Mało kto wie, że te tysiące portretów noszonych w pochodach to były oryginalne fotografie. Pierwszy sekretarz nie mógł się rozpłynąć w deszczu!
Łukasz Modelski: Dlaczego pan wybrał socjologię?
Jan Morek: Skończyłem technikum fotograficzne, poszedłem do pracy i okazało się, że trzeba będzie niebawem iść do wojska. Wymyśliłem sobie kierunek, gdzie matematyka nie jest potrzebna na egzaminie. Pomyślałem sobie: „Pójdę na ten egzamin, a nuż się dostanę”. I dostałem się, okazało się to dość łatwe.
Socjologia była wtedy modna.
Zaczynała być, sześćdziesiąty rok, cztery lata po powrocie Gomułki. To były łatwe studia, poza statystyką wykładaną przez profesora Klemensa Szaniawskiego. Zajęć było mało, miałem dużo czasu na fotografowanie między wykładami, których było raptem dwa dziennie. Byłem jednak w tę socjologię zaangażowany tak dalece, że nieżyjący już dziś profesor Adam Podgórecki moją pracę magisterską chciał wydać, zaproponował mi, że mnie skieruje do wydawnictwa. Praca była o propagandzie, ale na przykładzie reklamy amerykańskiej. Nosiła tytuł Amerykańska propaganda komercjalna . Taka analiza chwytów reklamowych jako narzędzi, jako socjotechniki. Profesor mnie skontaktował z wydawnictwem Książka i Wiedza. Bardzo chwalili, ale zażądali tam rozmaitych zmian, ideologicznych dopisków, no, wie pan… Pewnie żeby gdzieś jakieś cytaty z Lenina umieścić. Trzeba było to ideologicznie podbudować, to było jasne, więc od razu olałem tę całą sprawę…
Ze mną było tak, że kiedy skończyłem studia, to używając terminologii socjologicznej, byłem w kręgu wzajemnie krzyżujących się grup odniesienia. Jako student miałem jako punkt odniesienia swoich rówieśników z roku. Fotografowie, tacy jak mój kolega z klasy Marek Karewicz i kilka innych osób, które właśnie się ulokowały w wydawnictwie Polonia wydającym magazyn „Polska”, byli moim punktem odniesienia jako członka grupy koleżeńskiej. Mnie bardzo rajcowało to, że to jest taki samodzielny zawód, że się nie pracuje od gwizdka do gwizdka, że człowiek jest wolny, że robi, co chce. I że to trochę takie artystowskie. Jak tylko nadarzyła się okazja, kiedy kończyłem studia…
Kiedy?
W 1966 roku, kończyłem z lekkim opóźnieniem, bo tę pracę magisterską potraktowałem przesadnie poważnie. Akurat w sześćdziesiątym szóstym roku pojawił się w Polonii wakat na fotoreporterów do miesięcznika „La Revue Polonaise” czy też „The Polish Review”, bo były dwie wersje językowe. To była wersja „Polski” na Azję i Afrykę, z tym że kompletnie inna zawartość, inna redakcja, inna siedziba, tylko wydawnictwo było to samo. Mieliśmy wspólne laboratorium, stąd się znaliśmy z Rolkem, Kossakowskim, Jarosińską. Krąg towarzyski dość ścisły – bardzo mało ludzi wtedy fotografowało, to był bardzo rzadki zawód. Kompletnie inne czasy.
Zaskoczył mnie pan tym technikum fotograficznym. Ludzie mało zdjęć robili, a pan poszedł do technikum fotograficznego…
To był zupełny przypadek: miałem czternaście lat, mama zmarła, ojciec mało się mną zajmował, po prostu trzeba było iść do jakiejś szkoły. Tak sobie wybrałem. Ale się wcale nie interesowałem fotografią, nie wiedziałem, że mam być może żyłkę, dar boży. To był przypadek. Zresztą w czasie tej nauki w szkole też za dużo nie fotografowałem, bo to była także kwestia sprzętu – kraj był biedny, ojciec nie miał możliwości, żeby mi kupować aparaty…
A gdzie pan mieszkał?
