Film

Akin: Nie umiem trzymać języka za zębami [rozmowa]

Zawsze mówię to, co myślę. Także na tematy polityczne.

Piotr Czerkawski: Pochodzisz z rodziny tureckich imigrantów, która nie miała żadnych związków ze światem filmu. Skąd wzięło się zatem twoje zainteresowaniem kinem?

Fatih Akin: Dorastałem w latach osiemdziesiątych, a więc w czasach, gdy nikt jeszcze nie myślał o globalizacji i internecie. Ludzie szukali innych płaszczyzn integracji, a istotną rolę odgrywało pod tym względem wspólne oglądanie filmów na wideo. Mieliśmy w końcu do czynienia z okresem, który przeszedł do historii jako złota era VHS. W środowisku tureckich imigrantów wspólne seanse filmów produkowanych w dawnej ojczyźnie dawały jedną z niewielu okazji do podtrzymania więzi z jej kulturą. Telewizor był włączony przy obiedzie, więc – chcąc nie chcąc – wszyscy  zerkaliśmy na ekran. W latach osiemdziesiątych istniała w Turcji tendencja do realizowania nieformalnych remake’ów hollywoodzkich superprodukcji. Obejrzałem więc na przykład „naszego” Egzorcystę i tureckie Gwiezdne wojny, które wygrywają wiele plebiscytów na najgorszy film świata. Trzeba zresztą przyznać, że całkiem zasłużenie.

Domyślam się jednak, że w pewnym momencie wykroczyłeś poza tureckie kino klasy B.

Miałem to szczęście, że znajomi moich rodziców prowadzili wypożyczalnię wideo. Dawało mi to nieograniczony dostęp do jej zasobów, dzięki czemu pasjami oglądałem z kolegami klasykę kina kung-fu i filmy z Bruce’em Lee, ale także E.T czy trylogię Indiana Jones. Gdy akurat nie korzystałem z wypożyczalni, oglądałem natomiast sporo telewizji. Często nastawiałem nagrywanie na całą noc i później sprawdzałem, czy przypadkiem nie wyemitowano czegoś interesującego. Uwielbiałem historie detektywistyczne i zaczytywałem się w książkach o Sherlocku Holmesie, więc jako dziesięciolatek obejrzałem Chinatown. Nic wówczas z tego filmu nie zrozumiałem, ale miałem poczucie, że jest znakomity. W podobnym czasie sięgnąłem po Nocnego kowboja. Tytuł wskazał, że chodzi o western, a tymczasem dostałem film o męskiej prostytutce. Do dziś pamiętam moją mamę, która weszła do pokoju i spytała „Zaraz, zaraz, co ty oglądasz?”.

Odnoszę jednak wrażenie, że każdy, kto w jakiś sposób zajmuje się kinem, obejrzał w dzieciństwie filmy, na które był stanowczo za młody.

Powtarzasz w wywiadach, że – choć od urodzenia mieszkasz w Niemczech – czujesz się także reprezentantem kina tureckiego. W jaki sposób przyjąłeś w takim razie informację o Złotej Palmie w Cannes dla Nuriego Bilge Ceylana?

Ucieszyłem się z jego sukcesu. Nuri przez lata wypracował własny styl, który ukształtował się pod wpływem twórców europejskich, takich jak Bergman, Antonioni czy Angelopoulos. Gdy oglądasz jego filmy, od razu orientujesz się, że oprócz reżyserii zajmuje się także fotografią. Uwielbiam sposób, w jaki Nuri komponuje swoje kadry. Dzięki ich urodzie i precyzji Zimowy sen czy Pewnego razu w Anatolii zawsze są w stanie przykuć mój wzrok do ekranu. Inaczej niż na przykład równie minimalistyczne filmy Angelopoulosa, które, nie bójmy się słów, wydają mi się po prostu nudne.

Od pewnego czasu Ceylan, realizujący głęboko osobiste, intymne filmy, zaczął angażować się politycznie i krytykować autorytarny turecki rząd. Zaskoczyła cię ta metamorfoza?

Dzięki swemu rozgłosowi Nuri znalazł się w pozycji, w której wszyscy – łącznie ze mną – oczekujemy od niego czegoś podobnego. Przy tym Ceylan wciąż pozostał jednak sobą. Nawet jeśli zabiera głos na gorące tematy polityczne, mówi zwięźle i ze spokojem. Pamiętasz sytuację w szkole, gdy zapewne miałeś w klasie jakiegoś chłopaka, który był wzorowym uczniem, a rodzice chcieli, żebyś brał z niego przykład? Ze mną i z Ceylanem jest tak samo. W przeciwieństwie do niego nie umiem trzymać języka za zębami i zawsze mówię to, co myślę. Także na tematy polityczne. Kiedyś na przykład nazwałem George’a W. Busha nazistą i musiałem się z tego gęsto tłumaczyć w niemieckich mediach. Za każdym razem w takiej sytuacji moja matka wzdycha tylko i pyta: „Ech, nie mógłbyś być taki jak Nuri?”.

Podczas gdy Ceylan zajmuje się fotografią, ty masz za sobą karierę DJ-a. Czy te doświadczenia w jakikolwiek sposób wpływają na twoje myślenie o kinie?

Bez dwóch zdań. Gdybym zresztą miał szansę prowadzić równoległe życie, na pewno grałbym w jakimś zespole. Kinem zajmuję się profesjonalnie, ale muzyka pozostaje moją pasją. Codziennie włączam ją, gdy tylko się obudzę. Słucham prawie wszystkich gatunków, staram się nie mieć żadnych uprzedzeń. Często piszę scenariusze przy muzyce i już na tym etapie pracy wiem, jakich utworów będę chciał użyć w filmie. Jeśli natomiast dana scena nie kojarzy mi się z żadną piosenką, najczęściej stanowi to dla mnie znak, że muszę napisać ją na nowo.

