Główna bohaterka „Szopki” Zośki Papużanki nie zdobyła sympatii recenzentów. Czy tylko ja ją lubię?
Główna bohaterka Szopki Zośki Papużanki, założycielka powieściowej rodziny, kolejna z wielu literackich toksycznych matek, nie zdobyła sympatii recenzentów. Przeważnie nie odmawiali sobie nieprzychylnych uwag na jej temat. Niby autorka nie feruje wyroków, nie obciąża jej winą za rodzinne piekiełko, ale wiadomo, kogo bardziej lubi – zdecydowanie dziadka. Cichy, niedoistniejący, chudy i nudny, przez dziesięciolecia bytuje w cieniu wielkiej i jazgotliwej żony. W nielicznych chwilach swobody odżywa, uśmiecha się i zaczyna mówić. Okazuje się, że ma do opowiedzenia ciekawą historię. No i z wzajemnością kocha dzieci i zwierzęta.
Mnie o wiele bardziej podoba się babcia. Na szczęście Papużanka daje się ponieść żywiołowi języka, a ten gwarantuje wielowymiarowość nawet nielubianej postaci. Wredny babsztyl z niewyparzoną gębą, który wiecznie gdera i ujada, nadużywając słów dupa, gówno, srać i krzyż, wzbudził mój szczery podziw. Zresztą zawsze miałam słabość do bohaterek w typie Reymontowskiej Dominikowej. Skojarzenie z Chłopami nie jest przypadkowe. Babsztyl Papużanki jest bowiem jaskrawo ludowy, i to w sposób niepohamowany, niesmaczny, w odróżnieniu od również pochodzącego ze wsi, ale umiarkowanego i szlachetnego męża.
Ograniczona niemal wyłącznie do sfery prywatnej Szopka może być czytana jako opowieść o powojennym awansie społecznym. Autorka bardzo oszczędnie szkicuje tło społeczno-polityczne, ale jest ono przecież czytelne. Najmniej dotyczy to, niestety, oczywistego z feministycznej perspektywy szerszego kontekstu wrednej baby. Papużanka uważa chyba swoją bohaterkę za wyizolowany fenomen. Tymczasem dla czytelniczek książki Sławomiry Walczewskiej jasne jest, że babsztyl zdobywa i dzierży władzę absolutną nad rodziną, bo poza sferą najbliższych kontaktów nie ma żadnej władzy. Chociaż próbuje rozszerzać swoje dominium i ma pewne sukcesy – wchodzi bez wejściówki na spotkanie z papieżem i jeździ bez biletu komunikacją miejską (kontroler nie ma z nią szans). Lekceważy policję, na medycynie zna się lepiej od lekarzy i ośmiela się łamać złotą zasadę nowej popkultury, że nie wolno dojadać resztek antybiotyków po innym chorym. Ciekawe, że autorka traktuje te anegdoty, których wspólnym mianownikiem jest opór wobec rozmaitych centrów czy organów władzy i wiedzy, jako dodatkowe argumenty przeciwko bohaterce.
Trzeba przyznać, że w długim szeregu literackich matek gastronomicznych ta zajmuje miejsce poczesne ze względu na ekspansywność za wszelką cenę, ponad bezczelnie ignorowanymi sprzecznościami. Tłamsi męża, ale czyni to, domagając się odeń męskiego zdecydowania. Jest apodyktyczną karmicielką, wymuszającą obecność na sobotnim obiedzie i wieczerzy wigilijnej, ale kategorycznie kończy posiłki, choćby najbardziej uroczyste, w wybranym przez siebie momencie wypraszając biesiadników z domu. Przerzuca się od pancernej nieczułości do hipertkliwości. Popada w dewocję i hołduje przesądom, ale kiedy potrzebuje innego narzędzia nadzoru, sięga po poglądy nowoczesne, na przykład na temat żywienia dzieci. Jej celem jest totalna kontrola, a tej nie sposób osiągnąć, wybierając tylko jeden rodzaj broni. Może zresztą w społeczeństwie, które stawia kobietom sprzeczne wymagania, strategia wrednej baby musi być złożona i niekonsekwentna?
