William Thompson z oburzeniem woła, że skandalicznym fałszem jest nazywanie małżeństwa umową.
Przynajmniej od roku 1825, gdy William Thompson opublikował swoją krytykę małżeństwa jako „kodeksu białego niewolnictwa”, feministki i sympatycy feminizmu konsekwentnie poddawali małżeństwo krytyce, powołując się na fakt, że nie stanowi ono umowy we właściwym znaczeniu tego słowa. W roku 1860, na przykład, Elizabeth Cady Stanton w mowie wygłoszonej w Amerykańskim Stowarzyszeniu na rzecz Walki z Niewolnictwem twierdziła, że „istnieje jeden rodzaj małżeństwa, którego nie poddano dotąd próbie, a jest nim umowa zawarta przez równe sobie strony prowadząca do życia w równości, w którym obie strony wiążą te same ograniczenia i obie mają te same przywileje”.
Małżeństwo nazywa się umową, ale, jak twierdzą feministki, instytucję, w której jedna strona, mąż, sprawuje nad swoją żoną władzę właściciela niewolników – i w latach osiemdziesiątych XX wieku nadal zachowuje pewne pozostałości owej władzy – trudno uznać za relację o charakterze kontraktualnym. W minionym dziesięcioleciu pojawiły się analizy małżeństwa, w których przyjmuje się założenie, że stosunki małżeńskie mają czysto kontraktualny charakter – „mężowie i żony nabywają z mocy umowy prawo wyłącznego używania seksualnych atrybutów swojego partnera” – a feministki w swojej krytyce umowy małżeńskiej czasami także dochodzą do wniosków charakterystycznych dla zwolenników kontraktualizmu. Jedna z badaczek twierdziła niedawno, na przykład, że małżeństwo powinno być ukształtowane na wzór kontraktów ekonomicznych oraz że należy postulować odejście od „publicznej polityki dotyczącej małżeństwa na rzecz prywatnego prawa dotyczącego kontraktów”. Jednak nie wszystkie feministyczne krytyczki umowy małżeńskiej podzielają przekonanie, że małżeństwo powinno stać się relacją czysto kontraktualną.
Małżeństwo, jak czytamy w haśle dotyczącym słowa „umowa” (contract) w Oxford English Dictionary, postrzegano jako związek o charakterze kontraktualnym przynajmniej od XIV wieku, a Blackstone twierdził, że „nasze prawo postrzega małżeństwo nie inaczej niż w świetle umowy cywilnej”. Nietrudno dostrzec, dlaczego takie rozumienie małżeństwa jest atrakcyjne dla feministek. Pod pojęciem umowy krytyka feministyczna rozumie porozumienie między dwiema równymi stronami, które w trakcie negocjacji ustalają obopólnie zadowalające warunki. Gdyby małżeństwo było umową we właściwym tego słowa znaczeniu, kobiety weszłyby do sfery życia publicznego dokładnie na tych samych prawach jak ich mężowie.
Wiele feministek, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, opowiada się obecnie za czymś, co nazywają „prywatnymi umowami”, inaczej „kontraktualizacją małżeństwa”, i co miałoby zastąpić umowę małżeńską.
Negocjowanie porozumienia, o jasno zakreślonej treści, które mogłoby nawet obejmować wstępne zapisy upoważniające obie strony do jego rozwiązania, ma oczywiste zalety w porównaniu z tradycyjną umową małżeńską. Krytycy takiego podejścia zauważają jednak, że ponieważ niewiele kobiet może osiągać zarobki porównywalne z zarobkami mężczyzn, tylko mała grupa kobiet z klasy średniej i kobiet pracujących zawodowo przypuszczalnie znalazłaby się w pozycji umożliwiającej negocjowanie tego rodzaju osobistego kontraktu.
Jednak problemy wiążące się z postrzeganiem małżeństwa w czysto kontraktualnych kategoriach są znacznie głębsze. Feministyczna krytyka małżeństwa podkreśla ograniczenia umowy, w której obie strony nie mogą samodzielnie ustalać warunków porozumienia.
Podkreśla się także elementy, w których umowa małżeńska różni się od kontraktów handlowych, ale tego rodzaju feministyczna krytyka, w sumie, rzadko daje wnikliwszą odpowiedź na pytanie, dlaczego umowa małżeńska jest tak osobliwym rodzajem kontraktu. Feministki nie wyjaśniają także, dlaczego autorytety prawne, mimo zdecydowanych twierdzeń Blackstone’a, również dawały wyraz podobnym wątpliwościom co do kontraktualnego charakteru małżeństwa. Na przykład w A Treatise on the Law of the Domestic Relations Schouler pisał: „Musimy zatem traktować małżeństwo nie jako umowę w zwykłym znaczeniu tego terminu, ale jako umowę sui generis, o ile w ogóle jest ono umową; jako porozumienie dotyczące wejścia w pewną poważną relację, która nakłada na strony swoje własne warunki.
