To Kosowem jesteśmy w końcu czy Iranem? – Michał Sutowski o „Międzymorzu” Ziemowita Szczerka.
Kawał Europy przejechał Szczerek – od stolicy imperium przez imperia peryferii i same peryferie, te stłamszone, i te wstające z kolan. Z tej podróży napisał fenomenalną story dla wszystkich, których żenują lub przerażają duma peryferii i nacjonalistyczny jazgot, ale i którym wymarzony świat końca historii, berlińskiego S-Bahnu podciągniętego do Szczecina i hymnów dla Europy z późnego Kieślowskiego wali się właśnie na głowę.
czytaj także
Nie znajdziemy na stronach książki planów (sparodiowanych choćby w Rzeczpospolitej zwycięskiej) budowy mocarstwa, które rozewrzeć by miało żelazny uścisk niemiecko-rosyjskiego kondominium – czego po Szczerku trudno zresztą się było spodziewać. Nie ma też jednak środkowoeuropejskiej idylli „maksimum różnorodności na minimum przestrzeni” czy „małych ojczyzn” jako wiana, które wschodnie płuco Europy wnosi do Zachodu. Również do koncepcji Międzymorza jako „pomostu” łączącego Wschód z Zachodem autor podchodzi ostrożnie, wychodząc z słusznego założenia, że takim np. Rosjanom Polacy do kontaktów z Zachodem nie są dziś szczególnie potrzebni, nie mówiąc o Bułgarach jako potencjalnych pośrednikach w relacjach, powiedzmy, niemiecko-tureckich.
Próżnię po tych narracjach – przymierza, małych ojczyzn, pomostu – wypełnia Szczerek opowieścią o strefie przejścia rozciągającej się od Tallina po Skopje na pograniczach dawnych i nowych imperiów. To tu, gdzie narody, narracje i tożsamości są jeszcze bardziej względne i nieciągłe niż gdzie indziej, gdzie dużo idea dużo wyżej niż na Zachodzie szybuje ponad materią praktyk czy doświadczeń – i gdzie często z tych wyżyn upada, boleśnie gruchocząc sobie kości. Taka to już specyfika lokalna. Ale i są uniwersalia – bo Międzymorze to nie przewodnik turystyczny po dzikich krainach, ale też opowieść o narodzie i narodach w ogóle.
Między „Grą o tron” a kabaretem
To opowieść o tym, że tożsamości ludzi w danym czasie i miejscu to palimpsesty złożone z trwania długiego i krótszego, aspiracji własnych i tych ogólnospołecznych, z języka wyniesionego z domu i wymuszonego przez państwo, z wyobrażeń o sobie i świecie oraz diagnoz trafnych i trzeźwych, jak też tych zupełnie egzotycznych. Polaków w Polsce, Polaków na Litwie i tych w Niemczech mamy tu skolko ugodno, podobnie jak Węgrów, Słowaków, Łotyszy czy Łużyczan we wszelkich dostępnych konfiguracjach – tylko tych „prawdziwych” z żadnej nacji ni cholery nie uświadczysz, chyba że w nacjonalistycznym kabarecie.
Szczerek relatywizuje narodowe stereotypy – nie w tym sensie, żeby je zupełnie podważał, bo w swych refleksjach „knajpianych” powtarza je często i gęsto; pokazuje jednak, że analogiczne i symetryczne dotyczą i dotykają niemal wszystkich, z iście karmiczną wzajemnością, skoro Polacy uważają Ukraińców za takich samych dzikusów, jakich w nas widzą choćby Czesi.
Co tak konkretnie – i dlaczego – wyróżnia ten dziwny obszar między Moskwą, Berlinem a Istambułem?
Co tak konkretnie – i dlaczego – wyróżnia ten dziwny obszar między Moskwą, Berlinem a Istambułem? Przede wszystkim chyba, historyczny brak podmiotowości i cywilizacyjnej autonomii, ujawnianej epizodycznie (Słowacy, Litwini), boleśnie odbieranej (Polacy), jednostronnie zdominowanej (Czesi), względnie kawałkowanej i upokarzanej po okresach triumfu (Węgrzy) przez narody silniejsze, a zazwyczaj po prostu przez ponadnarodowe imperia. Mieszkają te ludy w nie swoich miastach (nie przez siebie zbudowanych), wiecznie niedopasowani, albo tak dopasowujący twory imperialnych cywilizacji pod siebie, że wychodzi ich złośliwa karykatura – pisze Szczerek.
