Czytaj dalej

Juruś: Orwell wiecznie żywy?

Niezupełnie – jego publicystyka w dużej mierze się zestarzała. Dziś mija 65. rocznica śmierci George'a Orwella.

George Orwell jest jak kremówki. Nie papieskie, ale te, o których mówił Osioł Shrekowi. Znacie kogoś, kto, jak mu powiecie: „Ej, chodźmy poczytać Orwella”, odpowie: „Nie, dzięki, nie lubię Orwella?”.

Zdaniem czytelników „Guardiana” Rok 1984 jest powieścią najlepiej oddającą sens dwudziestego wieku. Jednak w pierwszej dekadzie wieku XXI w Polsce głos Orwella jakby ucichł, aż wreszcie w 2013 nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne ukazała się książka Hitler, Stalin, Dali i Czerwony Kapturek – zbiór trzydziestu ośmiu tekstów publicystycznych i drobnych form literackich George’a Orwella. Nieco ponad rok później za autora Folwarku zwierzęcego wzięła się Fronda. Tom zatytułowano Gandhi w brzuchu wieloryba (łącząc – podobnie jak to zrobiło Czerwone i Czarne – tytuły najważniejszych najważniejszych esejów zawartych w książce).

Socjalista – i do tego ateista – jako nowy bohater Frondy? Jak najbardziej. Wydawca z przyjemnością przedstawia Orwella jako człowieka pełnego sprzeczności. Tym samym – wbrew zamierzeniom – brutalnie go upraszcza. Na skrzydełku okładki czytamy: „Nie wierzył w Boga – tylko w Kościół i religię”. Jeśli już, warto by dodać: anglikański, bo Orwell papistami raczej gardził. Bezkompromisowemu demokracie przedsoborowy Kościół katolicki nie miał zbyt wiele do zaoferowania. W eseju W brzuchu wieloryba Orwell, analizując związki literatury, polityki i religii, porównuje masowe wstępowanie angielskich pisarzy w szeregi partii komunistycznej do wcześniejszej o pokolenie konwersji grupy anglikańskich literatów na katolicyzm – religię dyscypliny i siły. Żartobliwie dodaje, że najzdolniejszy z grupy konwertytów, T.S. Elliot, dołączył „do Kościoła anglokatolickiego, eklezjalnego odpowiednika trockistów”. Kilka stron później pyta retorycznie: „Ilu rzymskich katolików było dobrymi powieściopisarzami?”.

Ja też postawię pytanie retoryczne: ilu redaktorów pracowało nad tym, by stworzyć tak bezsensownie połączone zdania: „Był człowiekiem lewicy i socjalistą, jednak uważał państwo za wcielenie zła. Choć z zapatrywań liberał, krytykował gospodarkę rynkową”. Nic dziwnego, że ją krytykował, w końcu „był człowiekiem lewicy i socjalistą”…

Krzysztof Masłoń zatytułował swój wstęp Niezawodny instynkt George’a Orwella. O tym, że jego instynkt jednak nie był niezawodny, świadczą chociażby dwa teksty o niepodległości Indii i o Gandhim (jeden z 1943, drugi sześć lat późniejszy). Rozczulające jest też powtarzane któryś już raz zdanie o Orwellu jako „przyjacielu Polski i Polaków”. Nie wydaje mi się, żeby darzył nasz naród szczególnym uczuciem. Był raczej imponująco uczciwym publicystą, stojącym zawsze po stronie słabszych. Stąd jego krytyka bezczynności Sowietów i aliantów w trakcie powstania warszawskiego czy konsekwentne nagłaśnianie sprawy barbarzyńskiego procesu szesnastu.

Skupmy się jednak na tekstach Orwella. Książkę otwierają dwa rewelacyjne reportaże wcieleniowe – szanowany publicysta udaje najpierw włóczęgę, by na własnej skórze odczuć „wygody” schronisk dla bezdomnych, a potem za wszelką cenę stara się trafić do więzienia (pisze później niezadowolony z siebie: „Nie przesiedziałem dłużej niż czterdzieści osiem godzin w zwykłym areszcie”).

