Oprócz wrażenia sztuczności, jakie zwykle mamy oglądając polski film, równie częsty jest brak inspiracji do myślenia.
Nie trzeba wcale być żarliwym czytelnikiem „Manifestu komunistycznego”, żeby zgodzić się z Marksem i Engelsem co do tego, że burżuazja, mieszczaństwo jest jednym z najbardziej fascynujących zagadnień w dziejach – a wobec tego, dodajmy, także jednym z najciekawszych tematów dla sztuk. Zwłaszcza tych, które z historyczną dominacją tej klasy są najściślej związane – powieści i filmu fabularnego. Fabularność, narracja o charakterze epickim raczej niż tragiczno-heroicznym, ukonstytuowała się w społeczeństwie dojrzale mieszczańskim wokół specyficznych potrzeb formacyjnych mieszczańskiego podmiotu. To on jest modelem tego, co nowoczesność rozumie przez autonomizację jednostki. Mieszczaństwo jest ciekawe dlatego, że przyjąwszy nowoczesny projekt indywidualnej emancypacji stało się najbardziej skomplikowane i niejednoznaczne, najbardziej wielowymiarowe, różnorodne i dynamiczne. Jest też jedyną klasą zdolną do krytycznej autorefleksji (do której dwie wyżej wspomniane formy artystyczne otwierają najszersze pole). Nawet w swej przeciętności, przyziemności niesie pewną tajemnicę antropologiczną, marzenie o wolności, jakąś obietnicę, raczej złudną, równości – a zarazem, na drugim biegunie, substancją jego istnienia jest ekonomia i tworzona przez nią hierarchia statusów.
Dzieje kapitalizmu
Homo economicus oddając się budowie gospodarki nieograniczonego wzrostu i ekspansji, czyni z niej ostatecznie swojego kapryśnego pana, drugą, okrutną i bezwzględną naturę, zarządzaną (choć już nie wiadomo, czy sterowaną) przez plutokratycznych tyranów, w których dominacji zawsze też łatwo zauważyć – jako jej rewers – największe, bo mentalne, zniewolenie. Pomiędzy upodmiotowieniem a uprzedmiotowieniem rozgrywa się więc owa uogólniona, uniwersalna dialektyka mieszczaństwa, powtarzając się w rozmaitych wariantach i wariacjach w różnych okolicznościach historycznych, społecznych i politycznych. Powtórzyła się na swój sposób również u nas, po roku 1989, który można wszak określić jako moment zwycięskiej „mieszczańskiej kontrrewolucji”. Gdy rozmyślam nad postawionym przez Jakuba Majmurka pytaniem o to, czego nie pokazuje polskie kino, dochodzę do wniosku, że ta mieszczańska kontrrewolucja – i związane z nią wyostrzenie w polskim społeczeństwie różnic oraz antagonizmów międzyklasowych i wewnątrzklasowych (które, rzecz jasna, w PRL-u nie zanikły, lecz jednak rozmywały się w ogólnej „skromności warunków życia”), historia uprzedmiotowienia-w-upodmiotowieniu, czyli tego, jak budowano „klasę średnią” (termin chętniej ostatnio używany na określenie mieszczaństwa) – to jeden z takich właśnie tematów, którego poważnych ekranizacji w ciągu ostatnich lat nie doliczymy się zbyt wielu.
O co dokładnie mi chodzi?
O przedstawienie tego, jak zaprowadzono w Polsce kapitalizm i wychowano do niego ludzi, jak ukonstytuowały się neomieszczańska mentalność i kultura, jak też nałożyło się na ten proces specyficzne doświadczenie polskie i środkowoeuropejskie, z jego historycznym uwarunkowaniem i dziedzictwem lat 1939-1956.
Jakie dominujące mechanizmy psycho-społeczno-polityczne determinują świadomość i morale tutejszych „średniaków”. Ale też o bardziej specyficzne, zindywidualizowane kwestie, jak jednostkowe strategie i taktyki adaptacyjne, transformacje osobowościowe wymuszone przez okoliczności ekonomiczno-społeczne, relacje społeczne w ich urealnionym kontekście transakcyjno-kalkulacyjnym (w miejsce fetyszyzowanych, nadreprezentowanych „relacji romantycznych”), wzloty i upadki pozamoralne, rodzinne historie wyniesienia i poniżenia, postaci dominacji, oporu, awansu i ucieczki, zależności i konfrontacji. Cała, ogólnie biorąc, problematyka władzy, złożoność panowania i niewoli (albo „walki klas”, jeśli ktoś woli), ten podstawowy dla podmiotowości i polityki mieszczańskiej dialektyczny proces, który, choć stanowi jeden z głównych wątków nowoczesnej teorii, choć przenika chyba każdy aspekt życia, od psychologii (jak w przypadku samo-wyzysku czy manipulacji uczuciowej) aż po geopolitykę, w Polsce jest słabo rozpoznawany. Poza środowiskiem „intelektualistów”, mało przenikającym się z innymi. Brak poważnych filmów o takich sprawach wydaje się tym większym niedopatrzeniem polskiego kina, gdy uzmysłowimy sobie różnorodność nieprzedstawionych tematów, które należą do tak ogólnie wyrażonego przedmiotu, małych historii, jednostkowych wariantów.
