Czyli co nam mówi poradnik dla dziewcząt z lat 70.?
Gdybym znalazła dżina w buteleczce po kefirze, poprosiłabym o dostarczenie mi wszystkich opublikowanych w ciągu ostatnich stu lat poradników o wychowaniu młodzieży, szczególnie tych poruszających zagadnienia seksualności. Na żadnym innym polu nie widać tak wdzięcznie, jak zmieniają się nasze myślowe konstrukcje i światopogląd. A raczej – co przyznaję z niechęcią – jak się nie zmieniają.
Na razie radzę sobie bez dżina. Dawne nakłady czynią poradniki takie jak Zanim staniecie się kobietami (40 tys. sztuk trzeciego wydania) łatwo dostępną i niedrogą gratką.
Kiedy niedawno na łamach serwisu Foch.pl pisałam o postkorczakowskiej pedagogice Idy Merżan z roku 1967, w komentarzach czytelników pojawiły się pytania: skąd wiadomo, że autorka była liczącym się głosem, a jej książka obrazem obowiązujących poglądów? Ida Merżan w internecie to dwie krótkie notatki, fiszka z Żydowskiego Instytutu Historycznego, można więc podeprzeć się jedynie autorytetem Naszej Księgarni, która opublikowała Czy mnie kochasz mamo?. W przypadku dzisiejszego autora sytuacja jest czysta. Ku mojemu zaskoczeniu wywołany w Googlu dr Mikołaj Kozakiewicz okazał się prominentnym politykiem, posłem, marszałkiem Sejmu kontraktowego, socjologiem, autorem kilkudziesięciu książek z zakresu oświaty i seksuologii.
Co ciekawe, już drugi raz w ciągu ostatniego roku trafiam na publikację z zakresu „wychowania do życia w rodzinie”, której autor ma wyraźne polityczne zaplecze. Stanisław Sławiński, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej (2005-2007), autor Dojrzewać do miłości, ze swadą dowodzi w swojej książce, że oddanie dziecka do żłobka świadczy o niedorozwoju odpowiedzialności matki, onanizm należy nazywać samogwałtem i za wszelką cenę zwalczać, a kobiety w stanie seksualnego podniecenia stają się chwilowo niepoczytalne (taka ciekawostka fizjologiczna). Kozakiewicz zdaje się wpisywać w inny dyskurs – chociażby ze względu na wieloletnie zaangażowanie w działalność Towarzystwa Planowania Rodziny, zajmującego się świadomym macierzyństwem, propagowaniem równouprawnienia, edukacji seksualnej i dostępu do antykoncepcji. Czy rzeczywiście? Przyjrzyjmy się jego poradnikowi, wydanemu w 1977 przez TPR właśnie.
Autor z tysięcy listów od czytelniczek wybrał blisko sto najczęściej powtarzających się pytań i szeregując je w kilka działów, udzielił wyczerpujących odpowiedzi. Przy założeniu, że jest to w miarę autentyczny zabieg, mamy szansę poznać ułamek problemów nastolatek, zarówno tych egzotycznych („Jak nowocześnie wyznać miłość?”), jak ponadczasowych („Nie rosną mi piersi”), a nie arbitralne, odautorskie „Uważam, że powinnyście wiedzieć o …”. Książka skierowana jest tylko do dziewcząt, chłopcy mają swój poradnik – Zanim przekroczysz próg. Niestety, nie udało mi się na razie do niego dotrzeć, ale to, co trzymam w ręku, jest zdaniem autora ważniejszą częścią jego dorobku – „Przywiązuję do tej książeczki wielką wagę. Nie ma bowiem przesady w stwierdzeniu, że decydujący wpływ na styl miłości i kształt życia płciowego wywierają kobiety, a nie mężczyźni”. Czujecie pismo nosem?
Taki jest cały poradnik Kozakiewicza – z wierzchu wydaje się publikacją rozsądną, ale przy głębszej lekturze poglądy autora mogą niepokoić. Oczywiście inne były standardy w latach 70. i przykładanie do nich współczesnej miary to anachronizm.
Ciekawie jednak zobaczyć, jak wiele z obecnie niepokojących zjawisk jest dobrze zakorzenionych w tradycji, a jak radykalnie wyprano nam mózg w innych zakresach.
Kozakiewicz na każdym kroku podkreśla, że dziewczęta mają szczęście żyć w nowych czasach, wolnych od społecznych przesądów, szczególnie krępujących rozwój kobiet. „Dawniej, w czasach kapitalistycznych, które znacie tylko z powieści i filmów, małżeństwo było na ogół środkiem do czegoś. (…) Dzisiaj mężczyzna przestał już być panem w małżeństwie, lecz jest równouprawnionym jego członkiem, co najwyżej pierwszym wśród równych, choć nierzadko pierwszeństwo należy się kobiecie, kiedy ta umie i zarabia więcej niż mąż”.
