Kto decyduje o dominującej ideologii i słowniku, ten rządzi.
Cezary Michalski: Rząd Donalda Tuska przyjął europejską konwencję o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Choć zostało to „ubezpieczone” zastrzeżeniem rządu, że konwencja będzie stosowana „zgodnie z konstytucją”, aby minister Jarosław Gowin zachował czyste sumienie. Czy jest to sukces i jakie będą konsekwencje tej decyzji?
To umiarkowany sukces, choć ja jestem zaniepokojona tym zastrzeżeniem. Nie sądzę, by minister Gowin traktował je jako ozdobnik. Zapewne to będzie jakaś dźwignia oporu przed ratyfikacją. Bo pamiętajmy, że podpisanie to krok wstępny, wyraz woli politycznej, stąd do ratyfikacji jeszcze niezmiernie daleko. Myślę, że zarówno w ministerstwie sprawiedliwości, jak i w nie mniej konserwatywnym ministerstwie pracy konstytuują się już ekipy prawicowych prawników i ich biskupich autorytetów, by do ratyfikacji nie dopuścić. Tymczasem dla ofiar przemocy najważniejsza jest ratyfikacja i wcielenie w życie wszystkich zobowiązań wynikających z konwencji. Zarówno prawnych, jak też ekonomicznych. No a przede wszystkim usunięcie stereotypów, opartych na przekonaniu, że kobieta powinna być istotą posłuszną, pasywną, uległą, podporządkowaną, że mężczyzna jest panem i władcą, że bicie kobiet i dzieci jest usankcjonowane wieloletnią tradycją patriarchalnej rodziny, której największym wrogiem jest partnerstwo, bo przemyca do zdrowej tkanki społecznego organizmu… gejów. Bóg tego nie chciał i ONZ tego nie zmieni. Ale w podpisaniu przez premiera konwencji widzę jeden sukces: Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz. Jest uparta, konsekwentna, spokojna, stanowcza, wie, czego chce, rozumie polską politykę. A ona sama stosuje taktykę wkładania stopy w drzwi. Ja wolałabym te drzwi rozwalać, ona umie czekać i odnosi sukcesy. Potrafi negocjować, argumentować i spokojnie odpowiada nawet na ewidentne absurdy. O ile się orientuję, musiała tłumaczyć pracownikom Ministerstwa Pracy, że słowo gender nie denotuje „trzeciej płci”, jak tam sądzono.
Co tak niepokoi prawicę w Artykule 12. konwencji, że trzeba było dodać zastrzeżenie o jej interpretowaniu „zgodnie z konstytucją”?
To kwestia męskich lęków przed podejrzeniem o homoseksualizm. Myślę, że to raczej jakiś osobisty problem ministra Gowina: wszędzie widzi gejów, którzy z jakichś powodów mu zagrażają. Jego rodzinie, każdej „normalnej” rodzinie w ogóle. To kwestia albo chwiejnej tożsamości seksualnej, albo potwornego lęku o hegemoniczną pozycję patriarchalnej tradycji („przyjdzie gej i ją obali”). Choć to przecież nie jest ustawa o związkach partnerskich, ale konwencja skierowana przeciwko przemocy domowej.
Zatem przyjęcie konwencji przez rząd tylko rozpoczyna pewną grę prawną, której wynik będzie zależał od układu sił?
W ostatnich latach tylko EURO 2012 było wolne od jakichkolwiek gier i układów sił. Patriarchalny rząd, patriarchalna opozycja, patriarchalny parlament – wszyscy byli zgodni: pieniądze na męskie granie muszą się znaleźć. Dużo. I znalazły się i ciągle za to płacimy. A przemoc? Kobiety sobie poradzą. Dla mnie w konwencji najważniejsza jest właśnie ta warstwa, która tak niepokoi ministra Gowina i ministra Kosiniaka-Kamysza. Kwestia światopoglądowa. Kobiety neutralizują przemoc, myślą, że to normalne, zgodne z naturą, wolą bożą, tradycją, nie sprzeciwiają się, a mężczyźni walą na odlew, bo „kobieta na to zasługuje”, bo jest kobietą. I to trzeba zmienić, trzeba promować partnerstwo, odrzucać złą tradycję. Praca nad tym nie jest kosztowna, ale ma wielu przeciwników, którzy tak jak premier Tusk nie chcą żadnej rewolucji, a nowoczesność widzą w cyfryzacji, a nie w zmianie obyczajów i redefiniowaniu związków.