Skąd zło
Bowiem tak samo, jak nie powstał film o np. młodych prekariuszach pochodzących z klasy średniej, którzy właśnie uświadomili sobie, że nie tylko nie awansują wyżej, ale będą mieli szczęście, jeśli uda im się zachować poziom swoich rodziców, tak i nie powstał film o narodzinach nowego oligarchy. Tak jak nie przedstawiono prawdy o karierach (i porażkach) korporacyjnych czy medialnych w małej i wielkiej przedsiębiorczości, tak i nie sproblematyzowano w głębszy sposób przemian form obyczajowych rodzinności, uczuciowości (tak wielkomiejskiej, jak i prowincjonalnej), jak również kapitalizacji zasobów społecznych, symbolicznych, erotycznych. Nie powiedziano nic o pokonywaniu dróg awansu, o emigrantach i emigrantkach (poza stereotypem pracy na zmywaku są też i tacy, którzy dzięki emigracji spełniają marzenie o awansie). Kilka obrazów, które podejmowały podobną, bardzo szeroką, jak widać, tematykę, jeśli nie „całościowo”, to przynajmniej w ramach pewnej wielowątkowości – przychodzą mi na myśl „Dług” Krauzego, „Sponsoring” Szumowskiej, „Komornik” Falka, „Wesele” Smarzowskiego, może też Koterski – ostatecznie zawodzi, bo w sensie socjologicznym okazują się one raczej „przezroczyste”. Zamiast do końca pokazywać mechanizmy i najgłębsze przyczyny, lubią zadowalać się bardziej metafizyczną inwokacją „Zła”.
Bo z wielu powodów pytanie parareligijne „Unde malum?” wydaje się w Polsce „intelektualnie głębsze” niż bardziej trzeźwe – lecz może też i „cyniczne” – pytanie o materialne, konkretne przyczyny agresji, traumy, nienawiści.
Jeśli bowiem – co najdobitniej i w najciemniejszych barwach ujmuje w „Weselu” Smarzowski – życie w Polsce „demokracji wolnorynkowej”, zamiast wymarzonego w 1989 roku „dobrobytu”, okazuje się po latach podłe, głupie i złe (nie wyłącznie, lecz jednak w przeważającym doświadczeniu); jeśli marzenie o wolności przekuło się w świecie, w którym wszelka szlachetność wychodzi na frajerstwo, w masowe ubezwłasnowolnienie i alienację (tak jednostek, jak i państwa w całości) – to zamiast szukać narzędzi opisu tego historycznego procesu w metafizyce, „odwiecznej ludzkiej naturze” czy para- bądź otwarcie religijnym patosie, warto byłoby raczej zwrócić się ku realnym kategoriom społecznym i ekonomicznym. Pokazać traumę podmiotu mieszczańskiego, jego frustrację, (auto)agresję, strach, „instynkt śmierci” w kontekście uwarunkowań narzucanych przez „rynek pracy” (czyli także globalny podział pracy) oraz socjoekonomię „wierzytelności” (temat „klasy średniej na kredyt”), w połączeniu z mentalnymi i organizacyjnymi ograniczeniami kultury polskiej, katolickiej, postkolonialnej oraz presjami między- oraz wewnątrz-klasowymi, a także – to również niebłaha rzecz – genderowymi czy interseksualnymi.