Na Woli. To było osiedle przedwojennych domów ZUS-owskich. ZUS w latach trzydziestych brał pieniądze składkowe od ludzi, ale jeszcze nie musiał dawać emerytur. I jako lokatę kapitału budował domy na wynajem. Ojciec był przedwojennym policjantem, komuna oczywiście wdeptała go w ziemię, na dzień dobry wsadzili go na parę miesięcy do więzienia do wyjaśnienia, po amnestii puścili.
Miał pan czternaście lat, kiedy pan szedł do technikum, to był pięćdziesiąty czwarty. Czyli musiał pan pisać ankietę personalną…
Tam skłamałem, ale nie za bardzo, bo ojciec był już kimś innym – rzemieślnikiem, posadzkarzem. Technikum skończyłem w pięćdziesiątym ósmym roku, dostałem dyplom i zostałem przyjęty do pracy w Instytucie Badawczym Biologii Doświadczalnej PAN. To była samodzielna praca zawodowa i rzucony na głęboką wodę, błyskawicznie naprawdę nauczyłem się fachu. Bo formalnie niby byłem fotografem, ale nic nie umiałem. Byłem zdumiony, że to samodzielna praca, byłem przygotowany na to, że będę popychlem na początek. Pracowałem tam dwa lata, sam byłem wtedy swoim kierownikiem, jako osiemnastoletni chłopak. Przychodzili profesorowie, docenci i pytali grzecznie, czy mogę im zrobić to czy tamto. Miałem sprzęt i nieograniczony dostęp do materiałów fotograficznych, nikt mnie nie kontrolował, nikt mi tego nie wyliczał. Więc sobie robiłem właśnie takie zdjęcia jak to Orkiestry z Chmielnej.
I pojawiło się wydawnictwo Polonia…
I wziąłem ten etat, bo czułem, że mimo że idę do aparatu propagandy, mogę robić fajne zdjęcia. Zresztą wtedy to była enklawa, już był modny dwumiesięcznik „Ameryka”. Było jasne, że „Polska” to jest coś podobnego, tylko uboższe. Tak zwana „Polska-Zachód” miała wersję po polsku, na kraj, „Polska-Wschód” natomiast wychodziła tylko w językach demoludów. Była też „Nasza Ojczyzna”, tylko do USA. Wtedy dominowali tam artyści. Szefem artystycznym „Polski-Zachód” był Lech Zahorski, grafik, serwisantkami, czyli redaktorkami ilustracyjnymi, były absolwentki ASP, to się celebrowało. W moim miesięczniku szefem artystycznym był profesor ASP Julian Pałka, a grafikami małżeństwo Żochowskich. To była czołówka, w Polonii odpracowywali oczywiście – ze swego punktu widzenia – zwykłą chałturę.
I jak to działało? Kto na przykład decydował o tematach, które pan fotografował?
Bardzo rzadko tematy narzucane były przez redakcję, najczęściej liczono na to, że sami coś wykombinujemy, że sami się dowiemy, że gdzieś tam jest na przykład nowoczesna cukrownia czy kopalnia. To u mnie, w „Polsce-Wschód”, która zajmowała się głównie przemysłem, „Polska-Zachód” promowała głównie kulturę i naukę… Dopiero do fotoreportażu dorabiany był tekst, rzadko odwrotnie.
Ilu było fotoreporterów?
Dwóch, ja i Janusz Rosikoń, mój rówieśnik. Wówczas tuż po politechnice, dziś poważny wydawca albumów. W „Polsce-Zachód” pracowali jeszcze Marek Holzman i Irena Jarosińska. Oni byli elitą, kręcili się między kawiarnią na Foksal a Modą Polską – modelki, dziewczyny. My, w naszej edycji, fotografowaliśmy raczej takie rzeczy… chropawe – przemysł, trochę polityki. Przemysłowa Polska miała być wzorem dla zacofanej Afryki.