Jednak mogą się rzeczywiście tłumaczyć, że ogranicza ich nie tylko „konserwatywna większość” w parlamencie, ale też postawy znacznej części Polaków. Z ostatnich badań CBOS-u dotyczących stosunku Polaków do aborcji wynika dalsze powolne przesuwanie się polskiej opinii publicznej w stronę pełnego zakazu aborcji, także w sytuacji, kiedy ciąża zagraża życiu kobiety.
To jest konsekwencja wszechstronnej, zmasowanej, wieloletniej propagandy, która zaanektowała najbardziej skuteczne narzędzie komunikacji, jakim jest sam język, jego słownictwo. Posiadła go, pożarła, a teraz wypluwa. I zagłusza przeciwnika, który języka jest pozbawiany. W ciągu kilkunastu lat w sposób nieodwracalny zniknęły z naszego języka słowa takie jak „embrion”, „zarodek”, „zygota”, nawet „macica” (bo dziecko jest przecież „noszone pod sercem” nie w macicy; kobieta nie ma macicy tylko instynkt macierzyński). Ten proces zaczął się nieśmiało, na początku lat 90., przy okazji dyskusji nad ustawą antyaborcyjną. Pamiętam debaty prowadzone zarówno w Sejmie, jak też w mediach, i pamiętam ogromne zdziwienie, kiedy po raz pierwszy zaczęto używać w tej dyskusji pojęcia „dziecko poczęte”.
Profesor Barbara Stanosz napisała tekst tłumaczący, że w żadnym języku nie ma czegoś takiego jak „dziecko poczęte”. A tu proszę, w polskim jest.
Potem już poszło lawinowo. Dziesięć razy dziennie we wszystkich mediach, kościołach, ale także w szkołach powtarzano „dziecko nienarodzone”, „dziecko poczęte”, „zabijanie”, „morderstwo”. Działo się tak przy całkowitej bierności państwa czy władz oświatowych. A teraz mamy konsekwencje: każda osoba, która próbuje jakkolwiek uzasadnić prawo kobiety do aborcji, jest po prostu mordercą, morderczynią. Ale to też był dopiero pewien etap, dziś mordercą jest lekarz, który zamraża blastocysty przeznaczone do implantacji.
Nieskuteczność jednej ze stron, czy nie dająca się skorygować absolutna nierównowaga sił?
Więcej nawet. Pytam czasami studentów, jakie wartości cenią. I oni mechanicznie odpowiadają: „życie”. Na początku wydawało mi się dziwne, bo przecież w naszej tradycji (którą młodzież asymiluje dzięki XIX wiecznej polskiej szkole) nad „życie” przedkładano inne wartości: „niepodległość”, „wolność”, „wiarę”, „kulturę”. Dopytywałam więc, o jakie życie chodzi. O „poczęte” – odpowiadano. Potem w ramach dyskusji okazywało się, że oni nie są zbytnio do ochrony życia poczętego przekonani, widzą w tym dość abstrakcyjny problem, ale jednocześnie wiedzą, że należy taką ochronę deklarować. Nim więc pomyślą, czym są wartości, na wszelki wypadek klepią to, czego nauczyli ich katecheci, bo przecież tylko oni w szkole mówią o wartościach innych niż śmierć za ojczyznę. Kiedyś, na początku lat 90., kiedy Polska przechodziła od „walki z komunizmem” do rewitalizacji katolickiej tradycji, młodzież deklarowała, że najważniejszą wartością jest Bóg. Robili to nawet ewidentni ateiści, bo przypuszczali, że dorośli (np. egzaminatorzy) tego od nich oczekują. Teraz podobnie jest z „życiem poczętym”. Przychodzi ankieter, przychodzi dziennikarz i ludzie mówią: „jestem za życiem poczętym”, bo tego się od nich oczekuje. Ale gdy ktoś bliski (córka, kochanka, żona) zajdzie w niechcianą ciążę, będą szukać sposobu, by aborcji dokonać. Tylko że te ich deklaracje są „sprawcze”; ci, którzy chcą jeszcze większej rygoryzacji prawa dotyczącego aborcji, przywołują te wyuczone deklaracje, a nie fakty (a więc statystyki podziemia aborcyjnego czy tezy, które można wnioskować z bardzo niskiej dzietności Polaków i Polek).
