Czekamy i niecierpliwimy się!
Tomasz Stawiszyński: O Narodowym Programie Czytelnictwa od jakiegoś czasu słyszymy, że już za moment zostanie wdrożony. Miał działać od 1 stycznia 2013 roku, ale dopiero w maju tego roku minister Zdrojewski zakomunikował, że wszystko jest już przygotowane i program lada chwila zostanie ogłoszony…
Beata Stasińska: Niski poziom czytelnictwa w Polsce to wstydliwa sprawa. Przez wiele lat nie przyznawaliśmy się ani do zapaści czytelnictwa, ani nie interesował nas stan bibliotek publicznych i szkolnych. Tymczasem w krajach, gdzie dochodziło do podobnych spadków, od lat inwestuje się w biblioteki i prowadzi systematyczne działania promujące książkę, zwłaszcza wśród dzieci. Dlaczego biblioteki? Są one najtańszą w utrzymaniu placówką kultury i często jedynym lokalnym miejscem aktywności obywatelskiej. Taniej kosztuje utrzymanie sieci dobrych bibliotek – pod warunkiem, że są tam zatrudnieni dobrze wykształceni pracownicy, mający talenty animatorów kultury, i jest budżet na zakup nowości – niż budowanie oper albo filharmonii bez dobrej orkiestry i programu. Do nas ta wiedza przychodzi z opóźnieniem. Eksperci i media latami bezkrytycznie wypowiadali się o dynamicznym rozwoju rynku książki w Polsce, negując często potrzebę regulacji prawnych i interwencji państwa w tym segmencie rynku. Jego niewidzialna ręka miała wszystko za nas załatwić. I załatwiła.
Dopiero kryzys w mediach papierowych pokazał dobitnie związek między zamykaniem bibliotek, zmniejszaniem ich zasobów, rugowaniem tematyki kulturalnej z mediów i edukacji kulturalnej ze szkół – a poziomem czytelnictwa.
Nagle okazało się, że problem dotyczy nas wszystkich. Dziennikarzy, pisarzy, tłumaczy, wydawców, księgarzy i potencjalnych czytelników, którzy nie mają wiarygodnej informacji o książce lub którzy nie potrafią do niej dotrzeć (warto tu przypomnieć, jak fatalna do niedawna była i w wielu miejscach nadal jest oferta książek dla dzieci). Skutki obecnego kryzysu dotkną w przyszłości dzieci i młodzież, która za chwile znajdzie się na rynku pracy. Kryzys dotyczy wszystkich, którzy są, byli lub będą zaangażowani w obieg słowa pisanego.
Trzeba było dopiero poważnego kryzysu, żeby sami zainteresowani uświadomili sobie, że czytelnictwo jest niezmiernie ważne?
Temat, jak wiemy, przez lata nie był wart uwagi mediów, że o politykach nie wspomnę. Badania Biblioteki Narodowej czy sporadyczne alarmy pisarzy, bibliotekarzy i bibliotekarek czy wydawców nie były traktowane poważnie. Pozostała ostateczność – akcje społeczne, z których pierwszym zauważonym przez media i polityków działaniem była obywatelska mobilizacja na Kongresie Kultury 2008 roku, na którym zbierano podpisy pod postulatem 1 procenta na kulturę w budżecie państwa. Wkrótce po kongresie rozpoczęła się akcja przeciw zamykaniu bibliotek i ograniczaniu funduszy na zakupy biblioteczne. Działo się to wbrew modnej wówczas i wspieranej przez media neoliberalnej hierarchii spraw ważnych i nieważnych, w której kultura i edukacja spadały na ostatnie pozycje, bo najpierw – jak pamiętamy – „Gospodarka, głupcze!”.