Mikrofaszyzm
Zamiast „złych ludzi” lepiej pokazać to, co Deleuze nazwał niegdyś bardzo trafnie „mikrofaszyzmem”, wraz z jego tłem, którym nie jest bynajmniej „wodzenie na pokuszenie”, czy „nieszczęsny los”, ale raczej bezwyjściowość, impas, stłamszenie, (samo)poniżenie, jakich doświadcza przeciętna jednostka (nawet ta nie najmniej uprzywilejowana) w warunkach turbo-kapitalistycznej, dehumanizującej indywidualizacji i rywalizacji, w których kwestia przetrwania zostaje w dramatyczny, lecz politycznie i ekonomicznie zarządzany sposób postawiona na ostrzu noża, przymuszając każdego, czy tego chce czy nie, do „walki wszystkich ze wszystkimi”. Mikrofaszyzm jest mechanizmem sub-indywidualnym i bezosobowym, co nie znaczy, że nie jest on jakoś administrowany, nawet jeśli administracja ta często rozpływa się w anonimowości. Okrucieństwo to symptom, a nie tajemnicza siła sprawcza, to racjonalna konieczność, a nie kaprys, to pewna strategia zdeterminowana przez napięcia klasowe w żywiole, który chyba aż nazbyt eufemistycznie zwie się „mobilnością społeczną” (skoro jest to heraklitejski żywioł wojny). Jest obiegową prawdą, której ostatecznych źródeł wcale aż tak dobrze jednak nie rozpoznano, że przeciętny przedstawiciel polskiej klasy średniej to człowiek zaharowany (w przeliczeniu godzin pracy na głowę jesteśmy w czołówce UE), a wobec tego poddany silnemu stresowi i eksploatacji, a także – w obliczu faktu, że prace oferowane nad Wisłą rzadziej pozwalają na kreatywność i rozwój osobisty – narażony na depresję. Frustrację zazwyczaj wyładowujący na innych, podwładnych, słabszych (folwarczny model zarządzania, mobbing, punitywny illiberalizm obyczajowy); w sferze bardziej „kreatywnych działań” zdolny najwyżej do zaangażowania w działalność amatorskich „historycznych grup rekonstrukcyjnych” (ich ogromna popularność to skądinąd niesamowite źródło tematów i wątków dla filmowców o bardziej satyrycznym zacięciu).
Ostatnio jedynym filmem, który powyżej wyartykułowaną problematykę dobrze – i wręcz pioniersko zarazem – ukazał, był „Dzień kobiet” Sadowskiej, film, którego bohaterką jest kobieta awansująca do niższej klasy średniej.
Jednym z kluczy do zrozumienia postpeerelowskiego procesu mieszczańskiego upodmiotowienia wydaje się więc trauma „klas aspirujących”, trauma, na którą najlepiej chyba wskazuje pytanie o to, do jakiego stopnia oferowana nam przez globalny kapitalizm podmiotowość jest – w porównaniu z jej wzorcem wypracowanym w krajach Zachodu – podmiotowością śmieciową. Znana i często powtarzana wątpliwość, czy w Polsce w ogóle istnieje jakieś mieszczaństwo, wyraża właśnie tę niepewność i niepełność podmiotowości mieszczańskiej w kraju postkomunistyczno-peryferyjnym, jej kruchy, niestabilny los, o ileż bardziej zależny od dynamiki globalnej, niż od jej własnych starań i talentów. Tym bardziej niestabilny, że zazwyczaj nieubezpieczany przez zakorzenienie w wielopokoleniowej akumulacji majątku czy koneksji, a do tego – z mocy porównania średniej płacy w Polsce (nawet tej zawyżonej, nie mówiąc już o medianie) do płacy minimalnej w krajach globalnego centrum – pozbawiony tego elementu osobistej godności i pewności siebie, jakiej zwykle dostarczyć może tylko pewna miara siły nabywczej. W warunkach tej powszechnej niepewności statusu, słabości jego zabezpieczeń, podmiotowości śmieciowej, klasa średnia wykształca najbardziej karykaturalnie drobnomieszczańskie standardy wzajemnej przemocy, arogancji, niechęci, ukazując kolejne oblicze tego, czym może stać się człowiek w wolnorynkowym stanie natury. Mówiąc cynicznie, dla artysty o zacięciu krytycznym Polska (i pewnie inne kraje w podobnej do niej sytuacji) w ciągu ostatnich lat stała się prawdziwym laboratorium, przestrzenią eksperymentu na żywym społeczeństwie, tyglem nowych form bezduszności, stwarzającym dlań zupełnie bezprecedensowe bestiarium postaw, nieprzebrany materiał do przedstawienia. To wręcz dziwne, gdy pomyśleć, że właściwie pozostaje on niewykorzystany.