Mówi pani jednak o dynamice, która rzeczywiście za dwa lata może doprowadzić do uchwalenia ustawy antyaborcyjnej wedle projektu Solidarnej Polski albo do uchwalenia ustawy praktycznie uniemożliwiającej in vitro, no bo skoro „ludzi tam się zamraża”?
To możliwe. Dziś miejsce walk ekonomicznych czy militarnych zajęły walki ideologiczne, w pewnym sensie właśnie słownikowe. Kto decyduje o dominującej ideologii i finalnym słowniku, ten rządzi, nawet jeśli nie ma żadnych środków produkcji czy politycznej władzy. Bronią są takie słowa jak „zabójstwo dzieci” czy – z innej beczki – „zdrada”, „zaprzaństwo”, „antypolskość” Paradoksalnie te odmienne słowniki (antyaborcyjny i smoleński) pokrywają się. W każdym razie jeśli chodzi o użytkowników. Dominantą jest tu Kościół. PO natomiast nie posiada własnego słownika i zapewne dlatego tak silnie przywiązana jest do Gowina, który mówi językiem Kościoła, czyli językiem dominującym. I nie widzę szans na wygaśnięcie tej dominacji, choć Janusz Czapiński uspokaja, mówiąc, że to tylko powierzchnia, i że w głębi toczą się żywe procesy laicyzacji społeczeństwa. Ja się jednak obawiam, że nawet jeśli przetoczy się przez Polskę bardzo zaawansowana laicyzacja praktyczna, te deklaracje pozostaną. A to właśnie one przekładają się na restrykcyjne prawo. Jesteśmy społeczeństwem, które lubi to, co Znaniecki nazywał „aksjologiczną fasadą”.
Etyka to dla polskiego społeczeństwa deklaracje, które nie mają nic wspólnego z życiem.
Bardzo jesteśmy do nich przywiązani, tym bardziej, im mniej mają one wspólnego z naszymi rzeczywistymi wyborami.
Jeszcze raz pytam o sposób skutecznego przeciwstawienia się temu procesowi. Nawet 10-procentowy elektorat Janusza Palikota w ostatnich wyborach to był raczej bunt ludzi przyciśniętych do ściany przez Smoleńsk i specyficzne połączenie sił prawicowości i części Kościoła. A przecież także ten dość jeszcze bezradny bunt 10 procent został uznany przez prawicę za jakąś bezprzykładną ofensywę laicyzacji, przeciwko której trzeba się jeszcze bardziej zmobilizować i mocniej docisnąć śrubę.
Palikot ma jednak rząd dusz antyklerykałów, a prawica wpada w tym większą histerię, im bardziej zdaje sobie sprawę, że panuje wyłącznie nad językiem, ale nie nad duszami, że także Kościół, niczym Faust, sprzedał nieśmiertelną duszę za doczesną władzę. I jak Faust skończy. Ale póki co mamy problem, jak bronić zdrowego rozsądku przed zalewem słowników, które stawiają świat na głowie? A przede wszystkim, jak walczyć z bardzo silnymi emocjami prawicy. Język faktów i zdrowego rozsądku jest zimny, nie pociąga ludzi, nie skupia ich, nie angażuje, choć znacznie lepiej definiuje rzeczywistość. Ale kto dziś interesuje się rzeczywistością? Tylko szaleńcy. Wszystko stoi dziś na głowie. Nie wiem, jak stanąć na nogach i obudzić się z tego koszmaru.