Dlaczego wbrew wszelkiemu rozsądkowi Francja wywierała taki urok na dysydentach ze wschodniej Europy? Fragment książki Tony Judta.
Dla europejskiej inteligencji dysydenckiej Francja od dawna stanowiła szczególną atrakcję. Chociaż w XIX wieku najbezpieczniejszym krajem dla uciekinierów była Anglia, udzielająca schronienia pokonanym, zbiegłym buntownikom od Marksa po Kossutha, to Francja była naturalnym domem dla wydziedziczonego intelektualisty. Żyjąc we Francji i zwracając się do Francuzów w ich języku, pisarze tacy jak Heine, Mickiewicz, Mazzini i Hercen mogli głosić swoją sprawę przed szerszym audytorium i wypowiadając się we wspólnym języku Europy, uczynić ją czymś uniwersalnym. Szczególne znaczenie rewolucji francuskiej dodało do centralnego miejsca Francji, które było już dobrze ugruntowanym faktem w Europie dawnego ustroju, dodatkowy wymiar, wzmocniony jeszcze przez wyrafinowanie XIX-wiecznego Paryża.
Ten szczególny status Francuzów miał zostać podważony przez wzrost znaczenia Niemiec, względne usuwanie się Francji w cień (przed i po 1914 roku) i ustanowienie państw narodowych w sercu dawnych imperiów Starego Kontynentu. Intelektualiści w Niemczech, Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Rumunii i Jugosławii mieli teraz własne zmartwienia, których nie musieli przenosić na scenę międzynarodową za pośrednictwem Paryża, a ich językowe i kulturowe horyzonty były w coraz większym stopniu wyznaczane przez Berlin i Wiedeń, nie Paryż. Lecz rozwój faszyzmu, upadek demokracji w większej części Europy Środkowej i Wschodniej, sprawiły, że uwaga ponownie skupiła się na Francji, w której w latach 30. znowu zaroiło się od intelektualistów, uchodźców politycznych i emigrantów z niemal całej Europy. Francja była w centrum życia kulturalnego nawet tych Europejczyków, którzy nie zostali jeszcze zmuszeni do opuszczenia ojczyzny. Po przejęciu władzy przez nazistów w 1933 roku i katolickim zamachu stanu w Austrii rok później, czescy strukturaliści, austriaccy logicy i niemieccy estetycy w naturalny sposób zwrócili się w kierunku Paryża, który stał się swego rodzaju bankiem gromadzącym współczesną myśl. Tak było nie tylko w przypadku uczonych, ale i polityków, szczególnie ze skrajnej lewicy. Tysiące młodych komunistów z Europy Środkowej dotarło do Francji albo bezpośrednio, albo zaliczając walkę w szeregach Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii. Ojciec Anny Losonczy (późniejsza ofiara węgierskich represji po 1956 roku) studiował przez rok w Besançon, zanim, zaraz po wybuchu wojny, wrócił na Węgry. Vladimír Clementis był aktywnym bojownikiem Confédération générale du travail (CGT) w Noyelle (nieopodal Lens) tuż przed jej wybuchem, a Arthur London, również oskarżony w procesie Slánskiego z 1952 roku, był jednym z wielu czeskich, niemieckich i węgierskich komunistów, którzy wstąpili do francuskiego ruchu oporu po wcześniejszej służbie w Hiszpanii. Ladislav Holdoš przeszedł przez więzienia Franco, internowano go we Francji jak członka ruchu oporu, trafił do Buchenwaldu, a po wyzwoleniu wrócił do Czechosłowacji, gdzie w latach 50. został wtrącony do więzienia jako ofiara komunistycznego terroru. Jego losy są symboliczne, ale nie wyjątkowe.
Nawet po ponownym ustanowieniu demokracji w Europie Zachodniej i narzuceniu komunizmu we Wschodniej, Francja zachowała swoje szczególne miejsce. Imigranci, przymusowi i nie, odnajdywali drogę do Paryża i wybrali pośrednictwo Francji oraz francuskiej prasy intelektualnej, by opowiedzieć swoje historie i wypowiadać się w istotnych dla siebie kwestiach.