Kilka lat później, w roku 1888, pewien amerykański sędzia stwierdził: Gdy umawiające się strony wchodzą w stan małżeński, nie tyle zawierają pewną umowę, ile wchodzą w pewien nowy związek, […] Związek ów, aby powstać, wymaga zawarcia umowy, ale gdy już zostanie ustanowiony, władza obu stron co do jego trwania i zakresu ustaje. Uprawnienia, jakie im przysługują w tym nowym związku, są określone przez wolę suwerena, która znalazła wyraz w prawie.
Bardziej współcześnie Atiyah, mówiąc o małżeństwie pod koniec The Rise and Fall of Freedom of Contract, zauważa, że „nie mówimy tu o kwestiach konwencjonalnie zaliczanych do kategorii umów”. Jednak autorzy prawni z wielką powściągliwością traktują problem, dlaczego umowa małżeńska nie przypomina innych umów.
Blackstone następująco wyjaśnia szczególne położenie kobiety zamężnej: zgodnie z prawami jej dotyczącymi mężczyzna, który miałby zawrzeć umowę ze swoją żoną, „miałby de facto zawrzeć porozumienie ze sobą samym; a tym samym pozostaje w mocy ogólna prawda, że wszystkie porozumienia zawarte między mężem a żoną, zanim zawarli oni związek małżeński, są unieważnione przez akt ich małżeństwa”. Blackstone, podobnie jak autorzy klasycznych ujęć teorii umowy, zakłada, że kobiety jednocześnie są w stanie zawierać umowy i nie są w stanie tego czynić.
Gdyby mężczyzna i kobieta doszli do porozumienia co do sformułowania warunków swojej umowy, po zawarciu związku małżeńskiego taka umowa byłaby nieważna. Kobieta zamężna nie posiada niezależnej egzystencji w sferze publicznej, a tym samym nie mogłaby zawrzeć umowy ze swoim mężem. Nic dziwnego, że nadal mamy problemy z kontraktualnym charakterem małżeństwaTh Skupienie uwagi na niedostatkach umowy małżeńskiej jako umowy odwraca uwagę od problemów dotyczących udziału kobiety w takim porozumieniu. W szczególności entuzjastyczna akceptacja dla doktryny kontraktualizmu ze strony niektórych współczesnych krytyków zakłada, że zdaniem feministek idea kontraktu nie budzi wątpliwości.
Rozwiązanie problemu umowy małżeńskiej przedstawia się jako dopełnienie reform, które pozwoliły znieść prawa pozbawiające niegdyś kobietę zamężną osobowości prawnej; żony mogą obecnie występować jako „jednostki” i umowa jeszcze raz jawi się jako wróg dawnego świata statusu, świata patriarchatu. Wszystkie anomalie i sprzeczności dotyczące kobiet i możliwości zawierania przez nie umów, które odsłania opowieść o kontrakcie płci, ponownie znikają z pola widzenia.
Książka Williama Thompsona Appeal of One Half the Human Race, Women, Against the Pretensions of the Other Half, Men, to Retain them in Political, and Thence in Civil and Domestic, Slavery położyła fundamenty pod późniejszą feministyczną krytykę małżeństwa jako relacji o charakterze kontraktualnym. Krytyka Thompsona jest dziełem o nieczęsto spotykanej sile wyrazu, ale autor przywiązuje niewielką wagę do idei właściwie rozumianej umowy jako rozwiązania problemu relacji małżeńskich. Pod tym względem jego argumentacja różni się nie tylko od większości przykładów współczesnej krytyki feministycznej, ale także od znacznie lepiej znanej rozprawy Johna Stuarta Milla pt. Poddaństwo kobiet.
