„Dla dobra dziecka lepiej było skłamać: ojciec Polak, antykomunista”. Fragment wywiadu-rzeki z Ludwiką Wujec.
Michał Sutowski: Jak Pani rodzina znalazła się we Lwowie?
Ludwika Wujec: Wedle opowieści mamy na początku września „ojciec poszedł na obronę Warszawy”, choć nie wiem dokładnie, co to znaczy. Nie wiem, czy został powołany, choć ze względu na jego przeszłość – nie sądzę. Prawdopodobnie zgłosił się na ochotnika, a później razem z cofającą się armią znalazł się we Lwowie. Wiem też, że kiedy zaczęła się okupacja, mama była w Łodzi. W pierwszej chwili nie była świadoma zagrożenia związanego ze swoim żydowskim pochodzeniem. Opowiadała mi, że jakiś żołnierz niemiecki zaczął się do niej przystawiać na ulicy, a ona mu odpowiedziała, żeby dał jej święty spokój i odczepił się od kobiety „niższej rasy”… Ze złością rzecz jasna, ale bez świadomości…
Że mógł ją po prostu zastrzelić.
Na przykład. Widocznie to były te pierwsze dni. Z jednej strony, jako komunistka, świadoma politycznie działaczka wiedziała, czym jest hitleryzm. Z drugiej strony, nie miała wyobraźni, co to oznacza na co dzień. Przynajmniej na początku. Potem były już mniej zabawne historie, na przykład kiedy z kolejki po chleb została jako Żydówka wypędzona przez ludzi, którzy ją znali, bo byli z sąsiedztwa. Na szczęście dość szybko wyjechała z Łodzi, nie zdążyła się nawet otrzeć o getto.
A jak trafiła na Wschód?
Poczta funkcjonowała ― w końcu ZSRR i Niemcy to były wówczas kraje sojusznicze ― i do mamy dotarła informacja, że ojciec jest we Lwowie i chce ją do siebie ściągnąć. Wcześniej do Lwowa pojechała jego siostra, ciocia Zosia, nie mówiąc zresztą o tym mamie, o co mama miała potem do niej żal. W Łodzi został mój dziadek ze strony ojca; żył nędznie, utrzymując się z robienia dziurek w butach, miał maszynkę i metalowe kółeczka… Został z żoną, dzieci się rozpierzchły. Babcia ze strony mamy nie została sama, były z nią starsze siostry i jedna młodsza, tylko moja mama poszła za mężem, co było dla nich zrozumiałe. Z opowieści pamiętam, że mama szła na Wschód razem z jednym z braci ojca, moim wujkiem. Miała jakieś pieniądze zaszyte pod podszewką płaszcza, bo przechodzenie przez zieloną granicę było jednak strasznie trudne. Jak już Niemcy się zorganizowali i zaczęli pilnować granicy, to trzeba było dobrze trafić, żeby za łapówkę przymknęli oczy i przepuścili. Choć przewodnicy byli opłaceni, to po drugiej stronie też różnie bywało, można było trafić na moment rosyjskiej łaskawości, a można było…
Trafić do więzienia?
Albo zostać odesłanym z powrotem. We Wrocławiu mieszka pewien cudowny profesor matematyki, dawny działacz Unii Wolności, pan Bolesław Gleichgewicht, który napisał wspomnienia pod tytułem Zapiski szpiona‑pijanicy. W listopadzie 1939 roku chciał się przedostać do Lwowa, bo tam działał uniwersytet, a jemu bardzo zależało na kontynuowaniu studiów. I jak tylko przekroczył granicę, zwinęli go krasnoarmiejcy. „Pijanica” dlatego, że miał manierkę z winem i zataczał się ze zmęczenia, po przeprawie przez rzekę ― a „szpion”, bo nielegalnie przekroczył granicę, co było przecież strasznym przestępstwem. Groziło mu odstawienie z powrotem, ale jakimś cudem zdołał się wymknąć i został po wschodniej stronie.Mojej mamie też się udało przejść granicę i w końcu dotarła do Lwowa do ojca, choć z przygodami, bo prowadzący ich przewodnicy w nocy uciekli i zostawili grupę samą. Ojciec pracował we Lwowie w fabryce zbrojeniowej, a mama, jak mi się zdaje, chałupniczo.
A czy to, że oni oboje byli przed wojną komunistami, miało jakieś znaczenie?
Trudno powiedzieć. Zamieszkali w komunalnej „kwartirie”, typowym mieszkaniowym kołchozie, z jeszcze jedną rodziną ukraińską. Nie wiem zbyt wiele o tym czasie, chyba dlatego, że mama była wtedy przejęta głównie swoją ciążą i moim przyjściem na świat ― właśnie we Lwowie, w kwietniu 1941 roku, czyli na dwa miesiące przed inwazją Niemiec na Związek Radziecki.