Próby budowania „własnej specyfiki”, niemal zawsze w narodowym sosie, niemal zawsze dokonują się przez odcięcie się od kogoś (Niemcy tak, Turcja może, ale Słowiańszczyzna?! – oburzają się rumuńscy chłopi na sugestię, że ich język niekoniecznie wywodzi się od Rzymian) i zapisanie do kogoś innego, obydwa procesy mocno na siłę. I tak Polska jest „oczywiście Zachodem” w przeciwieństwie do kartoflanych sowoków z Białorusi czy Ukraińców; mieszczańsko-pragmatyczne Czechy też są Zachodem – inaczej niż wiejsko-romantyczna Polska, Estonia jest częścią Skandynawii w odróżnieniu od Łotyszy itd. Pogarda idzie od centrum (dla którego Europa Środkowa, niczym w Grze o tron, leży gdzieś na dnie morza), a potem każe kolejnym peryferyjnym narodom wypominać swym coraz-mniej-zachodnim sąsiadom nieprawe pochodzenie, zacofanie i barbarzyństwo z mocą proporcjonalną do własnego poniżenia przez Niemca czy innego Szweda.
czytaj także
Osobność i odrębność, obok negatywnej dystynkcji względem sąsiada, mają też wymiar „pozytywny”. Czasem wychodzi dwuznacznie (jak w Estonii, co markę „skandynawskiego” państwa buduje na nowych technologiach, ale i szowinistycznej supremacji ugrofińskiej mowy ojczystej), czasem pociesznie – jak w Ukrainie, która po Majdanie przemalowuje się na żółto i na niebiesko, czy w Rumunii obstawiającej drogi „rzymskimi” słupkami z plastiku. Czasem wypada to wręcz żałośnie – jak w Macedonii, która oblepia jugosłowiański modernizm swej stolicy oczojebnym pseudomarmurem i zastawia Skopje gigantycznymi pomnikami Aleksandra i Filipa Macedońskich.
Jeszcze gdzie indziej rewersem braku pomysłu na swojskość jest… europejskość. Wbijając chyba szpilę własnemu wydawcy (temu na „A”) Szczerek zestawia polskich „lemingów” z bośniackimi muzułmanami czekającymi na „wiszącą gdzieś na horyzoncie atrakcyjną europejską tożsamość i europejskie instytucje, żeby przyszły i załatwiły za nich całą sprawę z państwem, tożsamością, przyszłością i w ogóle wszystkim”.
Rozdwojone żywioły
Kraje Międzymorza to także kraje rozdwojeń – w wyobrażeniach Zachodu, ale i często w empirycznych badaniach historyków bardzo długo zachowują feudalny układ sił społecznych, z kulturalną arystokracją, ubłoconym ludem i zgniecionym pomiędzy nimi modernizującym się środkiem, który wcielony w kapitalistyczną klasę średnią po dziś dzień „poci się, żeby tylko utrzymać się przy życiu”.
Późnym odpryskiem tych rozdwojeń, a więc alienacji elity wobec społeczeństwa i – związanej z oporem społecznej materii – frustracji modernizatorów są z jednej strony modernizacyjne kulty cargo, które nakazują przyjmować zewnętrzne (zachodnie) idee w postaci czystej i przykrawać do nich kraj i społeczeństwo; z drugiej zaś, postawa „fałszywego realizmu”, która z (wyimaginowaną) lokalną materią każe się pogodzić, wykluczając z niej arbitralnie zdefiniowane naleciałości – efektem jest nacjonalistyczna histeria, nagonki na wrogów ludu, homogenizacja społeczeństwa, a to wszystko w rzekomej ciągłości z dziedzictwem Rzymian, Scytów, Daków czy innych Hunów. Zaś spod obydwu tych opcji tożsamościowych – agresywnej modernizacji i „wstawania z kolan” – przeziera zazwyczaj peryferyjna proza „litanii do Niemca” (Szweda, Fina, Austriaka…), któremu się sprzedaje, u którego się pracuje, któremu się zazdrości, z którym się porównuje i za którego losem skrycie się tęskni.
czytaj także
Wreszcie, Szczerek wierzy w siłę długiego trwania, a pod zewnętrzną dekoracją narodowych barw i paszportów w kolorze burgunda widzi przede wszystkim głębokie piętno – od architektury i planowania przestrzennego po kulturę prawną i gospodarczą – tych cywilizacyjnych ośrodków siły, które miały okazję rozdawać karty w regionie. Przeplatając swoje impresje podróżne historiami sprzed wieków próbuje pokazać nieoczywistość, a nieraz przygodność obranych dróg rozwoju. Niektóre z alternatywno-historycznych spekulacji Szczerka mogą budzić wątpliwości, ale jego rozważania „co by było, gdyby” (np. żywioł słowiański okazał się w Kotlinie Karpackiej silniejszy od madziarskiego) to dobra mentalna odtrutka nie tylko na esencjalistyczne rojenia nacjonalistów (którzy wydanej przez Agorę i Czarne książki i tak do ręki raczej nie wezmą), ale i na fatalistyczny determinizm zgorzkniałych inteligentów-modernizatorów.