Według Thompsona decydujące przeobrażenia, niezbędne do zmiany sytuacji kobiet, to przyznanie im praw politycznych oraz zniesienie systemu ekonomicznego opartego na jednostkowej rywalizacji (kapitalizmu). Jedynie przyznanie kobietom praw politycznych może położyć kres „tajemnicy, która otacza krzywdy dziejące się w domu”, a swobodne relacje między płciami będą możliwe jedynie w ramach porządku społecznego opartego na „pracy w postaci wzajemnej współpracy”, czyli spółdzielczego socjalizmu. W swojej posiadłości w Cork Thompson zbudował modelowe domy dla swoich robotników i zakładał szkoły mechaniczne – twierdził, że kobiety powinny mieć swobodny wstęp do szkół, bibliotek i innych instytucji oświatowych. Opracował szczegółowy system spółdzielczego, komunalnego socjalizmu, jednak śmierć nie pozwoliła mu na realizację tych planów. Socjaliści utopijni, odwołujący się do idei wspólnot spółdzielczych, dołączali wspólnotowy charakter prac domowych do swoich wizji nowych społeczności; Thompson w Appeal podkreśla, że odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi, na przykład, będzie spoczywała na całej wspólnocie. Kiedy kobiety, tak samo jak mężczyźni, będą mogły wnosić wkład do wszystkich prac wykonywanych przez społeczność i na równi z nimi domagać się dostępu do zasobów wspólnoty, zniknie podstawa dla dominacji płciowej. Gdy mężczyzna „nie będzie dysponował większym bogactwem niż kobieta i nie będzie miał więcej wpływu na ogólną własność, a jego większa siła fizyczna zostanie sprowadzona do właściwego jej poziomu użyteczności, nie będzie mógł zyskać żadnej seksualnej gratyfikacji ponad tę płynącą z dobrowolnego uczucia kobiety”. Gdy kobiety zdobędą prawa obywatelskie i polityczne i w nowym świecie dobrowolnej współpracy staną się ekonomicznie niezależne, zniknie powód, aby miały być podporządkowane mężczyznom w zamian za zapewnienie im utrzymania, a mężczyźni utracą wszelkie środki czyniące
ich panami kobiet.
Inspiracją do powstania Appeal były poglądy ojca Johna Stuarta Milla, Jamesa Milla, który twierdził, że kobiety nie potrzebują praw wyborczych, ponieważ ich interesy stapiają się z interesami ojców albo mężów.
W odróżnieniu od innych ówczesnych i dzisiejszych utylitarystów, a także ekonomistów, którzy włączają wszystkich członków rodziny w obręb pojedynczej komórki rodzinnej, której należy zapewnić dobrobyt, Thompson rozciągał swój indywidualizm także na kobiety. Twierdził, że interesy każdego członka rodziny należy traktować odrębnie i na zasadzie równości. Nie można podporządkowywać jednostkowych interesów żon i córek interesom pana domu, podobnie jak nie można przyjmować, że jego wspaniałomyślność wystarczy jako gwarancja należytej ochrony interesów kobiet.
Thompson powiada, że należy poddać ścisłej analizie ów „tak tajemniczo działający związek w małżeństwie” oraz „cud moralny następujący w dziewiętnastowiecznej filozofii użyteczności – sprowadzenia dwóch jednostek do jednej”. Środkiem, za pomocą którego osiągano ten „cud moralny”, była umowa małżeńska, ale w niczym nie przypominała ona rzeczywistej umowy. Thompson z oburzeniem woła, że skandalicznym fałszem jest nazywanie małżeństwa umową.
Umowa Gdzież można znaleźć w niej jakikolwiek atrybut umowy, równości i sprawiedliwych kontraktów? Umowa zakłada dobrowolną zgodę obu zawierających ją stron. Czy którakolwiek ze stron, mężczyzna bądź kobieta, na mocy porozumienia może zmienić warunki tej rzekomej umowy dotyczące jej nierozwiązywalności oraz istniejącej w niej nierówności? Nie. Czy którykolwiek mężczyzna mógłby, gdyby miał po temu skłonność, wyzbyć się swojej despotycznej władzy? Nie może. Czy kiedykolwiek pytano kobiety o zdanie dotyczące warunków tej rzekomej umowy?
Kobiety były zmuszane do zawierania tej rzekomej umowy. Obyczaj społeczny i prawo pozbawiały je możliwości zarabiania na własne utrzymanie, a tym samym małżeństwo było jedyną nadzieją na przyzwoite życie. Małżeńska „umowa” przypominała raczej umowę, jaką właściciele niewolników w Indiach Zachodnich narzucali swoim niewolnikom; małżeństwo to nic innego jak prawo silniejszego narzucone przez mężczyzn mających w pogardzie interesy słabszych kobiet.
Fragment książki Carole Pateman Kontrakt płci, Czarna Owca 2014. Pominięto przypisy.