Dzisiaj te hierarchie nieco się zmieniły. Działania wielu pozarządowych organizacji czy nieformalny ruch społeczny, jakim są Obywatele Kultury grupujący artystów, pisarzy, urzędników, ludzi pracujących w instytucjach kultury, fundacjach i stowarzyszeniach, w prywatnych wydawnictwach czy firmach producenckich oraz po prostu uczestników i uczestniczki kultury, sprawił, że w debacie publicznej pojawiło się po latach nieobecności szersze spektrum problemów związanych z kulturą, edukacją kulturalną, kondycją twórców i dostępem społeczeństwa do kultury. Przy dużych różnicach zdań i interesów wspólne było przekonanie, że kultura i edukacja kulturalna wymagają świadomej polityki państwa i zwiększania możliwości równego dostępu do nich. Czasy twórcy i biernego odbiorcy odchodzą w przeszłość. Hasło Polski kreatywnej nie ma sensu bez dobrego obiegu kultury. Pomijając już fakt, że słowo „kreatywny” staje się z dnia na dzień coraz mniej użytecznym wytrychem.
Osobiście nie chcę takiej „kreatywnej Polski”, w której są co prawda twórcy, ale nie ma czytelników, słuchaczy i widzów.
Kiedy dwa lata temu podpisywaliśmy ze stroną rządową Pakt dla Kultury, uczyniliśmy program na rzecz czytelnictwa jednym z priorytetów. Bardzo nam zależało na zbudowaniu bazy organizacyjnej, finansowej i programowej dla poprawy czytelnictwa w Polsce i stałej ewaluacji wieloletniego programu, pierwotnie obliczonego na minimum 15 lat. Wiedząc, że doraźne kampanie, festiwale czy akcje promocyjne nie przynoszą trwałych efektów, pracowaliśmy nad rozwiązaniami systemowymi. Bo tylko takie rozwiązania czy to w kształceniu przedszkolnym i podstawowym, czy poprzez ułatwianie dostępu do książki – utrwalają nawyki czytelnicze i kompetencje cywilizacyjne, których podstawę stanowi czytanie ze zrozumieniem. Specjalnie powołany podzespół rządowo-społeczny pracował nad programem ponad rok. Dziś przyjął on kształt Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa. Ma on szanse powodzenia tylko przy dużym wsparciu społecznym, zrozumieniu ze strony polityków i urzędników oraz współpracy z samorządami.
Program podlega ministrowi kultury, ale nie będzie wystarczająco skuteczny, jeśli nie włączy się w to Ministerstwo Edukacji, od którego zależą zadania bibliotek szkolnych, oraz Ministerstwo Nauki, w którego gestii jest na przykład zmiana charakteru studiów bibliotekoznawczych.
Mamy świadomość, że jeśli wraz ze zmianą rządu program zostanie schowany do szuflady, wykonana już praca zostanie zmarnowana. Dlatego tak naciskamy na jak najszybsze jego wdrożenie. Ciesząc się zatem z tego, co udało się zrobić, zadajemy sobie pytanie, jak można programowi zagwarantować wieloletni i systemowy charakter. By był on skuteczny i przyniósł trwałą zmianę, powinien trwać co najmniej dziesięć-piętnaście lat i podlegać stałej ewaluacji, na koniec zaś powinien zostać poddany całościowej ocenie.
Nie ma takiej woli po stronie Ministerstwa Edukacji?
Podczas spotkania ze stroną społeczną przedstawiciel MEN nie wiedział, ile jest w Polsce bibliotek szkolnych, jakie są ich zasoby i budżety przeznaczane na zakupy nowości. Ministerstwo to ma ciągle przed sobą nierozwiązany problem godzin otwarcia bibliotek szkolnych (również w okresie wakacji – przypominam, że biblioteki szkolne są zamykane na wakacje!). Mówimy tu o rzeczach podstawowych, bo dotyczących dostępności i atrakcyjności bibliotek szkolnych. Pamiętajmy też, że bibliotekarz szkolny podlega Karcie Nauczyciela i wszystkim przywilejom z niej wynikającym.
Ale dlaczego to wszystko tak długo to trwa?
Rozmowy nad Paktem dla Kultury zaczęły się w czasach, kiedy dość powszechne w kręgach rządowo-urzędniczych było przekonanie, że kompetencje do rządzenia ma rząd, a obywatel przez samą swoją apelację, krytykę czy zgłaszanie postulatów wystawia politykom i urzędnikom negatywną ocenę, więc lepiej nie dopuszczać go do głosu. Z kolei po tak zwanej naszej stronie latami panowała inercja obywatelska. Po co coś robić, skoro i tak niczego zrobić się nie uda. Budowało to psychologiczną barykadę między dwiema stronami. Trzeba było dużo czasu, by dojść do przekonania, że nie ma wyjścia – musimy się zacząć słuchać i w końcu porozumieć, w przypadku Paktu – zacząć realizować jego ustalenia.
