Książka Iwasiów nie prowadzi przez śmierć, nie uczy, jak się z nią uporać, nie lukruje jej absurdu żadnym rozpoznaniem, żadną diagnozą.
Czy da się wypowiedzieć żałobę? Czy można ją tylko przeżywać, a raczej być przez nią przeżywanym w akcie bezpośredniego doświadczenia, które wymyka się wszelkiemu językowemu zapośredniczeniu? I wreszcie – jak wyrazić utratę, jak w mieniących się znaczeniami pojęciach, obrazach, wspomnieniach uobecnić nieobecność, radykalny brak, zerwanie, które ustanawia śmierć?
Takie między innymi pytania pojawiają się w trakcie lektury Umarł mi Ingi Iwasiów – autobiograficznego eseju, osobistego memuaru, a może terapeutycznej opowieści, z pomocą której autorka próbuje opisać (a może oswoić?) utratę ojca. Narracja nie przynosi jednak odpowiedzi, nie przynosi także ulgi. Konfrontuje raczej z niemożnością – przekroczenia bariery języka, zapełnienia pustki, utrzymania znienacka rozerwanego kontinuum życia.
Można czytać tę książkę razem z Dziennikiem żałobnym Rolanda Barthesa – jako jego przeciwny biegun, a nawet negatyw. Skąpe, utrzymane w poetyce haiku zapiski Barthesa unoszą się w oparach narcystycznej introwersji, próbują konstytuować fragmentaryczną, personalną metafizykę, której ośrodkową kategorią staje się matka. W mniejszym jednak paradoksalnie stopniu matka konkretna, rzec by można: historyczna, w większym natomiast – matka pojmowana jako kosmiczna zasada, podtrzymująca w istnieniu cały wszechświat. Kiedy jej życie gaśnie, Barthes także traci rację egzystencji, odmawia udziału w bycie, w ciemnym akcie symbiotycznej solidarności osuwa się w nicość, aby na powrót się z nią złączyć. Nie tyle – wedle mechanizmu freudowskiej koncepcji „pracy żałoby” – dąży więc do separacji od utraconego obiektu, ile jest przezeń pochłaniany czy raczej należałoby powiedzieć: z osobliwą radością pozwala mu się doszczętnie pochłonąć. Zgodnie z żelaznymi regułami tej symbolicznej logiki – Barthes umiera niespełna trzy lata po śmierci matki. W ten sposób spełnia się jego żałobna ontologia.
Opowieść Ingi Iwasiów jest zupełnie inna. Nie realizuje się w urywanych zapisach, raczej próbuje na powrót zbudować ciągłość – tylko po to wszakże, aby przekonać się, że nigdy jej nie było. Drobiazgowa relacja rozpoczynająca się w momencie odebrania wiadomości o śmierci ojca, podąża w przeszłość, aby na tyle, na ile to jeszcze możliwe odtworzyć sekwencje zdarzeń, myśli i przeżyć, jest to bowiem jedyne, co można jeszcze ocalić – choć, jak kończy Iwasiów, „nie ma ich gdzie wpisać”. Czytamy więc o pierwszych zapamiętanych przez autorkę śmierciach bliskich osób, o historii jej rodziny, o ojcu – takim, jaki wyłania się z pamięci, bo przecież nie takim, jakim „naprawdę” był.
Emocje tętnią w tej opowieści, a zarazem oddziela nas od nich jakaś szyba. Tak jakby niewypowiedziane – zaznaczone zaledwie w kilku zdaniach, kilku opisach – rozbicie, rozpacz, przytłaczająca melancholia, były przez język metodycznie dystansowane. Czy może – jakby sam akt opowiadania był formą układania, strukturyzowania wewnętrznego chaosu, obłaskawienia go, nadawania mu widzialnego, zrozumiałego kształtu.
Nie ma w Umarł mi Barthes’owskiego metafizycznego lamentu, rozważań o naturze śmierci, żałobnej egzaltacji. Jest precyzyjny, poukładany, w pewnym – zamierzonym, jak sądzę – sensie chłodny monolog obejmujący wszystkie aspekty doświadczenia żałoby: od emocjonalnych reakcji, po obrzędy pogrzebowe, a także to, z czym osamotniony przez śmierć bliskiej osoby zostaje, a czego nazwać już czy wypowiedzieć niepodobna. Bo precież każda próba opisu, każda próba zbudowania kompletnej postaci ojca, okazuje się niemożliwa. Z drugiej strony to właśnie, czego już wypowiedzieć niepodobna, jest w tej książce najważniejsze. A przy tym zarówno opisana rzeczywistość, jak i jej nienazywalny rewers – choć z pozoru będące przejawem perspektywy czysto osobistej, jednostkowej – odsłaniają coś uniwersalnego, wykraczają poza granice indywidualnej historii, stają się opisem archetypowego doświadczenia. Wszyscy żyjemy bowiem zatopieni w kontekstach, o których pisze Iwasiów, podążamy tymi samymi drogami, podlegamy tym samym mechanizmom – miłości, pamięci, utraty, a wreszcie żałoby.
Jednak Umarł mi nie staje się przez tę wspólnotę rodzajem Tybetańskiej księgi umarłych. Nie prowadzi przez śmierć, nie uczy, jak się z nią uporać, nie lukruje jej absurdu żadnym rozpoznaniem, żadną diagnozą, żadną definicją. Wskazuje po prostu w miejsce, którego nie oświetla żaden snop – języka, rozumienia, struktury, czegoś, co znajome i bezpieczne.
Inga Iwasiów „Umarł mi. Notatnik żałoby”, Czarne, Wołowiec 2013