełknąć, gdyby autorce udało się zachować konsekwencję strukturalną w operowaniu rzeczywistością i fantazją. Niestety, zamiast tego w finale króluje nonsensowna w kontekście całego filmu i okropnie wyświechtana symbolika.
Kaja Klimek, filmoznawczyni
Polecałabym:
Berberian Sound Studio
Dla fanów hauntologii (nie tylko tej dźwiękowej) i filmów o filmie w filmie. Toby Jones jako spokojny dźwiękowiec wycięty z BBC Music Workshop i wklejony w sam środek mocno rozgrzebanych prac nad włoskim horrorem. Dużo tu stylizacji i filmowych substancji zagęszczających atmosferę, a w planie dźwiękowym cała paleta niepokojących efektów – wygrywanych na warzywach i owocach.
Nie
Młodociana chillijska ejtisowa wersja Dona Drapera przemierza Santiago na deskorolce. Mało? Grany przez Gaela Garcię Bernala spec wychowany na amerykańskim marketingu po godzinach pracy w telewizji wspiera sztab antysystemowy w kampanii poprzedzającej plebiscyt z roku 1988 (w skrócie: Pinochet SI/Pinochet NO). Dlaczego? A dlaczego nie? Marzy mi się opowiedziana z podobną telewizyjną wideo-patyną historia plakatu wyborczego W samo południe z czasów pierwszych wolnych wyborów.
Perwersyjny przewodnik po ideologiach (reż. Sophie Fiennes)
Trochę spod znaku „znacie, to posłuchajcie”, ale nadal uczy – bawiąc i bawiąc – uczy. Niezastąpiony Sławoj Žižek oprowadza nas po sprawdzonych filmowych dekoracjach, ale za to tym razem wdziewa odważniejsze/zabawniejsze stroje. To jednak nie tylko przewodnik po kinie i jego (i nas, widzów) psychoanalizie, lecz po interpelującej nas od rana do nocy ideologii. Poważne kwestie zderzają się z popkulturą, a kawalkada przykładów pochodzi nie tylko z ekranu, ale również ze sklepowej półki, muzyki i pierwszych stron gazet.
Odradzałabym
I Used to Be Darker (reż. Matthew Porterfield)
Kameralne, niezależne, niskobudżetowe amerykańskie kino – to nie obelga ani zarzut, lecz czyste stwierdzenie faktu. Niestety w tym przypadku nie ma tu żadnego innego punktu zaczepienia, żadnej historii do opowiedzenia (ot, kolejny filmik o rozterkach nastolatki w trudnej sytuacji, rozpaczliwie szukającej wsparcia z dala od rodzinnego gniazda). Najbardziej przeszkadza jednak płaskość głównej bohaterki i wszechobecna drewniana gra aktorska. Na tytułową deklarację „Kiedyś byłam mroczniejsza”, mam jedynie ochotę odpowiedzieć „No i co z tego?”.
Norman Leto, artysta wizualny, juror Konkursu Europejskich Krótkich Metraży
Z mojej strony jeden film: Lewiatan (reż. Lucien Castaign-Taylor, Laura Perevel). Za ukazanie rzeczywistości z perspektywy żywiołu, jednocześnie bez nadmiernej koncentracji na sprawach ludzkich. Większość filmów, nawet tych o żywiołach, jest antropocentryczna. Ten nie. U widza o odpowiedniej wrażliwości stworzy podskórną, nową wartość.
Jakub Majmurek, krytyk filmowy
Polecałbym (poza wspomnianymi wyżej Lewiatanem, Nieznajomym nad jeziorem i Nie) następujące filmy:
Życie Adeli, rozdział 1 i 2 (reż. Abdellatife Kechiche)
Tegoroczna Złota Palma w Cannes bezprecedensowo przyznana nie tylko reżyserowi, ale także dwóm aktorkom odtwarzającym główne role – Lei Seydoux i Adèle Exarchopoulos. Zasłużenie. Film w całości opiera się na nich, zbudowany jest głównie ze zbliżeń, wielkich planów ich twarzy. Reżyser przedstawia historię miłosną dwóch dziewczyn, pokazuje intymność bohaterek, bada, jak różnice klasowe przekładają się na ich relację. Miejscami niektóre rzeczy wyłożone są zbyt wprost, czasem mamy wrażenie, że znamy to już choćby z filmów Rohmera – ale trzy godziny filmu i tak mijają niepostrzeżenie.
Suchy pion (reż. Wojciech Bąkowski)
Najlepszy eksperyment tegorocznego konkursu. Kino łączące animację, film galeryjny, muzykę, poezję. Udaje się w nim to, czego najbardziej szukam w sztuce. To, co indywidualne, przestaje być osobiste, stając się pojedyncze, przekładając się na bezosobowe, artystyczne formy.
Goto, wyspa miłości (reż. Walerian Borowczyk)
Debiut w pełnometrażowym filmie aktorskim Waleriana Borowczyka. Film nakręcony w 1966 roku we Francji, w zasadzie nieznany w Polsce, stanowi ważną część historii europejskiego kina artystycznego. Surrealistyczna, makabryczna opowieść o odciętej od świata wyspie rządzonej przez równie groteskowych, co okrutnych władców i o więźniu usiłującym upodmiotowić się przez miłość.
Co bym odradzał? W tym roku miałem raczej szczęście do dobrych filmów. Wyszedłem tylko z – podobno świetnie przyjętego w Cannes – filmu Lava Diaza Norte, koniec historii. Film miał trwać cztery godziny. Gdy po półtorej zorientowałem się, że oglądam nieciekawą wersję Zbrodni i kary, osadzonej na współczesnych Filipinach uznałem (być może niesprawiedliwie i niesłusznie), że pozostałe dwie i pół godziny mogę jednak spędzić ciekawiej.