W pewnym momencie, po ostatnich wyborach, włączyliśmy po raz kolejny na stronie Obywateli Kultury licznik – tym razem odmierzał czas od ostatniego spotkania Zespołu ds. realizacji Paktu dla Kultury, powołanego – dodam – przez premiera. Odszedł z kancelarii minister Boni, przewodniczącym zespołu został minister Arabski, który długo nie mógł znaleźć dla nas czasu. Licznik bił. Teraz jesteśmy po pierwszym spotkaniu z ministrem Cichockim i mamy nadzieję, że nie będziemy musieli znów włączać licznika. Minister sprawia wrażenie państwowca, który nie lubi marnować czasu na ruchy pozorne i nie przywiązuje wagi do autopromocji. Dobry znak. Dał już dowód, że szuka skutecznych rozwiązań i deleguje odpowiedzialność.
Kilka spraw udało się załatwić, kilka przyśpieszyć. Chciałabym, by było między nimi ogłoszenie i wdrożenie Narodowego Programu Czytelnictwa.
Zespołowi udało się uzyskać jakieś konkretne zapewnienia?
Udało się uzyskać dużo więcej niż zapewnienia. Dzięki negocjacjom Obywateli Kultury ze stroną rządową budżet ministra kultury sięga już prawie 1 procenta i nie jest cięty w pierwszej kolejności przy każdej okazji. Dzięki ministrowi Arabskiemu została przyjęta przez obecny rząd – jako jedyna – wieloletnia Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego. Przygotowano, ogłoszono i są realizowane programy dotyczące np. zakupów kolekcji muzealnych i sztuki współczesnej czy zamówienia współczesnej muzyki. W programy te jest wpisany obowiązek udostępniania dzieł w domenie publicznej. Kolejny program dotyczący zakupów dzieł piśmiennictwa polskiego i światowego do domeny publicznej został we współpracy z Instytutem Książki uzgodniony, przygotowany i przedstawiony ostatnio ministrowi kultury. Dzięki nowemu przewodniczącemu Zespołu ds. Paktu stawiana wielokrotnie przez stronę społeczną sprawa zamówień publicznych w kulturze została – miejmy nadzieję już ostatecznie – rozwiązana i zapisana w przedstawionej przez rząd nowelizacji ustawy. Okazało się, że można już nie ogłaszać przetargu na Pendereckiego (by udowodnić w myśl przepisów, że organizator szukał tańszego i lepszego artysty), potrzebna jest tylko wola polityczna. Z martwego punktu ruszyła kwestia aktywizacji obywatelskiej. Działa już program Dom Kultury+ Inicjatywy Lokalne. Lista innych programów i postulatów zapisanych w Pakcie dla Kultury została zaktualizowana. Przygotowane są założenia wieloletnich programów na rzecz edukacji kulturalnej i medialnej. Czekamy na następne spotkanie Zespołu. I na oficjalne ogłoszenie wieloletniego programu rozwoju czytelnictwa. Czekamy i niecierpliwimy się.
Wróćmy więc do kwestii czytelnictwa i bibliotek. Czy ze strony Ministerstwa Edukacji padły jakieś obietnice, które nie zostały spełnione, czy nawet tego nie było?
Panuje raczej przekonanie, że jeżeli biblioteki szkolne od lat funkcjonowały i funkcjonują w starym systemie – to po co go ruszać. Tylko że świat się zmienia – i biblioteki szkolne, by przetrwać i być społecznie użytecznymi placówkami, też muszą się zmieniać. W wielu miejscowościach już to się dzieje, ale w bibliotekach publicznych. Czasami na zasadzie pospolitego ruszenia, determinacji lokalnej siłaczki czy dzięki inicjatywie wójta lub prezydenta. Często dzięki wsparciu i szkoleniom organizowanych przez Bibliotekę Narodową czy Programowi Rozwoju Bibliotek prowadzonemu przez Fundację Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego. My od początku podkreślaliśmy wagę aktywności obywatelskiej. W wielu miejscowościach biblioteka to jest lub może być jedyne miejsce spotkań mieszkańców. Długo zastanawialiśmy się – jak to zrobić? I doszliśmy do wniosku, że wyedukowana bibliotekarka/bibliotekarz, która/który wie, jak się zakłada fundację czy stowarzyszenie – powinien wspierać lokalne inicjatywy mieszkańców, a biblioteka powinna być naturalnym miejscem aktywizacji lokalnych społeczności. I tak to wpisaliśmy do programu. Dla tej idei potrzebowaliśmy zrozumienia ze strony rządowej.