Dostał się pan do wydawnictwa Polonia – chyba dobry start dla młodego fotoreportera?
Pewnie. Bardzo dobry, ale w tamtym czasie, w latach sześćdziesiątych, kiedy zostałem zawodowym fotoreporterem, zorientowałem się, że najważniejsza sprawa dla fotografa w Polsce to być członkiem Związku Fotografików. Fotografowie byli traktowani jak artyści – mieli swój związek twórczy. Wszyscy w „Polce-Zachód” już w nim byli, Bogdan Łopieński, kolega z „Polski-Wschód”, chyba rok przede mną się dostał. To było dość trudne wówczas.
Dlaczego to było takie ważne?
Z bardzo prozaicznego powodu – dawało możliwość zarobkowania w instytucjach, chałturzenia. Wtedy było tak, że żadna instytucja, od dużej huty po „spółdzielnię Woreczek”, nie miała prawa zatrudnić osoby prywatnej do czegokolwiek, nie miała możliwości zapłacenia. Instytucje miały swoje olbrzymie fundusze obrotowe i mikroskopijne fundusze osobowe na prace zlecone. Przedsiębiorstwa wydawały te fundusze na kawę, herbatę, natomiast poważne zlecenia fotograficzne to już były duże sumy. Wyjściem były Pracownie Sztuk Plastycznych, instytucja państwowa, której w drodze wyjątku wolno było zatrudniać wszelkiego rodzaju artystów do prac zleconych. Ale żeby móc być zatrudnianym przez PSP, trzeba było być członkiem Związku, i tak koło się zamykało.
W praktyce było tak, że myśmy z Łopieńskim stworzyli taki tandem i zarabialiśmy prawdziwe pieniądze na fotografowaniu na przykład maszyn dla dużych firm budowlanych. Robotę wykonywało się wyłącznie w porozumieniu ze zleceniodawcą, a to PSP było takim frajerskim pośrednikiem, który dopisywał swoją prowizję. W każdym razie to była kanada! Mieliśmy sprzęt zawodowy – jaki był, taki był, ale zawsze sto razy lepszy od tych powszechnie używanych zorek i praktin. Mieliśmy dostęp do obróbki, do filmów, do know-how, przecież fotografia była wtedy zajęciem bardzo rzadkim. Bycie fotoreporterem i członkiem Związku zarazem to była wymarzona sytuacja zawodowa. Bo ZPAF roztaczał wielki mit o artyście, i istotnie było tam trochę artystów, ale w większości to byli pocztówkarze, którzy jeździli po miasteczkach na zlecenia Ruchu robić widokówki. My traktowaliśmy to z pogardą, bo byliśmy fotoreporterami.
Ale fotoreporterzy, jak sam pan mówi, też chałturzyli. Może w ogóle ZPAF był związkiem chałturników?
Nie, chyba nie można tak powiedzieć. Prezesem Związku był wówczas Wiesław Prażuch, były już wtedy fotoreporter tygodnika „Świat”, człowiek z autorytetem, dorobkiem, który popierał fotografię reportażową. W Związku skrzętnie ukrywano wstydliwą tajemnicę wielkich pieniędzy zarabianych na portretach Gomułki. Mało kto wie, że te tysiące jego portretów noszonych w pochodach pierwszomajowych w całej Polsce to nie był druk na papierze, ale oryginalne fotografie, tyle że na płótnie. Przecież pierwszy sekretarz nie mógł rozpłynąć się na oczach tłumów z powodu byle deszczu! Oblewano więc w NRD, na specjalne zamówienie, światłoczułą emulsją nie papier, ale płótno. Nasi artyści, taka niewielka grupka wtajemniczonych, klepali te portrety, a najzabawniejszy był sposób suszenia tego: jak bieliznę, na rozciągniętych gdzieś w ogrodzie sznurach. Jeśli pan nie wierzy, to znam fotoreportera, który sfotografował u kogoś kilkadziesiąt tych Gomułków suszących się jak, za przeproszeniem, zwykłe kalesony.