W latach 70. i 80. dysydenci i wygnańcy z Europy Wschodniej odegrali rolę katalizatorów francuskich reakcji na wydarzenia w strefie sowieckiej. Jednak w latach 40. i 50. ich wpływ był znacznie mniejszy, ograniczał się do drugiego planu, byli ostentacyjnie ignorowani przez kręgi w owych czasach dominujące. Rodzi to interesujące pytanie. Jeśli pisarze tacy jak Miłosz, Eliade i ich koledzy nie potrafili przekonać swoich francuskich współczesnych o złu i wrogości komunistycznego eksperymentu, dlaczego nie ustawali w wysiłkach? W Wielkiej Brytanii lub Stanach Zjednoczonych grono potencjalnych słuchaczy tych osób było o wiele szersze i bardziej życzliwe, tak jak było liczniejsze w przypadku francuskiej inteligencji liberalnej. Wziąwszy pod uwagę, jak niewielu z nich poważnie traktowało głosy ze Wschodu, dlaczego intelektualiści francuscy byli zawsze ich ulubionym adresatem?
Udzielając odpowiedzi na to pytanie, wskazujemy na jedno z kluczowych zagadnień socjologii europejskiej historii intelektualnej. Kiedy intelektualiści z Polski lub Węgier usiłowali wyjaśnić Zachodowi, dlaczego przetrwanie kultury jest w ich krajach tak istotne, dlaczego tak bardzo liczą się poezja i muzyka, i dlaczego intelektualista jest w kulturze narodowej zagrożony i jednocześnie odgrywa w niej kluczową rolę, spodziewali się, że jedynie we Francji znajdą natychmiastowe zrozumienie i współczucie. Nieodparty urok, jaki Francja wywierała na wschodnioeuropejskich intelektualistów, wykraczał zatem poza przypadkowe okoliczności wygnania, ruch oporu, czy łacińskie pokrewieństwo (jak w przypadku Rumunii). W Paryżu dysydent był w znajomym otoczeniu. Naturalne zatem było, że inteligencja z połowy Europy zwracała się do luminarzy paryskiego życia kulturalnego – i bardzo poważnie traktowała reakcję lub milczenie, z jakimi spotykały się jej słowa.
Powszechna obojętność francuskich intelektualistów wobec cierpień ich współczesnych w Pradze, Budapeszcie czy Warszawie wywoływała szczególny ból nie tylko z uwagi na poczucie odrzucenia i izolacji, ale ponieważ w tym przypadku Francuzi kolejny raz wygrywali na planie uniwersalnym lokalny dramat, w którym intelektualiści (komunistyczni i nie) z Europy Środkowej i Wschodniej zaczęli brać udział dopiero niedawno. Inteligencja w tej części Europy wyszła z wojny z tym samym poczuciem pilności zadań i entuzjazmem, co francuska. Dwuznaczności okupacji, ruchu oporu i wyzwolenia nie różniły się tak bardzo w Czechosłowacji czy Polsce, a początkowe ustępstwa moralne i polityczne wobec komunistów odpowiadały tym, które czyniono (choć płacono za to nieporównywalnie mniejszą cenę) w Paryżu czy Rzymie. Ostatecznie „Ketman” Miłosza jest polski. Zdolność usprawiedliwiania tego, co niemożliwe do usprawiedliwienia, racjonalizowania niepojętego, odwracania wzroku od tego, czego nie sposób tolerować, była już w tej części Europy dobrze wyćwiczona dzięki okupacji niemieckiej, i w Pradze czy Budapeszcie byli tacy, którzy starali się ocalić swoje sumienie w oczach ofiar stalinizmu argumentami brzmiącymi zapewne znajomo dla Sartre’a, Mouniera czy Bourdeta. Ale w krajach komunistycznych niebezpieczeństwo aresztowania, więzienia lub czegoś jeszcze gorszego było realne, co stanowiło pocieszającą myśl dla tych, którzy w późniejszych latach będą za jej pomocą uspokajać swoje sumienia. Popełniający podobne błędy w Paryżu nie mogli posłużyć się tą wymówką.