Najbardziej znane filmy w twoim dorobku to art house’owe dramaty, takie jak Głową w mur czy Na krawędzi nieba. Jednocześnie jednak jesteś autorem komedii – W lipcu i Soul Kitchen. W jaki sposób godzisz swoje ambicje z tendencją do tworzenia lekkiego kina?

Martin Scorsese powiedział kiedyś, że musi kręcić na przemian filmy osobiste i na zamówienie. Myślę, że sam mam większy komfort pracy, nie funkcjonuję w ramach żadnego systemu, któremu musiałbym się podporządkowywać.

Wyznaję podstawową zasadę, według której wszystkie moje filmy muszą być w jakiś sposób osobiste.

Gdy porównasz ze sobą takie tytuły jak Głową w mur czy Soul Kitchen, pomyślisz, że opowiadają o zupełnie innych sprawach, są utrzymane w odmiennej tonacji i skierowane do zróżnicowanej publiczności. W rzeczywistości więcej jednak łączy je, niż dzieli. Soul Kitchen jest pomyślane jako komedia, ale w rzeczywistości to także film o coraz istotniejszym dziś temacie gentryfikacji.

Jednocześnie jednak trafia do widzów, którzy pewnie nie zwróciliby uwagi na twoje poprzednie filmy.

Czasami mam potrzebę, by zaangażować się w bardziej komercyjne przedsięwzięcia i zainteresować nimi szerszą widownię niż zwykle. To trochę jak z twórcą muzyki eksperymentalnej, który nagle postanawia nagrać popową płytę. Gdy Miles Davies zobaczył jak wielką popularnością cieszy się twórczość The Beatles i Jimiego Hendrixa, był w absolutnym szoku, gdyż ta muzyka wydawała mu się bardzo prosta. Pomyślał więc: „Ja też tak potrafię!”, zaczął wykonywać jazz-rocka i nagrał płytę Bitches Brew. Pozostał na niej sobą, ale jednocześnie zdobył tysiące słuchaczy, którzy odrzucali jego wcześniejsze dokonania jako zbyt hermetyczne. Kiedy kręciłem Soul Kitchen, miałem tę historię z tyłu głowy. Nie twierdzę oczywiście, że mój film był tak dobry jak Bitches Brew, ale korzystał po prostu z podobnego konceptu. Wtedy się udało, ale mam też świadomość, że takie podejście przynosi spore ryzyko i nie zawsze może zakończyć się sukcesem.

Zdarzyło ci się przekonać o tym na własnej skórze?

Przyznam szczerze, że liczyłem na znacznie lepsze przyjęcie mojego najnowszego filmu The Cut. Porusza on wprawdzie drażliwy temat, jakim było dokonane przez Turków ludobójstwo Ormian, ale opowiada o tym w sposób epicki, przywodzący na myśl klasyczne westerny. Myślałem, że takie podejście spodoba się publiczności i krytykom. Myliłem się, ale bynajmniej nie żałuję czasu poświęconego na ten film. Choćby dlatego, że miałem przyjemność pracować nad nim z kilkoma twoimi utalentowanymi rodakami. Marzę o tym, by przy okazji swojego następnego projektu ponownie spotkać się z Allanem Starskim. Nie wiem tylko, czy facet, który dostał Oscara za film o Holokauście, będzie zainteresowany lekką opowiastką familijną, którą mam teraz w planach.

Na zakończenie chciałbym wrócić do powiązań między kinem i muzyką. Czy masz swój ulubiony film, który łączy te dwie kwestie?

Ostatnimi czasy wszyscy zachwycają się Whiplash i jestem w stanie zrozumieć podziw dla jego warsztatowej perfekcji. Niemniej, muzyka jest tu akurat najmniej istotna. Damien Chazelle nakręcił właściwie film wojenny, tyle że przypadkowo osadzony akurat w środowisku perkusistów. Gdy oglądasz Whiplash, od razu widać, że jego reżyser, poza jakimś młodzieńczym epizodem, nie ma nic wspólnego z jazzem. Gdyby było inaczej, wiedziałby, że ktoś, kto autentycznie kocha muzykę, nie potrzebuje dla swojego wysiłku żadnej mobilizacji z zewnątrz. Wystarczy, że motywuje go własna pasja. Pod tym względem znacznie uczciwszy był choćby Słodki drań Woody’ego Allena. Nieważne, że Sean Penn w ogóle nie potrafi imitować Django Reinhardta i gra zupełnie inne akordy niż te, które słyszymy na ścieżce dźwiękowej. Liczy się to, że film oddaje pasję i udrękę tworzenia w sposób znacznie bardziej przekonujący niż Whiplash. Od razu widać, że Woody Allen zna się na jazzie i sam jest muzykiem. Nawet jeśli – jak utrzymuje – faktycznie bardzo kiepskim.

Rozmowa odbyła się podczas Festiwalu Kina Europejskiego w Lecce.

Czytaj także:
Piotr Czerkawski: Festiwal w Lecce – nowe nazwiska i starzy mistrzowie

**Dziennik Opinii nr 144/2015 (928)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Czerkawski
Piotr Czerkawski
Dziennikarz kulturalny
Dziennikarz kulturalny. Publikuje w „Kinie”, „Filmie”, „Dzienniku”, „Odrze”, a także w portalach internetowych Filmweb.pl i Dwutygodnik.com
Zamknij