Termin „równouprawnienie” pojawia się często, jednak bez przełożenia na wizję partnerskiego związku. Rodzina musi mieć „głowę”, zazwyczaj należącą do tego, kto przynosi większy dochód. Czasy są takie, że może być to kobieta (w związku z tym, że kobiety zarządzają domowym budżetem, autor sugeruje wręcz, że żyjemy w epoce… matriarchatu!). Warto zauważyć, że równouprawnienie działa głównie w kwestii zapewnienia kobietom prawa do pracy zawodowej. Z równouprawnieniem mężczyzny do zajmowania się domem jest w 1977 roku odrobinę gorzej i to są właśnie procesy o długim trwaniu, które wspominałam powyżej – w 2014 odsetek mężczyzn wykorzystujących (i tak bardzo krótkie) urlopy ojcowskie jest niewielki.
Kozakiewicz pisze: „Nie ma w nowoczesnej rodzinie podziału prac na „babskie” i „męskie”. Przy faktycznym równouprawnieniu mężczyzna pomaga kobiecie zarówno w pielęgnowaniu dzieci, jak w praniu czy sprzątaniu itp. Robi po prostu to, co potrafi, a nie to, co jest jego jako mężczyzny godne”. To zdanie brzmi całkiem nieźle, ale przy dokładniejszej analizie wygląda na to, że autor chciał dobrze, a język giętki wyraził coś bliższego smutnej prawdzie: mężczyzna „pomaga” kobiecie według swoich zdolności. „Pomoc” różni się od robienia rzeczy automatycznie, z poczucia obowiązku. Jest czymś szlachetniejszym, zasługującym na uznanie, jest także udzielana warunkowo i w miarę potrzeby. Niepokoi też sformułowanie „robi to, co potrafi”.
Jeżeli mężczyzna nie potrafi zająć się dzieckiem, to czy jest wskazane, żeby się tego uczył? Nie. To kobieta musi być wszechstronna i sprawdzać się na różnych polach, mężczyzna może pozostać przy swoich wrodzonych umiejętnościach, jest tworem niejako skończonym w chwili urodzenia, zamkniętym w swojej naturze i społecznym statusie. Świat kobiet ostatnio się zmienił, zdaje się mówić autor, świat mężczyzn pozostaje taki sam, ma teraz tylko nowego, pozornie równego sąsiada. Chcecie bajki? Oto bajka: „Kobieta jest dzisiaj równoprawnym członkiem społeczeństwa, jednak nie wydaje się, aby było rzeczą z równouprawnieniem sprzeczną uczenie się od matki czy na specjalnych kursach pewnych umiejętności tradycyjnie kobiecych, jak gotowanie, sprzątanie, cerowanie, robienie szydełkiem czy na drutach, krój i szycie. Nie ma męża, który nie lubiłby zjeść czegoś smacznego w domu, nawet jeżeli stołówka w jego miejscu zatrudnienia dobrze pracuje. Korzystaj z każdej okazji, żeby nauczyć się opieki nad niemowlęciem już wtedy, kiedy jesteś panną”. I tak dalej.
Mężczyzna może w domu pomagać według swoich talentów, kobieta powinna je po prostu posiadać lub mocno się dokształcić.
Tak wygląda praktyka, niewiele lepiej jest w sferze wyobrażeń. Spójrzmy na pytanie nr 57 „Czy dziewictwo to naprawdę taka ważna rzecz?”. Kozakiewicz sprawdzoną metodą odpowiada najpierw trzeźwo: skądże, czasy się zmieniły, o wartości kobiety nie może świadczyć „całość lub naruszenie nabłonka zagradzającego wejście do pochwy”. Jednak zaraz dopisuje, że mężczyźni często wymagają od kobiety czystości, więc trzeba odstawić osobiste, wyzwolone poglądy na bok i dopasować się do tradycji, żeby na wstępie małżeństwa nie fundować sobie nieprzyjemnego konfliktu.
Małżeństwo i macierzyństwo, jak łatwo się już domyślić, stanowią najwyższą wartość w życiu kobiety. Pogląd, że kobieta i mężczyzna mają inne cechy charakteru, powołanie i inne dążenia, warunkowane na gruncie biologicznym, jest podstawą filozofii Kozakiewicza, a zatem konsekwentnie znajduje odbicie w udzielanych przez niego poradach. Dziś zresztą nie widzę większej zmiany w powszechnych przekonaniach na temat pochodzenia ról społecznych.