Gdzie Andričgrad, a gdzie Keleti?
Cała książka to impresje podróżnika przeplatane kontekstami historycznymi i spekulacją, powiedzmy nieco na wyrost, historiozoficzną. Szczerek potrafi w jedno, drugie i trzecie, ma też oko do szczegółu, choć niektóre sceny „knajpiane” redaktor mógłby przyciąć, na przykład przewidywalne historie o gospodach pełnych brzuchatych Słowaków czy o Bośniakach, którzy w opisie Szczerka niebezpiecznie zaczynają przypominać statystów w filmie słusznie skądinąd obśmianego w Międzymorzu Kusturicy („pomiędzy przetłoczonymi stolikami w gęstych oparach dymu kręcili się muzycy z akordeonem, trąbką i tak dalej, a banknotami, które pijący wpychali im za paski, do kieszeni i gdziekolwiek się tylko dało, i rżnęli tradycyjne pieśni, do których wszyscy skakali”).
To oko do szczegółu działa super sprawnie choćby w scenie o Białorusinach, którzy w Święto Zmarłych przekazują sąsiadom znicze przez drucianą granicę z Litwą, jaka po rozpadzie Sojuza, a potem włączeniu Litwy do Schengen oddzieliła ich od grobów bliskich. Mamy też poruszające obrazki z uchodźcami na granicy serbsko-węgierskiej, w których nad domyślnymi dziś biegunami nienawiści i solidarności górują zwyczajny ludzki lęk i niepewność. No i wreszcie ten Andričgrad, wyśniona Serbia Kusturicy i hoża słowiańska dziewoja pod gruszą, babuszka z harmoszką i niepoprawny politycznie komentarz chorwackiego przyjaciela Krytyki Politycznej…
Międzymorze składa się z dziesiątek takich kawałków, z których każdy nadawałby się na felieton. Pomiędzy nimi jest historia makro, ale brakuje trochę opowieści z poziomu mezzo. Szkoda, że Szczerek nie znalazł więcej miejsca np. dla Schlögelowskich Kriechströme, ruchów pełzających i przepływów ludzi i towaru w latach 80.: przecież handel elektroniką i papierosami w Berlinie Zachodnim, początki polskiej mafii na dworcu Keleti, ale też Austriacy wlewający przez przepuszczalną granicę szylingi w gulaszowy socjalizm – to wszystko integrowało region mocniej niż eseje Kundery czy portrety Franza Josepha.
Można się u Szczerka przyczepić do szczegółów. Dość efektowny podział zbuntowanych peryferii na „Kosowa i Irany” to spore uproszczenie (Irany to te, co wstają z kolan, pokazują wała Zachodowi i wracają do własnych wartości, Kosowa zaś nie podskakują, biorą od Zachodu kasę, ale żyją po swojemu, czyli reprodukują ustroje oligarchiczno-mafijno-klanowo-korupcyjne). Takie Węgry Orbana – i wstają z kolan, i żyją po swojemu, i jeszcze do tego biorą od Niemców kasę i budują ich fabryki…
Kto potrzebuje Międzymorza?
Nie do końca kupuję też pomysł, że Skopje i Batumi są ciekawsze niż Paryż czy Berlin. O centrach cywilizacyjnych, które tak bardzo Międzymorze przeorały i orzą dalej, wiemy bardzo mało – widzimy ich pokryte sowieckim eternitem historyczne pozostałości, ale o współczesnych dylematach i sprzecznościach dowiadujemy się niewiele. I tak, Austria to przede wszystkim „stara, dobra mieszczańska forma”, w radiu leci Strauss, a Austriacy smarują bułki masłem z panoramą Alp w tle. Rosja to postmodernistyczna kraina szalonych geopolitologów, skopiowanych z Zachodu dzielnic i krawężników po kolana. Niemcy są czyste, posłuszne (także tej liberalnej) władzy i wymuskane z ulicami „przybrudzonymi dla klimatu”. A przecież historia, tak miękko i pluszowo zakończona w berlińskim Prenzlauer Berg zaczyna z powrotem szaleć nie dopiero za Odrą i Nysą Łużycką, lecz już w „społecznych punktach zapalnych” Pankow czy Neukölln.