Etologia elit
Jednak nie tylko „trauma średniaka” i „zło”, jakim ona skutkuje, pozostaje czymś słabo rozpoznanym w polskim kinie (i w tym miejscu trzeba też „przekroczyć” Smarzowskiego z jego obsesją „obnażania zła”). W bardziej komediowym duchu można by też wskazać na leżącą odłogiem tematykę „ekskluzywnego świata elit”, czyli klas średniej-wyższej i najwyższej (lub wielkomieszczaństwa). Punktem wyjścia mogłaby tu być etologia nowych zachowań i obyczajów dystynktywnych, towaroznawstwo luksusu oraz psychoanaliza hegemonii, które, w duchu politycznej satyry (być może tak gorzkiej, że niedającej do śmiechu), mogłyby obnażyć narcyzm, pychę, samozadowolenie, roszczeniowość, oderwanie, naiwny cynizm i cyniczną naiwność stojące za niejedną historią „osobistego sukcesu”. To, w przeciwieństwie do świata aspirujących, świat „pięknych i bogatych” z jego własnymi aberracjami, pogardami i lękami, świat, którego najdalej idącym wydaniem jest show-biznesowy kicz. Jakże chciałbym zobaczyć inteligentnie zjadliwy i prawdziwy, a nie przepełniony kliszami, film o celebrytach, a zwłaszcza dziennikarzach-celebrytach i ich stanie ducha, zawieszonym gdzieś pomiędzy słynną i emblematyczną „wiązką znad prezenterskiego stołu”, rautem charytatywnym i mniej lub bardziej konserwatywnym, mniej lub bardziej bezwstydnym mentorstwem. Najbardziej obiecującym kluczem do świata elit wydaje się komunał czy, mówiąc po marksowsku, „ideologia”, jaką nafaszerowane są głowy w „wyższych sferach”, z jej ideą „osobistej zasługi” zawdzięczanej „ciężkiej pracy”, której zawsze pomóc może „pasja i zaangażowanie”, lecz nigdy „sama pogoń za pieniądzem”.
Dekonstrukcja podmiotu burżuazyjnego, obnażenie jego iluzji i mitologii – a nie tylko demaskacja jego „dyzmowatości”, czyli gorszego pochodzenia, utrwalająca de facto samą tę mitologię – to mogłoby być ciekawe wyzwanie dla współczesnego polskiego filmowca.
Realizm kapitalistyczny
Pojawia się oczywiście wątpliwość, czy realizacja takich żądań – oczywiście i tak niemożliwych do spełnienia – nie doprowadziłaby do nieznośnej „publicystyki”. W odpowiedzi wskazałbym jeszcze jedną rzecz, której brakuje w polskim kinie, a która musiałaby iść w parze z tym wszystkim, czego potrzebę wskazałem wcześniej. Otóż tak mocno krytycznie zarysowana tematyka – nazwijmy to roboczo „realizmem kapitalistycznym” – potrzebuje dla przeciwwagi, również po to, by nie stać się tanią publicystyką lub co gorsza moralistyką, pewnej pracy „poetyki”, odważnego (aż po eksperymentalne) podejścia do języka. Podejścia, które, nie wykluczając najprostszych nawet instrumentariów, będzie jednak świadome, przemyślane, nieschematyczne. Udany projekt „realizmu kapitalistycznego” zakładałby więc dwie rzeczy, których szukać u nas ze świecą: z jednej strony coś, co można by nazwać ironiczno-krytycznym materializmem (w miejsce moralistycznego idealizmu), z drugiej zaś – inteligentną pracę nad formą (w miejsce „kina stylu zerowego”, który oczywiście wcale nie jest zerowy).
Z trzeciej strony, „realizm kapitalistyczny”, mógłby też zapełnić jeszcze jeden brak, jakim jest tematyka i problematyka technik samokształtowania podmiotów, „technik siebie”, jakby to nazwał Foucault, strategii jednostkowego i zbiorowego oporu. To właśnie mógłby być dobry, niezideologizowany, emancypacyjny klucz do przechwycenia – w perspektywie jakiejś polityki artystycznej – tematu, który obecnie opracowywany jest, zwykle nieudolnie, w schemacie „podejścia humanistycznego”: głębi człowieka pojedynczego, potencjału jego unikalności i wolności niezapośredniczonych przez żadną władzę, możliwości ucieczki od autorytetu i zależności. Sztuka ma tutaj obowiązki nie tylko związane z opisem i rejestracją rozmaitych postaw i działań, lecz także z ich inwencją, kreacją, odgrywaniem, inspirowaniem. Zapewne bowiem oprócz wrażenia sztuczności, jakie zwykle mamy oglądając polski film, oprócz poczucia alienacji intelektualnej, równie częstym doświadczeniem jest – a to może największy z braków polskiego kina (i nie tylko jego) – brak jakiejkolwiek inspiracji, która mogłaby w widzu ożywić energię oporu i ocalenia życia, natchnąć do myślenia, wzniecić rumieńce swobody, jakich dostarczyć może kino Godarda, Herzoga czy Pasoliniego.