A nie groziła im wywózka? Na Wschód deportowano wielu uciekinierów z Zachodu…
Być może nic nie wiedziałabym o aresztowaniach i wywózkach, gdyby nie jeden epizod. Znam go z opowieści mamy. Podobno pod nasz dom też przyjechało NKWD, w nocy oczywiście. Tak to się odbywało: przyjeżdżali, wygarniali, wywozili. Był człowiek, nie ma człowieka. Tylko wtedy ojciec był akurat na nocnej zmianie w fabryce, a mama nie nocowała w domu. Z tego co mi opowiadała ― choć czy ja wiem, czy ta opowieść była pełna? Bo w końcu mówiła to dziecku, które mogło gdzieś to komuś powtórzyć ― zaprzyjaźniła się z jakąś sąsiadką, w tym samym wieku mniej więcej co ona, i ta jej powiedziała: ― Wiesz co, może lepiej przenocuj dzisiaj u mnie. Tak że nikogo w domu nie zastali i więcej nie wrócili. I nie wiem dlaczego ― czy dlatego, że im wypadliśmy z grafiku, czy dlatego, że ojciec załatwił sobie w fabryce tak zwaną sprawkę, czyli zaświadczenie, że jest niezbędny.
To jedno cudowne ocalenie, a potem było jeszcze drugie…
22 albo 23 czerwca 1941 roku. Pierwsza bomba, która trzepnęła we Lwów, uderzyła na tyle blisko naszego domu, że wszystkie szyby poleciały w drobne kawałki ― szkło wpadło nawet do mojego łóżeczka… Szczęśliwie nie było mnie w nim, ponieważ akurat płakałam i trzeba było mnie utulić. Ojciec przybiegł i powiedział mamie, żeby szybko się zbierała, bo załatwił, że wyjeżdża, i jest pociąg. Opowiadała, że było ciepło, miała na sobie letnią sukienkę na guziczki, zawinęła mnie w poduszkę i zdążyła złapać kawałek mydła.
I to był cały Wasz dobytek?
Do tego pociągu ojciec mamę wepchnął, a sam został na obronę Lwowa, bo prawdopodobnie był już powołany. I mama pojechała. Po drodze ten pociąg, który się zresztą dość wlókł, był bombardowany. Mama opowiadała mi, jak pociąg się zatrzymał i wszyscy z niego uciekali na pole. Była z tym becikiem, więc poprosiła jakiegoś mężczyznę, żeby mnie chwilę przytrzymał, a ona zeskoczy. Wziął mnie, mama zeskoczyła, patrzy, a mnie już nie ma i tego faceta nie ma też. On się bał tego bombardowania, więc co zrobił? Położył becik i poleciał. Ciemno było, becik na szczęście był biały, więc mama go wypatrzyła.
Ale była ta chwila, moment grozy, że nie ma człowieka i nie ma dziecka. Jak się skończyło bombardowanie, to wszyscy wsiedli i pojechali dalej. I znaleźli się w kołchozie, w Stalingradzkoj Obłasti… To ze Lwowa półtora tysiąca kilometrów w linii prostej, musieli jechać parę tygodni. Nie wiem, jak długo jechali, ale dla porównania: jak już wracałyśmy do Polski i już nie było bombardowań, to z Uralu, a dokładnie z Krasnouralska do Łodzi jechałyśmy dwa miesiące. W każdym razie znalazłam się z mamą w tej wsi, gdzie mama jakoś sobie radziła dzięki krawiectwu. Choć na początku było ponoć bardzo źle, bo kołchoźnicy raczej śmiali się z miastowych, co nic nie umieją. Nie byli skłonni, żeby nam pomagać.
Szczególnie że zasoby były raczej ograniczone.
Chyba nie tak bardzo, bo z opowiadań mamy wynikało, że tamte tereny były dosyć urodzajne, a bałagan wojenny był na tyle duży, że władze nie zdołały wszystkiego tym ludziom odebrać. Ten kołchoz późno utworzono, głównie z chłopów „rozkułaczionnych”.
Tych zamożniejszych, których pozbawiono gospodarstw?
Tak. I dlatego tam niespecjalnie kochali władzę radziecką. Zresztą przypuszczam, że w innych miejscach też ją niespecjalnie kochali, natomiast nie wszędzie o tym mówili. A tu ten brak miłości jakoś przebijał się w rozmowach. Mama dorabiała krawiectwem ― w zamian za jedzenie obszywała ludzi, reperowała im ubrania i tak dalej. To było w cenie. I dzięki temu miałam na przykład mleko. A ponieważ mama miała raczej miejskie nawyki, to ja w odróżnieniu od puszczonych samopas dzieci wiejskich ― brudnych, z gołymi pupami i przez to ciągle przeziębionych, byłam domyta, czysta, w ładnej sukieneczce. Wystarczyła mała szmatka, żeby coś takiemu małemu dziecku uszyć.
Byłam więc taką laleczką do przytulania, blondyneczką. To się podobało i ułatwiało ten dodatkowy kubek mleka. Moją mamę ciągle pytano: ― Ty Jewrejka, nie Jewrejka? ― No tak, Jewrejka. ― Ale twoj muż nawierno Poliak. No bo ja taka blondyneczka.
I mama się zorientowała, że to dziecku pomoże, i powiedziała, że tak. Więc była cała legenda, że mój tata to prawdziwy Polak… A to lepiej, bo wtedy i ja nie całkiem Jewrejka.