A co pan pokazał, żeby się dostać do Związku?
Orkiestrę z Chmielnej i zdjęcia niedowidzących dzieci uczących się między innymi czytać brajlem. To zostało bardzo dobrze przyjęte.
Ale już pracował pan jako czynny fotoreporter w „La Revue Polonaise”.
Tak, od sześćdziesiątego szóstego roku. Potem Polonia, która wydawała wszystkie „Polski”, została jednym z elementów składowych Interpressu, chyba w sześćdziesiątym dziewiątym roku. Więc od pewnego momentu nie pracowałem już dla swojej wersji „Polski”, tylko dla Interpressu, który z kolei był składnikiem Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch, a ta była własnością – podkreślam: własnością – PZPR-u. W 1991 roku Interpress przekształcił się w Polską Agencję Informacyjną. Pracowałem tam do końca.
Fot. Jan Morek/Agencja Forum
[…] Mówiliśmy o domach i młodych małżeństwach jako tematach zdjęć. Czyli propaganda sukcesu…
Raczej rodzajowe zdjęcia.
Choćby tutaj młoda para patrzy na to, jak budują jej blok. „Tu będziemy mieszkać”.
To dość czytelne, istotnie.
„Żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”.
Ale myśmy w to wierzyli.
Naprawdę?
Ależ oczywiście! Po Gomułce? Za granicę można było jechać bez większego problemu, trzeba było mieć tylko zaproszenie. A nawet co trzy lata można było wykupić po oficjalnej cenie sto dolarów. „Polityka” opublikowała wówczas obszerny reportaż, jak te sto dolarów na wszystko starcza, to chyba Wróblewski na sobie testował… Inna rzecz, że w latach siedemdziesiątych byłem na kilku, może nawet na dziesięciu zagranicznych wyjazdach z Gierkiem jako akredytowany reporter, ale jak chciałem wyjechać prywatnie, to zaraz dostałem szlaban, bo moja żona też była wtedy za granicą. To się nazywało odmowa „z innych ważnych względów społecznych”.
O, na tym zdjęciu jest bardzo obficie. Kobieta wraca z codziennych zakupów. Dziecko odebrane z przedszkola. Herbata i cytryny, i inne dobra luksusowe. Zagraniczne. Ludzie się nie oglądali na ulicy?
Tak, bo to było robione, kiedy już ze wszystkim było dość krótko, ale ja skombinowałem jakiś papier luksusowy, herbatę, cytryny…
I wino jakieś…
To moja żona zagrała w tej scenie. W praktyce bardzo ciężko jest na żądanie zobaczyć taką scenę na ulicy.
Ależ w praktyce to było niemożliwe, by skompletować zawartość tej siatki!
Jeszcze teraz się mówi „siatka”, choć już od czterdziestu lat nie jest siatką, już wtedy zresztą kończyły się siatki i były torby. Więc musiałem najpierw poszukać prawdziwej siatki, żeby było widać, co ona kupiła.
No tak, ale zawartość tej siatki – chwilę porozmawiajmy o tym zdjęciu – była niemożliwa do zdobycia w jednym miejscu, w jednym dniu: jabłka, cytryny, herbata Twinings, wino białe, papier toaletowy, być może szynka w puszce nawet. Co to za historia?
Wie pan, chciałem pokazać nie to, co ona tam ma, tylko to, że kobieta w Polsce pracuje, dźwiga ciężary, wychowuje dzieci, nosi zakupy.
Ale ona dźwiga ciężary luksusowe.
Chciałem zarazem, żeby była przyzwoicie ubrana, żeby miała w miarę modne buty, żeby w siatce było coś więcej niż kartofle… Chciałem ją objuczyć, ale bez przesady, chciałem też, żeby było widać, co kupiła.