Adriana Prodeus, krytyczka sztuki
Śledzić, a może być śledzonym przez Nieznajomego nad jeziorem. Teatr męskiego negliżu w ramie gejowskiej plaży staje się materią erotycznego thrillera, nagrodzonego Queerową Palmą w Cannes. Jest tu i miejsce na parodię (wspaniałe wąsy a là Tom Selleck/Freddie Mercury Christophe’a Paou!), transakcje cielesne, rozmowy pełne niuansów i na pożądanie jako pragnienie śmierci. Najmocniejszy film festiwalu.
Jeśli kino ma oddawać na ekranie nowe sposoby widzenia, to właśnie to dzieje się w Lewiatanie. Czysto wizualne przeżycie, pozbawione fabuły, obrazuje połów ryb z perspektywy samego oceanu. W huku fal, w siekącej ulewie po pokładzie statku walają się resztki morskich stworzeń. Gdy po niemal 40 minutach filmu na ekranie pojawia się gigantyczna łapa mewy, jest to prawdziwy wstrząs.
Natomiast dość już miałkich surogatów kina, które znalazły się w programie, bo po(d)pisał się pod nimi jakiś Wielki Twórca! Dość mam fantazji starego satyra, szukającego pretekstu dla scen erotycznych, odgrywanych za pomocą ciał młodych kobiet. Kabotyństwa, pustosłowia Petera Greenawaya należy unikać, wręcz tępić.
Agnieszka Wiśniewska, krytyczka filmowa
Dobra matka
Jeśli tylko będziecie mieć okazję uczestniczyć w przeglądzie czy festiwalu filmów krótkometrażowych, koniecznie wyszukajcie w programie film Matka w reżyserii Łukasza Ostalskiego. Główną bohaterką jest bardzo ważna polityczka (Danuta Stenka), która pomiędzy jedną a drugą wypowiedzią dla telewizji musi jechać do swojego domku nad jeziorem, gdzie zabalował jej syn. Wnętrze domku wygląda jak pobojowisko po niezłej imprezie. Matka znajduje w środku ledwie przytomnego syna i zwłoki dziewczyny. Nie wiemy, co się zdarzyło, ale wiemy, co się stanie, kiedy dowiedzą się o sprawie media. Pani polityk będzie spalona. Może więc wszystko zatuszować? Wybór pomiędzy chronieniem syna i kariery a postąpieniem zgodnie z prawem jest w filmie Matka pokazany na przykładzie dość ekstremalnej sytuacji. Reżyser na szczęście nie uderza w wysokie tony, nie liczcie więc na umoralniające gadki, na patetyczne muzyczne akordy. Kiedy na miejsce tragedii dociera dorosła córka bohaterki, zaczyna się dyskusja pełna pragmatycznych argumentów i cynizmu, który wydaje się w tej sytuacji tak przezroczysty i oczywisty, że aż przerażający.
Zła matka
Jeśli natomiast na jakimś festiwalu czy przeglądzie zobaczycie tytuł Matka 24h Marcina Janosa Krawczyka, omijajcie jego pokaz szerokim łukiem. I nieważne, że film dostaje nagrody. I że jest w nim śmieszna scena, o której chętnie opowiadają widzowie po pokazie – w domu, w którym przyjmowany jest obraz Matki Boskiej, dzwoni telefon, odbiera dziewczyna i mówi do słuchawki: „Nie mogę, jest u nas Matka Boska”. Matka 24h ma być chyba opowieścią o ludowym katolicyzmie, o tym, że obraz z Maryją przenoszony jest uroczyście z mieszkania do mieszkania i ci, którzy go w swoich domach przyjmują, przeżywają coś ważnego. Niestety wyszedł z tego film o prostych ludziach, którzy uprawiają kult obrazka. Festiwalowa publiczność się zaśmiewa, ale jest w tym śmiechu jakaś obrzydliwa wyższość eleganckich mieszczan nad ludźmi z niemodnie urządzonych mieszkań w bloku. Bohaterowie otwierają się przed kamerą, ale kamera tego nie szanuje. Kamera to wykorzystuje. Sceny, w których obraz podawany jest do pocałowania chorym w szpitalu czy hospicjum, są nieznośne, bo mamy poczucie nadużycia ze strony filmowców. Niczego się z filmu nie dowiedziałam o sile wiary, o kulcie maryjnym, a chyba o tym to miało być. Dowiedziałam się za to, że nie wszystko warte jest sfilmowania.
Ksiądz-gej
Ten film na pewno trafi do kin, więc nie trzeba go szukać po festiwalach. W imię… Małgorzaty Szumowskiej miało już premierę na Berlinale. Zarys fabuły został opowiedziany w recenzjach pofestiwalowych, więc nie zdradzę wiele, jeśli napiszę, że film opowiada o księdzu, który trafia z dużego miasta na wieś, gdzie pracuje z chłopakami z poprawczaka. Dodajmy też, że rzeczony ksiądz jest gejem. Polska wieś plus ksiądz-gej to mieszanka wybuchowa i wydawało mi się, że Szumowska nakręci film, w którym pełno będzie „fajerwerków”. A tu nie. Szumowska zaskoczyła mnie, bo zrobiła kompletnie niekontrowersyjny, wyciszony film. Temat nie jest zagadany, nie jest też podkoloryzowany, jest może trochę „zabiegany” (grający księdza Andrzej Chyba ciągle biega). Moją pierwszą reakcją było zaskoczenie, ale drugą zaciekawienie. Szumowska mnie zwiodła, bo oczekuje się od niej, że przywali z grubej rury. A tak nie zrobiła i tym wygrała ten film. Warto poczekać na premierę, żeby zadać sobie pytanie: „A może wieś właśnie tak reaguje na księdza-geja?”