Sedno sprawy zawiera się w zdaniu padającym już na szóstej stronie poradnika „Każda normalna kobieta pragnie przeżyć w życiu miłość do mężczyzny i miłość macierzyńską, co więcej nawet, wydaje się, że dopiero wtedy osiąga pełną dojrzałość swego kobiecego ja”. Przemiany społeczne nie sięgają biologicznego rdzenia kobiety. Aspiracje zawodowe i namiętność do mężczyzny muszą ustąpić przed potęgą macierzyństwa, które nie jest opcją lub wyborem – jest naturalną konsekwencją płci.
Kobieta zawsze marzy o domu, rodzinie – mężczyzna odczuwa to pragnienie dopiero około trzydziestki, jak precyzyjnie wylicza autor, a płynie ono z potrzeby komfortu, jaki zapewnia krzątająca się małżonka, przydatna też do zaspakajania seksualnych potrzeb.
Kobieta jest ich w zasadzie pozbawiona – dla niej seks jest oczywiście dowodem miłości i służy wzmacnianiu więzi z ukochanym mężczyzną, która zaowocuje założeniem rodziny. Nie stanowi przyjemności sam w sobie, tylko w relacji z miłością do wybranego mężczyzny, a orgazm, chociaż ważny, postrzegany jest w kategoriach budowania związku z jego „dawcą”. Dlatego słuszny w oczach autora jest postulat, by kobiety czekały z seksualną inicjacją do ślubu – skoro same z siebie nie odczuwają popędu, nie ma sensu utrata dziewictwa i narażanie się na ciążę lub chorobę weneryczną.
Kobieta sama nie ma szans na prawidłowe odkrywanie swojej seksualności, musi zostać „rozbudzona” przez mężczyznę, o czym dobitnie świadczy rozdział poświęcony onanizmowi. Kozakiewicz mówi wprost – kobiety nie onanizują się same z siebie. Ktoś musi je tego nauczyć, czasem też nawyk dotykania narządów płciowych płynie z niewłaściwej higieny i swędzenia okolic intymnych (autor upraszcza masturbację do pieszczot sromu, inne strefy erogenne nie pojawiają się w tekście). Także w tym przypadku lewa ręka pisze co innego niż prawa – onanizm nie jest szkodliwy, skądże znowu, na pewno nie dla chutliwych z natury chłopców, ale kobiety powinny go unikać. Po co za wcześnie rozbudzać pożądanie? Po co ryzykować, że nauczymy się je zaspakajać w sposób, którego nie będzie akceptował przyszły małżonek? Pojawia się związane z tym niebezpieczeństwo „niewłaściwych orgazmów” (prawdopodobnie osławionych orgazmów łechtaczkowych, chociaż Kozakiewicz nie mówi o tym wprost). Właściwe pojawiają się tylko po 20. roku życia i tylko z mężczyzną, którego się dojrzale kocha.
O ile powyższe wywody wpisują się w konserwatywne przekonania o biologicznym determinizmie płci, trudno zgadnąć, skąd autor wywodzi uwagi na temat homoseksualizmu. Za dotknięty nim uważa 1% populacji mężczyzn i 1% populacji kobiet, ale uwaga! „Homoseksualizm ma tę fatalną cechę, że może się utrwalić jako stały nawyk. Stąd też całkiem normalna dziewczyna po pewnym okresie praktyk homoseksualnych sama staje się homoseksualistką, niezdolną do normalnego życia płciowego (tzn. niezdolną do czerpania przyjemności i radości życia z normalnego pożycia z mężczyzną)”. Kobiety znów nie mają łatwo – o ile zbytnia bliskość chłopów budzi zrozumiałe podejrzenia, to czułości podstępnych homoseksualistek mogą umknąć uwadze i w środowiskach takich jak internaty czy zakłady poprawcze mogą zaowocować „epidemią homoseksualnych związków i kontaktów”. Obecne dziś w niektórych środowiskach przekonanie, że dzieci mogą „zarazić się” homoseksualizmem od perwersyjnych członków parad równości, nauczycieli o odmiennej orientacji, właściwie od kogokolwiek, ma więc solidną, naukową tradycję sięgającą przynajmniej lat 70.
Szokuje odpowiedź Kozakiewicza na pytanie nr 32: „Czy słusznie robią te dziewczyny, które ulegając modzie niektórych środowisk, pozwalają się traktować brutalnie uważając to za oznakę wielkiej męskości chłopca?” O jakie środowiska chodzi? Nie jestem w stanie tego zrekonstruować. Autor stosuje w odpowiedzi ulubioną taktykę: najpierw zaznacza, że na przemoc nie powinno być przyzwolenia, żeby potem natychmiast skontrować: „Prawdę mówiąc, w każdym takim przypadku, który dociera do mnie, widzę większą może winę dziewczyny niż chłopca. Nie posądzajcie mnie o stronniczość, ale pisałem już, że głównie od Was zależy kształt życia uczuciowego i związanej z nim dziedziny obyczajowej, dziewczyny bowiem z reguły tak są traktowane przez chłopców, jak same pozwalają się traktować”.