To jest kwestia oporu mentalnego, braku pieniędzy czy jeszcze jakichś innych czynników?
Tak, często po prostu oporu biurokratycznego, niechęci, braku możliwości czy umiejętności zarządzania tak złożonym społecznie projektem, ale muszę przyznać, że trzeba też zmienić sposób kształcenia bibliotekarzy i bibliotekarek. Sama mam zajęcia na podyplomowym studium wydawniczym na Wydziale Bibliotekoznawstwa, ale nie rozumiem zasadności istnienia takiego wydziału w jego obecnej formule. Biblioteki mają być placówkami usługowymi, wprzęgniętymi w misje społeczne, kulturalne, edukacyjne. Bibliotekarz, który w wielu krajach przestał już się nawet nazywać bibliotekarzem, we Francji jest na przykład dokumentalistą, wspomaga nauczyciela w jego pracy, jest de facto animatorem społecznym. Jako bibliotekarz wojewódzki czy gminny ma zadania, które do niedawna nie miały nic wspólnego z klasyczną pracą bibliotekarza strzegącego półek z książkami przed czytelnikami. Dzisiaj biblioteka, by żyć, musi być otwarta. Musi mieć bardzo dużą rotację nowości, bo te przyciągają czytelników.
Może więc dzisiaj nie potrzebujemy takiego wydziału jak bibliotekoznawstwo? Archiwa narodowe muszą być obsługiwane przez wyszkolonych historyków lub filologów, a biblioteki publiczne mogą być prowadzone przez odpowiednio przygotowanych i przekwalifikowanych pracowników wszelkich specjalności. Na marginesie dodam, że cała armia bibliotekarzy i pracowników związanych z udostępnianiem, katalogowaniem i opieką nad książką to prawie 50 tysięcy ludzi. Od bibliotek szkolnych po uniwersyteckie. Moja znajoma prowadzi biblioteki sąsiedzkie na warszawskiej Pradze i akcje czytelnicze w więzieniach. Zmaga się z ogromnymi problemami organizacyjnymi, nie znajduje wsparcia ze strony instytucji publicznych, ale jest lubiana przez sąsiadów i szanowana przez więźniów. Nie ma dyplomu bibliotekoznawstwa. Kiedyś była ukochaną ciocią w przedszkolu moich dzieci.
W pewnym momencie wydawało się jednak, że coś się z bibliotekami się w Polsce zaczyna dziać. Myślę np. o programie cyfryzacji bibliotek…
Nie można zaczynać od cyfryzacji, jeśli biblioteka ma zamiast toalet drewniany wychodek na zewnątrz. Lub nie ma ogrzewania. Tomasz Makowski, dyrektor Biblioteki Narodowej i Obywatel Kultury, robi regularne objazdy po polskich bibliotekach – także szkolnych – i okazuje się na przykład, że w większości przypadków biblioteka szkolna w ogóle nie współpracuje z biblioteką publiczną, nawet gdy mieszczą się po dwóch stronach ulicy. Dlaczego? W takich miejscach powinny działać zjednoczone siły kultury. Szeroko rozumianej. Bo jest tu wszystko: kultura obywatelska, a w niedalekiej przyszłości – miejmy nadzieję – kultura prawna, inna kultura polityczna i szansa na odbudowę wzajemnego zaufania mieszkańców, czyli mówiąc obecną nowomową – kapitał społeczny. Unia Europejska, która ten problem wpisała w swoje wieloletnie programy, przydała mu kategorie czysto neoliberalne. I my to multiplikujemy. Mylimy pojęcie kapitału społecznego z zasobami ludzkimi. Kapitał społeczny to jedna z dróg do zmniejszenia bezrobocia? Coś kojarzonego z dobrobytem, ale rozumianym czysto ekonomicznie? Protesty na placu Taksim w Stambule pokazały, że jedno z drugim naprawdę nie musi mieć nic wspólnego. Że w kraju względnego dobrobytu nie musi panować wzajemne zaufanie. Mamy nadzieję, że te z pozoru mało atrakcyjne tematy, jak program czytelniczy, stawiający głównie na biblioteki i kładący największy nacisk na kształcenie nawyków czytelniczych od najmłodszych lat, zostaną wreszcie potraktowane poważnie. W przeciwnym razie zapomnijmy o podniesieniu poziomu kultury codziennej na ulicach polskich miast czy debaty publicznej. A zamiast o książkach i filmach czy koncertach będziemy coraz częściej dowiadywać się w mediach o rękach obciętych maczetą na krakowskim osiedlu czy kibolach zblatowanych z lokalnym biznesem i władzą.