Po tych śmiałych dziennikarskich wyczynach Orwell wraca za biurko i – co dla niektórych może być zaskoczeniem – okazuje się niemal pozbawionym poczucia humoru krytykiem literackim niechętnym wszelkim nowościom.

I właśnie tu ujawnia się jego paradoksalna natura. Postępowy demokrata, ale cały czas elegancki angielski dżentelmen. Nieco zbyt łatwo idzie mu przeciwstawianie wysokiej kultury europejskiej zbrutalizowanym obrazom amerykańskich superbohaterów. Swój kulturowy konserwatyzm dzieli zresztą ze wspomnianym w książce Dwightem Macdonaldem, również zagorzałym antystalinowskim socjalistą. Jego pogarda dla przemocy (wcale nie równoznaczna z pacyfizmem) przyjmuje uroczą i nieco karykaturalną formę w tekście Sportowy duch.

W całym zbiorze najciekawsze są dwa eseje – W brzuchu wieloryba i W obronie P.G. Wodehouse’a. O pierwszym z nich już wspomniałem. Tu dodam, że wychodząc od swoich przemyśleń na temat powieści Zwrotnik raka Henry’ego Millera, Orwell dokładnie analizuje współczesną mu literaturę anglojęzyczną, zarówno pod kątem umiejętności autorów, jak i ich ideologicznych wyborów. Przy okazji wykazuje się godną podziwu erudycją. I choć wcześniej wypominałem Orwellowi brak poczucia humoru, przyznaję, że od czasu bywa błyskotliwy – nawet jeśli cudzych żartów nie rozumie, to sam potrafi czasem zażartować. Ze wstydem przyznaję, że mimo mojego uwielbienia dla W.H. Audena nazwanie go „trochę takim Kiplingiem bez jaj” nieco mnie rozbawiło. Choć zaraz potem Orwell (i niech to będzie dowód na jego ujmującą uczciwość i kompletne sztywniactwo) na wszelki wypadek tłumaczy, że to tylko drobna złośliwość bez krytycznoliterackiej wartości.

Drugi z esejów jest nieco nietypowy na tle innych tekstów Orwella, głównie polemik i ataków na współpracowników totalitarnych reżimów. Tym razem postanowił rozgrzeszyć P.G. Wodehouse’a, pisarza, którego podziwiał od dzieciństwa. Podstarzały i przestraszony Wodehouse, schwytany przez nazistów w Belgii, zgodził się nagrać dla nich kilka audycji (teoretycznie „niepolitycznej natury”). Brytyjska opinia publiczna nie mogła mu wybaczyć tej zdrady. Tymczasem Orwell okazuje się dla pisarza nad wyraz wspaniałomyślny. Rezygnując z zarzutów natury etycznej, wypomina mu jedynie niespotykaną głupotę. Rzeczywiście, polityczna ignorancja i naiwność Wodehouse’a byłyby godne postaci z jego humorystycznych powieści.

Żeby zrozumieć współczesny świat (a zwłaszcza mocarstwowe dążenia Putina), trzeba czytać Orwella – powtarzają bliscy nam zachodni historycy Europy Środkowo-Wschodniej, jak Timothy Garton Ash czy Timothy Snyder. Paraboliczny Folwark zwierzęcy i dystopijny Rok 1984 działają na wyobraźnię i pozostają żywymi świadectwami okrucieństw stalinizmu, sięgających w skutkach daleko za Żelazną Kurtynę. Jednak – przyznaję ze smutkiem – publicystyka Orwella w dużej mierze się zestarzała. Sens jego felietonów gubi się wraz z przewracanymi co chwilę stronami, kiedy kolejny przypis uświadamia nam, jak bardzo odległe są czasy autora Birmańskich dni. Z punktu widzenia współczesnego czytelnika drugoplanowi politycy i drugorzędni pisarze zajmują u Orwella nieproporcjonalnie dużo miejsca. Felietony i recenzje są w większości raczej kulturoznawczą ciekawostką niż inspirującym politycznym przesłaniem. Będą atrakcyjne dla anglofilów i dla wszystkich uparcie wierzących, że totalitaryzm się nie skończył. Mogą za to znudzić każdego, kto u Orwella szuka odpowiedzi na bieżące problemy społeczne.