Wiele intuicji Szczerka jest mi bardzo bliskich, jak choćby ta, że nic lepszego niż stopniowa westernizacja postfeudalnej Rurytanii nie wymyślono – pytanie brzmi tylko, co dalej? Autor Międzymorza ma niewątpliwie rację, że Europa Środowa złożona z nacjonalistycznych i lekko zamordystycznych Bordurii (obydwie te nazwy to oczywiście twory literackiej wyobraźni Zachodu o naszym regionie) ściągnie na siebie katastrofę. Pytanie brzmi, czy dzieło westernizacji można prowadzić wspólnie – a może należy za wszelką cenę spieprzać od nazbyt pobudzonych godnościowo sąsiadów ku „jądru”? Czy nie jesteśmy skazani wdrapywać się na pokład „karolińskiej Europy” w awangardowym składzie, z krajami bałtyckimi, Czechami? Czy mamy siłę, by ciągnąć ze sobą braci i siostry Ukraińców, Serbów, te wszystkie sworznie niestabilności, w których Rosja tak skutecznie pogrywa i w których „jazgot Mordoru” coraz silniej zagłusza „europejskie marzenie”?
Bo przecież cała ta fantastyczna, antynacjonalistyczna wspólnota post-Habsburgii z przystawkami żyje – i Szczerek jest tego doskonale świadomy – niemal wyłącznie w głowach jego i jemu podobnych, stypendystów krakowskiej Willi Decjusza i wiedeńskiego IWM, w anegdotach z książek Marci Shore i esejów Tima Snydera, w pijackich dyskusjach „galicyjskiej” frakcji kawiarni Amatorska… Wszędzie tam, gdzie kombinujemy, jakby te Austro-Węgry zrewitalizować, zapłodnić nimi Unię Europejską i powstrzymać kolejną apokalipsę, której bieg już prawie 80 lat temu ze szczegółami opisał Stefan Zweig.
Oto i paradoks, jaki płynie z książki Szczerka: Międzymorze jako geopolityczna potęga, a choćby i osobny polityczny byt, ani nie powstanie, bo nie pozwolą na to nacjonalizmy i partykularyzm interesów państw, ani w obecnym układzie sił nie byłoby pożądane – bo jego wspólnym mianownikiem byłby dziś opór wobec przyjmowania uchodźców i liberalnej agendy kulturowej UE.
Mam z tą myślą problem – bo jeżdżąc, inaczej niż Szczerek, raczej po stolicach niż pograniczach, ale jednak w różne miejsca tego Międzymorza, od Rygi po Belgrad, też mam nieodparte poczucie, że to „nasi” są, że jestem prawie jak u siebie, że to moja ojczyzna. Podejrzewam jednocześnie, że bez europejskich aspiracji ich elit, uwewnętrznionych przez społeczeństwa z rodzinami pracującymi po obydwu stronach barykady Schengen i do tego wtopionych w język z jego euroremontami, moi przyjaciele, ci sami, z którymi urżnąwszy się rozmawiamy do rana o tym, czy Polacy śnią o odbiciu Lwowa i czy Orban weźmie zbrojnie Zakarpacie – zostaną ze swymi lokalnymi faszystami sam na sam.
Do tego ten sam strach, już nie o „swoich” za granicą, lecz o siebie tu i teraz, powoli staje się obsesją „polskiego inteligenta środkowoeuropejskiego”. Bo nawet jak śpiewa po czterech piwach habsburski Volkshymne, to wytrzeźwiawszy, przypomina sobie, jak łatwo tę idylliczną cekanię, gdzie nawet poziom życia rósł i emerytury były pewne, pod naporem nacjonalizmów szlag trafił. I tak samo jak Szczerek wie dobrze, że „nie ma czegoś takiego jak nie mój Titanic, i że cokolwiek się tu stanie [we Lwowie – przyp. MS], fala zaleje i mój, kurwa, Titanic”.
Międzymorze to nie jest manifest polityczny; książka Szczerka to jednak wołanie o takie środkowoeuropejskie, międzymorskie Co robić?. Żebyśmy znowu nie musieli pisać kolejnych Światów wczorajszych.