Jakie są podstawowe zagrożenia dla wdrożenia programu?
Oszczędności na kulturze i edukacji. Przypadki kilku krajów, które przeszły przez głęboki kryzys i jeszcze z niego nie wyszły, pokazują, że oszczędności na edukacji i kulturze szybko się mszczą, a inwestycja w rozbudzanie potrzeb i kształcenie po prostu się opłaca. Przykładem chociażby Islandia czy Estonia, która ma jeden z najwyższych wskaźników czytelnictwa, a także woluminów na 1000 mieszkańców w publicznych bibliotekach (36 woluminów na 1000 mieszkańców, w Polsce 7,5). Inne priorytety i cele długofalowe. Na pewno problemem dla nas jest obecne zadłużenie samorządów, które poczyniły w ostatnich latach duże inwestycje, zaciągając kredyty. Także to, że w kryzysie ludziom może po prostu brakować wiary w sens publicznego działania.
Jeśli więc nie będzie wokół tego programu atmosfery współpracy i społecznego wsparcia, może się nie udać. Zagrożeniem jest również brak innych rozwiązań systemowych. Nie wierzę, że media publiczne odbudują wynikającą z obowiązku misji obecność kultury i zmienią mentalność przeciętnego polskiego odbiorcy. TVP Kultura ma średnio – jak ostatnio przeczytałam – 25 tysięcy widzów, w innych programach telewizji publicznej nie ma właściwie oferty kulturalnej. Jeśli się pojawia, to za sprawą dotacji Ministerstwa Kultury – do tego doszliśmy przez ostatnie 24 lata. Od lat nie ma woli politycznej, by to zmienić. Dlatego bardzo bym chciała, żeby program czytelnictwa, podobnie jak inne programy tworzone w oparciu o ustalenia Paktu dla Kultury, miał mocniejsze umocowanie polityczno-prawne. Ciągle też mnie niepokoi, że program jest rozpisany na lata 2013-2020, czyli na zbyt krótki czas, by dopracować się trwałych skutków, to znaczy zahamować tendencje spadkowe i wywołać pozytywne zmiany. Ustawa? Nie w tym parlamencie. Polsce od lat potrzebna jest ustawa o książce. Ale dopiero teraz, kiedy rynek książki dopadł kryzys – wydawcy raptem zaczęli mówić o potrzebie jej uchwalenia. Późno. Od lat podpisuję się pod takim prawnym unormowaniem rynku jak ustawa o książce. Uważam jednak, że zawężanie jej kształtu do obecnych potrzeb części graczy na rynku, bez programów zapobiegania dalszemu spadkowi czytelnictwa i groźbie wtórnego analfabetyzmu, to pomysł chybiony. Dodam jeszcze, że bez kontekstu politycznego i społecznego ustawa o książce nikogo dziś, oprócz wydawców i sprzedawców, nie obchodzi. A powinna.
Beata Stasińska – współzałożycielka wydawnictwa W.A.B. i jego redaktor naczelna, działaczka ruchu Obywatele Kultury.
Czytaj też:
Nie wygrasz wyborów, fotografując się z książką – rozmowa z Tomaszem Makowskim
Czytanie to sport dla bogatych, niestety – rozmowa z Elżbietą Kalinowską