Bo Żyd to komunista, a Polak antykomunista?
Trochę tak. Tu się dwie rzeczy mieszały. Po pierwsze, Jewrejów się nie lubi, a po drugie, jak Polak, to pewnie antykomunista.
Więc był Polak, do tego wojskowy, bo mama powiedziała, że walczył w obronie Lwowa… Ktoś pewnie zapytałby: no jak to, towarzyszka taka ideowa, jak można było tak kłamać, jak można było się wyprzeć? No można, dla dziecka można… W tym kołchozie znalazło się chyba z osiem kobiet z małymi dziećmi, a wojnę przeżyło tylko dwoje. Była wśród nich Nadia, która miała nieszczęście być czarnulką, ciemnowłosą. Mama opowiadała o tym, że jak przychodziła gospodyni dać nam kubek mleka, to pilnowała, żeby mama nie dała go Nadii. Takie tam miłe scenki były… Ta dziewczynka jest teraz fizyczką ― z matką wróciły do Polski, potem ona studiowała we Wrocławiu, teraz jest w Danii.
Ojciec nie próbował Was odnaleźć?
Próbował. Wszyscy bieżeńcy byli rejestrowani. Ojciec szukał mamy i trafił nawet na jej adres w tym kołchozie w Stalingradzkiej Obłasti, ale mamy już tam nie było, więc podążał za nią na wschód, bo w miarę przesuwania się frontu bieżeńcy byli przewożeni w głąb kraju. Nie wiem, czy jako element niepewny, czy po prostu nieprzydatny… I mama znalazła się na Uralu, w Łyświe, gdzie było naprawdę bardzo ciężko. Tam była fabryka amunicji, gdzie nie było z kim dziecka zostawić, więc trzeba mnie było oddać do takiego tygodniowego ni to przedszkola, ni to żłobka. Mama na to mówiła jasli, więc to był raczej żłobek. Sama mieszkała w baraku, no i pracowała. Mówiła, że to było strasznie trudne, ponieważ racje żywnościowe były nieduże, a ona nieprzyzwyczajona do tego typu pracy nie wyrabiała normy. A tym, którzy nie wyrabiali normy, zaniżano porcje ― robiło się takie błędne koło. I mogłoby się to źle skończyć, szczególnie dla mnie, gdyby nie ojciec. Bo w końcu do nas dotarł. Mamę ściągnął do siebie i znowu ― ojciec pracował w fabryce, a mama chałupniczo. Potem byłam już z nimi, choć wzięli mnie z tego żłobka ciężko chorą.
Z niedożywienia?
Mama mówi, że miałam wtedy koklusz, zapalenie płuc i szkarlatynę. Nie wiem, czy to możliwe, żebym przeżyła takie trzy choroby naraz. W każdym razie jak po mnie przyszli, to podobno leżałam w łóżeczku. Rosyjskim zwyczajem, żebym nie marudziła i szybko zasnęła, miałam główkę przykrytą jakąś pierzynką, a nóżki wystawały. Jak odchylili tę pierzynkę, to podobno powiedziałam: ― Nie bij. Ale rodzice nie doszli dlaczego. Może tam po prostu biło się te dzieci, kiedy płakały. Przywracanie mnie do życia trwało długo. Właściwie ojciec stracił już wszelką nadzieję, ale któregoś dnia się obudziłam, obok stał jakiś kleik i ja powiedziałam: ― Daj. A jak dziecko ma apetyt, to znaczy, że wyżyje.
Fragment książki Związki przyjacielskie, wywiadu-rzeki z Ludwiką Wujec, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Ludwika Wujec w rozmowie z Michałem Sutowskim opowiada o dzieciństwie wśród komunistów – na sowieckim Uralu, w powojennej Łodzi i w Warszawie – i o dorosłości w gronie demokratycznej opozycji, która ruszając na pomoc robotnikom, rzuciła wyzwanie machinie autorytarnego państwa. Mówi o swoich żydowskich korzeniach w katolickiej Polsce i o tym, jak przez tytułowe „związki przyjacielskie” trafiła w sam środek Wielkiej Historii Jedna z matek-założycielek prasy podziemnej w PRL-u wspomina ludzi nocami redagujących „Robotnika” w inteligenckiej rzeczpospolitej warszawskiego blokowiska – by później budować III RP. Tłumaczy też, dlaczego rewolucjonista powinien mieć rodzinę i że lepszy świat buduje się razem z przyjaciółmi – choć przecież nie tylko dla nich.
Ludwika Wujec (1941) – działaczka społeczna i samorządowa, redaktorka, nauczycielka; współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników, współtwórczyni wydawanego poza cenzurą „Robotnika” i legalnej „Niezależności”; redaktorka w Agencji Solidarności, internowana w okresie stanu wojennego; w latach 80. członkini redakcji podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, później asystentka Tadeusza Mazowieckiego przy obradach Okrągłego Stołu i zastępczyni dyrektora Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Po 1989 roku działaczka ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, a także m.in. sekretarz warszawskiej gminy Centrum. Matka Pawła, żona Henryka Wujca.