Ponownie pojawia się tu problem asymetrii. Intelektualiści wschodnioeuropejscy od dawna wiedzieli o Francji wszystko, tak jak wiedzieli wszystko o Niemczech, Anglii, czy Włoszech. Kultura Europy Zachodniej była kulturą europejską, jej przeszłość stanowiła podstawę historii kontynentu, podczas gdy kulturalne i polityczne konstrukcje drugiej połowy Europy pozostawały ukryte. Intelektualiści wschodnioeuropejscy traktowali Woltera, Diderota, Balzaka, Hugo i Anatole’a France’a (nie mówiąc już o Robespierze, Blanquim czy Clemenceau) jako część swojej własnej spuścizny kulturowej, ale nigdy nie działało to w drugą stronę – i oni o tym wiedzieli. Podrzędny, marginalny status kultur i ludzi z Europy Wschodniej był bolesną, lecz akceptowaną prawdą. Dopóki poeci, muzycy, prozaicy i filozofowie z Wilna, Lwowa, Pragi, Budapesztu i Bukaresztu mogli wkroczyć do świata Francuzów, wybaczali im brak wzajemności. Ale po 1945 roku Francuzi zamknęli intelektualne granice. Społeczność uniwersalnych intelektualistów została
przedefiniowana tak, aby wykluczyć z niej ofiary stalinizmu, współpracujące i nie. Pisarze wschodnioeuropejscy rozumieli także to – jak zauważyłem wcześniej, początkowo starali się czynić podobne rozróżnienia. Niewybaczalne i niewytłumaczalne wydawało się jednak to, że Francuzi nie dostrzegali tego, co widzieli teraz oni – Polacy, Czesi i inni. Inteligencja z Europy Wschodniej była teraz podwójnie wykluczona: komuniści pozbawili ją kultury narodowej, zaś samozwańczy strażnicy dostępu do uniwersalnej kultury europejskiej.
Stąd gorzki, urażony, smutny ton, w jakim wschodnioeuropejscy intelektualiści mówili o Francuzach i zwracali się do nich, nawet wówczas, gdy starali się przykuć ich uwagę. Można go częściowo przypisać pamięci przedwojennej zdrady politycznej – to Edvard Beneš stwierdził w październiku 1938 roku: „W oczach historii moim największym błędem będzie moja lojalność wobec Francji”. Ale przez większość czasu relacja będzie opierała się na tym, co Miłosz uchwycił już w 1951 roku w Zniewolonym umyśle: na syndromie „zawiedzionej miłości”. Polega on na poczuciu krzywdy, na bolesnym zaskoczeniu błogą obojętnością Europy Zachodniej wobec losu jej wschodnich sąsiadów. Czy Europa nie zdaje sobie sprawy, pisał Mircea Eliade w 1952 roku, że wycięto jej kawałek ciała? „Gdyż (…) wszystkie te kraje leżą w Europie, wszystkie te ludy należą do społeczności europejskiej”. Apel został wystosowany do „Europy”, ale jego zamierzoną publicznością są bez wątpienia Francuzi. Wiele lat później Milan Kundera wygłosi niemal identyczną uwagę: „Paryż długo był nerwem centralnym Europy i także dzisiaj jest stolicą czegoś więcej niż Francji. Niestety, myślę, że jest znikającą stolicą znikającego świata”. Nie mniej niż w przypadku wcześniejszej o ponad trzy dekady wypowiedzi Miłosza, apel Kundery jest naznaczony przez „wielką sumę rozczarowań i resztek nadziei”.
przełożył Paweł Marczewski
Fragment książki Tony’ego Judta Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944–1956, która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Wstęp do polskiego wydania napisała Marci Shore.