Dlaczego? Chciał pan to gdzieś opublikować?
Tak, to było do mojego pierwszego albumu Polska na co dzień. To miało być otwierające zdjęcie w rozdziale o kobiecie…
Zakres manipulacji tu jest jednak ogromny.
No cóż, chciałem, żeby to się mogło ukazać. Album w założeniu był adresowany do odbiorcy zagranicznego. Pan tu mnie postrzega jako tubę propagandową, ale ja naprawdę chciałem pokazać, że po ulicach nie chodzą u nas niedźwiedzie i że już dość dawno temu zeszliśmy z drzew. Udało mi się przemycić w tym albumie rozmaite wątki kościelne, ale trzeba było też zadowolić wydawcę, żeby to jednak mogło być wydane. Czy pan sądzi, że magazyn „Ameryka” nie był podobnie redagowany? Widział pan tam bezdomnych? Jest dość płynna granica między manipulacją a public relations. To się ukazało w osiemdziesiątym roku, kiedy było już rzeczywiście ze wszystkim bardzo krótko. Był nadzwyczajny zjazd partii.
Ale w siedemdziesiątym dziewiątym też już było krótko.
Tak, ale jeszcze każdy miał nadzieję, że to się może zmieni. Mało kto miał taką wiedzę o zadłużeniu, perspektywę, żeby widzieć, że to jest równia pochyła.
Porozmawiajmy jeszcze o tych wyjazdach zagranicznych, w których bez problemu można było wziąć udział. Mówił pan o Londynie przed sześćdziesiątym ósmym rokiem. Kiedy pan tam był?
W sześćdziesiątym siódmym. Po roku pracy w miesięczniku wziąłem urlop. Była tam już moja przyszła żona. Wyjechała po studiach, żeby nauczyć się dobrze języka, była au pair. Po roku jej pobytu dojechałem do niej i wróciliśmy razem.
To był pierwszy pański wyjazd na Zachód?
Tak. Miałem fikcyjne zaproszenie, pieniędzy z Polski nie mogłem wywieźć, a co dopiero wymienić. Pojechaliśmy na studencki obóz do sadu, na zbiór jabłek. Ja, fotoreporter poważnego miesięcznika, pojechałem do Anglii zrywać jabłka, żeby zarobić na pobyt w Londynie i jeszcze kilka dni w Paryżu. Żona za pięćdziesiąt funtów kupiła jakiegoś leciwego grata, żeby dało się odbyć tę eskapadę. Zrobiłem prawo jazdy w sześćdziesiątym siódmym roku, wiosną, na górnozaworowym samochodzie Warszawa, a jesienią pojechałem do żony, wysiadłem z pociągu wprost za kółko hillmana, ruch lewostronny, kierownica po prawej, i zacząłem jeździć po Anglii. Przejechałem potem bez problemu przez Europę do Polski.
A co się panu najbardziej podobało, jak pan wylądował w Londynie?
No, to było jak wyjazd na Księżyc. Jakąś świadomość niby miałem – oglądało się filmy, człowiek miał uszy i oczy szeroko otwarte. To było przeżycie – zobaczyć to na własne oczy. Że tam wszystko jest, wszystko jest normalne, są zabytki, muzea, domy towarowe, wszystko można kupić. Największy podziw wzbudziła we mnie zwykła, lokalna, małomiasteczkowa gazeta o objętości dzisiejszej „Gazety Wyborczej”… Zachwycały mnie drogi. Po kilkunastu godzinach zorientowałem się, jak znakomicie to wszystko jest oznakowane, te strzałki, te drogowskazy, nie trzeba było mieć żadnego GPS-a, żeby trafiać do celu. A już autostrady! To sam zachwyt. Ale miałem świadomość, że wracam za żelazną kurtynę.
A nie przyszło panu do głowy – bo żona w Londynie, pan w Londynie, dzieci państwo nie mieli…
Żeby tam zostać?
Tak, żeby zostać. Zawód już pan miał.