Dlatego też imponująca bohaterka Szopki jednocześnie namiętnie oddaje się odgrywaniu swojej straszliwej tradycyjnej roli i rażąco od niej odstaje. Popełniając liczne impertynencje i nietakty, rzuca wyzwanie konwencjom i w społeczeństwie zajmuje pozycję ambiwalentną: „Każdy ją szanował. Nikt jej nie lubił. I tego właśnie chciała”. Bezceremonialnie odrzuca wszelkie próby oswojenia jej – wydobycia z babsztyla kobietki. Otrzymaną na imieniny sukienkę każe oddać, bo „jak człowiek jest stary i gruby, to mu nowe kiecki niepotrzebne. Do trumny mnie w byle czym położą”. Uwagę ekspedientki, że delikatny wzorek wyszczupla, kwituje aroganckim: „Pani Basia niech się o swoją dupę martwi”.
Jest postacią bardzo cielesną, wręcz fizjologiczną, lejącą łzy, spoconą, fizjologicznie produkującą słowotok, zredukowaną do wielkiego brzucha opiętego fartuchem nasączonym zapachem a to kotletów, a to cebuli, a to świńskich nóg. Ten brzuch, zaborczo separujący dzieci od świata, na koniec staje się jeszcze bardziej abiektalny, bo wyposażony w zewnętrzny worek na odchody.
Cała ta rubaszność, ordynarność, obsceniczność jest jakoś skojarzona z PRL-em i przeciwstawiona mieszczańskiemu stylowi życia, który Papużanka przedstawia niemal jak Musierowicz. Sąsiedzi słuchają Brahmsa, pachną marcepanem, są serdeczni dla siebie nawzajem i chętnie przygarniają uciekającą przed upiorną matką Wandzię, jak Borejkowie przygarniali Genowefę Bombke. Jakby z Musierowicz wzięty jest również bodaj najcięższy zarzut wobec wrednej baby. Przez nią w rodzinie „nigdy nie było świąt”, bo nie chciała śpiewać kolęd, szybko i bez ceregieli kończyła wigilię, nie czekając na pasterkę, a co gorsza piekła makowiec zamiast sernika.
Nawiasem mówiąc, pierwsze słyszę, że makowiec na Boże Narodzenie to kretyński brak tradycji. Nie będę się upierać, że jest – jak mi się zawsze wydawało – odwrotnie. Kiedyś nawet obiło mi się o uszy, że świąteczny mak jest pozostałością pogańskich obchodów przesilenia zimowego, czyli tradycją starszą niż interesująca Papużankę. Poprzestańmy jednak na stwierdzeniu, że tradycja to konstrukt wykorzystywany w rozmaitych kulturowych grach. Tutaj przeciwko babsztylowi i PRL-owi.
Zgnębiony dziadek oczywiście tęskni za „prawdziwą” wigilią i w miarę możliwości realizuje mieszczański styl życia. Na przykład zabiera córkę do kawiarni na lody (co za bardzo niepeerelowskie zachowanie uważa też Julia Fiedorczuk, każąc bohaterce Białej Ofelii cierpieć z powodu lodów kupowanych przez rodziców w sklepie i jedzonych w domu). Przede wszystkim jednak dziadek wywozi wnuczkę z „brudnego komunizmu” do Zakopanego, by tam hojnie fundować jej taksówkę, słodycze z Peweksu i egzotyczne znaczki pocztowe. Oboje wiedzą, że mieszczańskie decorum wymaga nonszalancji w wydawaniu pieniędzy, jedzenia i życia towarzyskiego przeniesionego w dużej mierze w sferę publiczną, minimalizacji wysiłku związanego z przygotowaniem pożywienia (ze świątecznymi wyjątkami), a także ukrycia drastycznych aspektów tegoż. Peerelowski babsztyl – odwrotnie – własnoręcznie zabija, skubie i oparza koguta na niedzielny domowy rosół i domaga się, by zbrzydzona córka asystowała jej przy tych czynnościach, niejako z premedytacją gwałcąc jej wrażliwość. Dystynkcja obejmuje też rodzaj pożywienia – atrybutem dziadka jest biała czekolada, babcia oznacza bigos. I tak dalej, i tak dalej. Rozumiemy aż nazbyt dobrze, że różnica (między babsztylem a dziadkiem, ludowością akceptowaną i odrzucaną, a także między różnymi stylami życia) to kwestia smaku, ilustrowana przez kolejne rodzinne scenki.
Postać dziadka na sympatii autorki chyba straciła. Jest mniej rozbudowana, oczywistsza, niezbyt intrygująca. A może wredne baby po prostu są ciekawsze, nawet gdy wypierają się ich autorki? Taka postać skupia jak soczewka różne systemowe problemy. Żyje własnym życiem. Można ją czytać wzdłuż i w poprzek. Czy tylko ja ją lubię?