Czytam te słowa w książce eksperta Towarzystwa Planowania Rodziny i widzę nitkę prowadzącą w przyszłość, w której ratyfikacja konwencji przeciwko przemocy w rodzinie jest niemożliwa, zgwałcona w miejskim lesie biegaczka sama ponosi odpowiedzialność za to, co ją spotkało, a wina za przemoc seksualną z łatwością przerzucana jest na wiecznie podejrzaną, nieodpowiednio ubraną lub zachowującą się ofiarę.
Gotowa jestem jednak przyznać Kozakiewiczowi nagrodę pocieszenia w dwóch kategoriach. Nawet przy całkowitej fiksacji na macierzyństwo autor Zanim staniecie się kobietami otwarcie przyznaje, że jest to ciężka robota, wyczerpująca kobietę psychicznie i fizycznie. Ostrzega przed zbyt częstymi ciążami, które deformują sylwetkę, i posiadaniem więcej niż trójki dzieci, jeżeli nie ma się wystarczających środków na zapewnienie sobie pomocy przy ich „hodowli”. Zauważa też, że kobieta decydująca się na dzieci zbyt wcześnie (przy czym trzeba zaznaczyć, że za optymalny wiek w 1977 uważa się przedział 20-25 lat) traci najlepsze lata życia, piorąc pieluchy i gotując zupy. Całkowity brak chęci do rozczulania się nad potomstwem sytuuje Kozakiewicza w awangardzie nurtu „macierzyństwo non-fiction” – autor poucza, że w czasie ciąży nie ma żadnego dziecka, tylko płód, który rozwija się nie w brzuszku, tylko w macicy. „Dziecko” zaczyna się po pierwszych urodzinach, wcześniej jest niemowlęciem. Dodam, że o ojcostwie nie ma w poradniku ani słowa. Dzieci są uciążliwe, ale są domeną kobiet, które do tej przykrej doli są częściowo predysponowane, a częściowo szkolone.
Skoro mowa o płodzie, trzeba wspomnieć o antykoncepcji i aborcji. Kwestię tej pierwszej Kozakiewicz przedstawia bardzo rzetelnie, przestrzegając przed zawodnością kalendarzyka i metody termicznej. Przerywaniu ciąży (w poradniku termin wymienny z „aborcją”) poświęcony jest oddzielny rozdział. Zaczyna się od zaznaczenia, że aborcja nie jest obojętna dla zdrowia kobiety, generując urazy psychiczne i będąc niekiedy zagrożeniem dla płodności. Trochę się zjeżyłam, ale z drugiej strony słabo znam realia techniczne legalnych przecież w 1977 roku zabiegów. Czy była wtedy dostępna aborcja farmakologiczna? Do którego miesiąca ciąży można było poddać się procedurze? Czynniki te z pewnością wpływały na bezpieczeństwo kobiety i ryzyko powikłań. Potem jednak Kozakiewicz robi zadziwiające w kontekście wcześniejszych wybryków podsumowanie: mówi jasno, że legalność aborcji jest bardzo ważna, bo jej penalizacja skutkuje zwiększeniem liczby kobiecych tragedii, a nie zmniejszeniem liczby usuwanych ciąż. Podkreśla też wagę dostępności aborcji z przyczyn społecznych. Przypominam, że wszystko to kierowane jest do nastolatek – tych samych, którym w innych rozdziałach autor mówi, że nie warto przejmować się piegami i plotkami koleżanek. Nie ma ani słowa o świętości życia poczętego, krzyczących embrionach, czy tym bardziej „dzieciach” – jedyne argumenty „przeciw” koncentrują się wokół zdrowia kobiety. To ona jest podmiotem, nie płód. W dodatku pisze to człowiek, którego w świetle powyższej analizy trudno uznać za orędownika feminizmu i liberalizmu.
Dlatego właśnie tak ciekawa jest lektura poradników z minionej epoki. Widać, że odeszliśmy bardzo daleko od języka, jakim Kozakiewicz pisze o aborcji, jeszcze dalej od trzeźwej oceny tego zjawiska. Z kolei w kwestii postrzegania „kobiecej natury”, wynikających z niej powinności, przyjmowanych przez obie płcie ról społecznych, wreszcie uwarunkowań przemocy domowej i seksualnej oddaliliśmy się zaledwie o kilka kroczków od miejsca, w którym stał Kozakiewicz w roku 1977. Smutna jest konstatacja, że idziemy wolno i zdecydowanie w złym kierunku.
Czytaj także:
Agnieszka Kościańska: Mistrzowie seksu (rozmowa Dawida Krawczyka)