Na samym końcu czeka na nas rarytas, przynajmniej w założeniu wydawcy. Zasłużony tłumacz Orwella Bartłomiej Zborski z dumą przedstawia listę „kryptokomunistów i poputczików” – po raz pierwszy przełożoną z angielskiego na język obcy. Cóż, przyznam, że jestem nieco zażenowany, że to akurat w Polsce znalazł się nadgorliwiec gotowy przetłumaczyć coś tak nienadającego się do opublikowania. W casusie listy Orwella fascynujące jest wszystko oprócz niej samej. Oto umierający pisarz zostaje poproszony przez kobietę, która kilka lat wcześniej odrzuciła jego oświadczyny, o drobną przysługę dla brytyjskiego resortu spraw zagranicznych. Orwell sporządza listę nazwisk intelektualistów podejrzanych o niezdrową sympatię do radzieckiego komunizmu, u których Information Research Department (w tłumaczeniu Zborskiego – Wydział Kwerendy Informacji) nie powinien zamawiać tekstów propagandowych. Mimo choroby pisarz pozostaje czujny i – co imponujące – poza najzwyklejszymi pożytecznymi idiotami na liście zamieszcza choćby nazwisko Petera Smolleta, angielskiego dziennikarza, który rzeczywiście okazał się sowiecką wtyczką w Ministerstwie Informacji. Brzmi ciekawie?

Cała doniosłość pryska z chwilą, gdy patrzymy na tę biało-szarą tabelkę (czy właściwie na dwie jej wersje). Lista Orwella jest w gruncie rzeczy skrótową notatką służbową. W zbiorze esejów i felietonów wygląda nieporadnie. Pełno w niej pomyłek, pytajników, pustych pól, nieczytelnych symboli i bezładnych równoważników zdań. Dość zabawnie brzmi na przykład uwaga „?? Niby-pisarz, pseudonaiwny” opisująca Johna Steinbecka. Poza kilkoma błyskotliwymi komentarzami zestaw prawie zapomnianych nazwisk nie jest wart uwagi czytelników.

Na początku zimnej wojny obserwacje autora Roku 1984 mogły być bezcenne dla brytyjskiego rządu. Ale jaka jest wartość listy Orwella w Polsce roku 2015? Znikoma. Być może są u nas fani Orwella tak zapaleni, że z przyjemnością będą się dowiadywać, jakiego koloru i rozmiaru był notatnik, w którym pisarz sporządził listę, które nazwiska zapisał ołówkiem, a które długopisem. Wiemy w końcu doskonale, że polska prawica niepokojąco fetyszyzuje listy. Jednak ta ułożona w 1949 roku przez Orwella nie ma już prawa wywołać żadnej sensacji, nikogo nie skłoni do zadania sobie niełatwych pytań.

O istnieniu listy brytyjska opinia publiczna dowiedziała się pod koniec dwudziestego wieku. Niektórzy fani Orwella czuli się zawiedzeni, że ten niezawodny krytyk opresyjności państwa tak łatwo dał się podejść rządowi. Ujawnione kilka lat później nazwiska nie wywołały już takiej burzy – prof. Peter Davison, redaktor dzieł zebranych Orwella, miał zażartować, że najbardziej rozczarowani będą ci, którzy niezgodnie z prawdą utrzymywali, że na tej liście są.

George Orwell, Gandhi w brzuchu wieloryba, przeł. Bartłomiej Zborski, Fronda 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij