Mimo wybitnych umiejętności Paul nie był w stanie dorównać Johnowi jako ikona popkultury.
Chętnie rozpocząłbym ten tekst pytaniem retorycznym: kto nie kocha Beatlesów? Trochę jednak się boję, że mimo młodego wieku muzycznie utknąłem kilkadziesiąt lat temu, więc raczej nie powinienem zakładać, że odpowiedź jest oczywista. Pewnie nietrudno znaleźć ludzi, którym Lennon, McCartney, Harrison i Starr już dawno się znudzili, albo nawet takich, którzy nigdy nie przepadali za ich muzyką. Nie ma co się oszukiwać – 700 stron biografii lidera The Beatles przeznaczone jest wyłącznie dla wiernych fanów, którzy znają więcej piosenek niż ze składanki „1”. I bynajmniej nie chodzi mi o to, żeby pokazać, jaki to jestem true. Fragmenty opisujące sesje nagraniowe muszą być wyjątkowo nudne bez melodii grających czytelnikom w głowach. Nie wierzę natomiast, że są miłośnicy Fab Four aż tak wszechwiedzący, że w książce nie znajdą niczego nowego.
Tytuł Lennon. Człowiek, mit, muzyka stracił w przekładzie jedno „m”, ale na szczęście teksty piosenek pozostawione są w oryginale, co tłumacz zaznacza na samym początku. Dotyczy to też tytułów rozdziałów, które są cytatami z twórczości Lennona – czasami nieco na siłę dopasowanymi do treści. Książka podzielona jest na trzy części – w pozornie oczywisty sposób: „Przed Beatlesami”, „Z Beatlesami” (nawiązanie do tytułu ich drugiego albumu) i „Po Beatlesach”. Tylko pozornie, bo wyznaczenie jednoznacznych dat początku i przede wszystkim końca zespołu graniczy z cudem – Beatlesi rozpadali się długo, a wiadomości o ich nieuchronnym końcu były niemalże tajemnicą handlową. Najwięcej oczekiwałem po pierwszej i trzeciej części, mówiących o latach niedokładnie opisanych, a przede wszystkim uboższych w rockowe legendy. Tymczasem zdecydowanie najlepiej wypada część środkowa. Nie chcę powiedzieć, że zawiodłem się opisem dzieciństwa Lennona i lat jego solowej kariery – praca, jaką musiał wykonać Riley, zasługuje na podziw – co nie zmienia moich odczuć, że beatlesowska dekada jest tą najciekawszą, najbogatszą i najważniejszą w życiu bohatera. A skoro autor poświęca jej połowę książki, chyba sam ma takie wrażenie.
Tim Riley otwiera biografię, sięgając kilka pokoleń wstecz i szukając tam korzeni muzycznych talentów Johna. Dokładnie oprowadza nas po powojennym Liverpoolu. Demitologizuje przyszłego „bohatera klasy pracującej”. Przyrodnie rodzeństwo, koledzy ze szkoły – Riley dociera do wielu osób, które pamiętają Lennona jeszcze jako nieszczęśliwego i niegrzecznego chłopca. Nieraz wspomnienia poszczególnych świadków w przezabawny sposób sobie przeczą – jak w przypadku słynnego 6 lipca 1957, kiedy John poznał Paula. W końcu od tamtych chwil minęło kilkadziesiąt lat i każdy ma prawo do… no właśnie? Dziur w pamięci i ich (nieświadomie) twórczego wypełniania? Czy może po prostu drobnego kłamstewka? W części „Przed Beatlesami” najważniejsze są jednak relacje rodzinne Lennona, do znudzenia przywoływane do końca książki: straszny wybór między matką o ojcem, przed którym rodzice postawili kilkuletniego chłopca, wychowanie przez surową ciotkę, utrata kilku bardzo bliskich osób. Bez wątpienia miały wpływ na rozwój Johna, jednak po kilkakrotnie dziwi tłumaczenie (usprawiedliwianie?) często okrutnych zachowań dorosłego muzyka nieszczęśliwym dzieciństwem.
Przyznam, że bawi mnie wydawniczy nawyk okładkowego przedstawiania autorów czy bohaterów jako ludzi pełnych sprzeczności, a przez to szczególnie interesujących (pisałem już o tym w kontekście frondowego wydania pism Orwella). W większości przypadków te „sprzeczności” wynikają z potraktowania całego życia jako punktu.
Lennon żył tylko czterdzieści lat, ale przez ten czas dojrzewał się jako muzyk, jako autor tekstów, nie dziwi więc, że dojrzał też jako człowiek. Przewrotu w filozofii życiowej Lennona nic nie pokazuje tak dosadnie, jak krzyk „I don’t believe in Beatles!” z piosenki God.
Pewne kwestie pozostały bez zmian – jak choćby jego intensywne życie seksualne. Warto jednak wspomnieć o długiej drodze, jaką przebył od prymitywnego, nastoletniego kobieciarza do artysty-aktywisty, autora Woman Is the Nigger of the World (nawet jeśli w międzyczasie upokorzył niejedną kobietę, w tym Yoko). Interesujące w przypadku Lennona, w latach 70-tych pozującego przecież na lewicowego intelektualistę, jest jego młodzieńcza zabawa w homofobię i antysemityzm – za każdym razem trudno wyczuć, ile było w niej poczucia humoru, a ile autentycznych lęków. Nieraz cierpiał przez to Brian Epstein, menedżer zespołu i jeden z głównych kandydatów do miana „piątego Beatlesa”.
Zmieniał się nie tylko artysta, ale też atmosfera wokół niego – od Beatlemanii, przez nienawiść chrześcijańskiej młodzieży czy prześladowania ze strony amerykańskich władz, aż do przełomu lat 70-tych i 80-tych, kiedy mógł spokojnie przechadzać się nowojorskimi ulicami. I tylko czasem w nieprzyjemny sposób przypominano mu o tym, że nadal jest światową gwiazdą rocka. Jak wtedy, kiedy lekarz, zamiast zająć się bliską śmierci Yoko, spokojnie podchodzi uścisnąć dłoń Lennona mówiąc, że zawsze chciał go poznać. Albo jak wtedy, 8 grudnia 1980, kiedy zawiedziony fan wykonuje „wolę Boga” i pięciokrotnie strzela w stronę muzyka. Można się spierać, czy figura gwiazdy jako ofiary swojej sławy nie jest nadużywana w pop-hagiografii, ale trudno o większą dosłowność tej ofiary niż w przypadku Lennona. Riley uznaje, że największą karą dla Herostratesa jest zapomnienie – przez całą książkę nazwisko zabójcy Lennona nie pada ani razu. I chyba słusznie.
Niestety, sprawny biograf ponosi porażkę za każdym razem, kiedy zaczyna teoretyzować, doszukiwać się ukrytych znaczeń i prymitywnie interpretować. Oceńcie sami fragment o albumie Help!: „obszar między romantycznością McCartneya a szorstkością Lennona, między słodyczą Yesterday (cyniczne rzemiosło) a goryczą Run for Your Life (rzemiosło wykorzystujące cynizm).” W następnym zdaniu czytamy o ukrytych w piosenkach „zbrodniczych groźbach”, „morderczym mizoginizmie” i – majstersztyk – „śmiertelnie poważnym lukrze”. Nie chcę popadać w antyinterpretacyjną skrajność i krytykę krytyki. Śmieję się i narzekam, choć w pewnym sensie wiem, że każdy uważny słuchacz czuje pewnie to samo, co Riley. Tylko czy od razu trzeba to tak komicznie nazywać?
Nie chcę popadać w paranoję, sugerując – zgodnie ze znanym powiedzeniem – że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Nie zgodziłby się z tym chyba żaden lewicowiec, w tym Lennon. Prawda kryje się w innym przysłowiu: co za dużo, to nie zdrowo. Ta biografia jest po prostu za długa. Nie nudna, ale za długa – nadmiar niezbyt istotnych informacji wręcz męczy. Szczególiki o nagraniach, które śmiało można byłoby umieścić w tabelce na końcu książki, Riley umieszcza w pięknie rozbudowanych zdaniach, niczym uczeń, który za wszelką cenę chce napisać wypracowanie „nie krótsze niż…”, mimo iż nie ma już o czym pisać. Malując historyczne tło – polityczne czy popkulturowe – autor momentami gubi swojego głównego bohatera. Riley chciał dużo i dobrze, wyszło za dużo i momentami nie za dobrze.
Mimo tej faktograficznej przesady po lekturze pozostaje niedosyt. W pewnym momencie staje się bowiem jasne, że nie da się pisać o Johnie, nie wspominając co chwilę o Paulu. Może to zbyt śmiała sugestia, ale zamiast czynić z McCartneya drugoplanowego bohatera, który podejrzanie często pojawia się w samym centrum wydarzeń, uczciwiej byłoby zrównać w prawach dwóch muzyków. Trochę na wzór wszechobecnych książek analizując żywoty równoległe Hitlera i Stalina, warto byłoby napisać porządną biografię porównawczą. Pomysł zresztą podsunął mi sam Riley, który kilka razy – niestety niekonsekwentnie – zauważa podobieństwa zbyt łatwo uchodzące uwadze fanów. Szczególnie podobał mi się sposób, w jaki obalił powtarzane bez końca oskarżenie o „winę Yoko”. Nowy związek Lennona autor biografii diagnozuje raczej jako ucieczkę od kryzysu w zespole niż jego przyczynę. Zwraca uwagę, że zarówno Lennon, jak i McCartney niemal w tym samym momencie zakochali się w artystkach z Ameryki, które – mimo niewielkiego talentu muzycznego – stały się z czasem nieodłączną częścią koncertów ex-Beatlesów. Przesada? Na pewno nie większa niż nienawiść, z którą spotkała się Yoko.
W pewnym momencie filmu O północy w Paryżu padają słowa „Picasso jest lepszym artystą, choć Matisse jest lepszym malarzem”. Chyba podobnie było z Lennonem i McCartneyem – mimo swoich wybitnych umiejętności muzycznych, Paul nie był w stanie dorównać Johnowi jako ikona popkultury.
Mamy legendę o wielkim Lennonie (wzmocniona przez jego „męczeńską” śmierć) i anegdoty o świetnym McCartneyu, który przez ponad pół wieku kariery nie stracił energii. Gdy piski dziewcząt ucichły, a każdy z Beatlesów poszedł w swoją stronę, przy Paulu pozostali wierni fani, przy Johnie – wyznawcy. A każdemu, kto choć w małym stopniu czuję się takim wyznawcą, polecam książkę Rileya. Spodziewajcie się nieraz męczącej, ale koniec końców pasjonującej lektury.
PS. Na koniec mała, przykra uwaga. Może nie powinienem tego pisać, ale… Co się stało z korektą?! Jestem skłonny przymknąć oko na drobne literówki – książka ma 700 stron i zdziwiłbym się, gdyby nie pojawił się ani jeden błąd. Ale jakim cudem nikt nie zwrócił uwagi na to, że na stronie 390 piosenka Good Day Sunshine figuruje jako Good Day Dinshine?! Ja wiem, że „s” jest obok „d”, a „u” koło „i”, ale tego typu błąd przyprawia o zawroty głowy każdego fana. Wstyd!
Tim Riley, Lennon. Człowiek, mit, muzyka, W.A.B. 2015.
**Dziennik Opinii nr 168/2015 (952)