Nie – zawód to ja miałem, ale w Polsce. Być dziennikarzem bez języka się nie da. Bo fotoreporter to jednak dziennikarz, w lot trzeba rozumieć kontekst, wszelkie niuanse. Fotoreporterem nie mógłbym być na pewno. Zaczynać od zera? Wie pan, ja tutaj miałem bardzo fajną pracę. I najważniejsze, o czym marzy pewnie każdy: moja praca zawodowa była jednocześnie pasją życiową, hobby. Mieliśmy w ramach tak zwanej normy obowiązkowo zaledwie dwa tematy do wykonania miesięcznie, za to była goła, niewielka pensja. Ale jeszcze dostawało się wierszówkę. Teraz, według dzisiejszych zwyczajów, bywa, że jeden fotoreporter robi nawet cztery tematy dziennie. Nieźle zarabiałem, miałem nienormowany czas pracy, sam wymyślałem sobie, co mam robić. Jeśli chciałem jechać do Zakopanego czy do Świnoujścia – to mogłem jechać, tylko musiałem jakiś sensowny pretekst wymyślić… Obawiałem się, że tam skończyłbym na zmywaku. Wróciłem. A potem, jak już się do Związku zapisałem, odkryłem nowe kanały zarabiania… Poza tym istniało jeszcze życie towarzyskie. W redakcji było ciekawie, rozmowy, dziewczyny. Był na to czas, sporo się bankietowało.
Skoro o dziewczynach mowa – fotografowie je przyciągali, rzecz powszechnie wiadoma.
Ci, którzy się specjalizowali w tej dziedzinie, fotografowali kobiety, rwali równiutko. Na przykład na okładkę dla „Kobiety i Życia”. Raj na ziemi. W miesięcznikach dziewczyny nie chodziły na okładkach…
Wszyscy robili te dziewczyny, a pan nie?
Jakbym pracował w „Kobiecie i Życiu”, tobym robił. To kwestia specjalizacji, uważam, że byli w tym lepsi, na przykład Wojtek Plewiński. Kiedyś zdarzyło się, że sfotografowałem ładną dziewczynę na Chmielnej. Szła z matką, która była równie piękna jak ona i na oko niewiele starsza. Szły naprzeciwko mnie, palec sam nacisnął na migawkę. To był diapozytyw, rzecz bardzo pożądana i wtedy kosztowna. Jakiś magazyn kupił to od Interpressu na okładkę. Jak to się ukazało, matka tej dziewczyny przyszła do agencji z wielkimi pretensjami, że jakim prawem, że córka jest przecież zawodową modelką. W końcu jakoś została udobruchana, ale przekonaliśmy się, że w zasadzie powinienem mieć jej zgodę.
Jan Morek (ur. 1940) z wykształcenia socjolog. Od 1966 do 1993 fotoreporter, najpierw w Wydawnictwie Polonia, później w Agencji INTERPRESS. Od 1993 do dziś samodzielnie współpracuje z różnymi wydawnictwami, głównie z Wydawnictwem Artystycznym i Filmowym. Wydał 10 autorskich albumów fotograficznych, w tym dwie różne edycje albumu „Polska”, a także „Warszawa”, ostatnio też „Zamek Królewski w Warszawie”. W latach siedemdziesiątych za prace fotoreporterskie wielokrotnie nagradzany na krajowych konkursach fotografii prasowej, a także na World Press Photo.
Jest to fragment rozmowy z książki Fotobiografie PRL Łukasza Modelskiego (Znak 2013). Tytuł od redakcji.
Premierze książki towarzyszy wystawa, której kuratorem jest również Łukasz Modelski: Czas wolny. Fotografie to blisko 200 prac Romualda Broniarka, Aleksandra Jałosińskiego, Bogdana Łopieńskiego, Jana Morka, Wojciecha Plewińskiego i Tadeusza Rolke; wystawę można oglądać w Zachęcie-Narodowej Galerii Sztuki do 22 września.