Zestawienie Wojciecha Czuchnowskiego z Antonim Macierewiczem z tego pierwszego czyni automatycznie oszołoma.
Nie będę przypominać, co się stało 10 kwietnia 2010 roku, natomiast opowiem o 11 kwietnia 2018. Tego dnia komisja Antoniego Macierewicza ogłosił „raport techniczny” (który podobnie jak kiedyś „techniczny” premier nie jest do końca tym, co określa się tą nazwą, ale za to ma moc anulowania wszelkich innych ustaleń dotyczących katastrofy w 2010 roku). Tego samego dnia dziennikarz „Gazety Wyborczej”, Wojciech Czuchnowski, nazwał Macierewicza kłamcą, „wyszedł z roli dziennikarza”, puściły mu nerwy, a on sam opuścił miejsce konferencji prasowej, na której przedstawiano ów raport-nie-raport.
Wojciech @czuchnowski: "Panie Antoni Macierewicz, chciałem powiedzieć, że jest pan kłamcą, przestępcą i w przyszłości odpowie pan przed sądem wolnej Polski za kłamstwa i szkody poczynione" pic.twitter.com/DKW3s7XvQv
— Wirtualnemedia.pl (@wirtualnemedia) April 11, 2018
Tego samego dnia, kilka godzin wcześniej, „Wyborcza” odnotowała z ulgą – piórem samego Czuchnowskiego – że tegoroczne obchody rocznicy katastrofy 10 kwietnia przebiegły zaskakująco łagodnie, bowiem nie było niemal mowy o sławnej teorii zamachu. Nic dziwnego, że Czuchnowskiemu puściły nerwy.
czytaj także
O wszystkim tym dowiedziałam się następnego ranka, w czwartek 12 kwietnia, i to od razu z dwóch źródeł. Najpierw w porannym serwisie informacyjnym publicznego radia usłyszałam coś, co wywołało silne uczucie deja vu. Potem przeczytałam wyjaśnienie samego Czuchnowskiego w „Wyborczej”, a potem jeszcze dla upewnienia się, jak to wszystko wyglądało, zajrzałam na youtuba. Zrobiłam więc prawie to samo, co większość z nas, skacząc z jednego medium na inne, by dowiedzieć się, co się właściwie stało – i jak wszyscy wpadłam w pułapkę obiektywizmu.
Otóż 12 kwietnia w porannym serwisie informacyjnym publicznego radia zestawiono ów „techniczny raport” zespołu Macierewicza ze stanowiskiem „Gazety Wyborczej” i jej dziennikarza, Wojciecha Czuchnowskiego. Następnie przeczytałam w samej „Wyborczej”, że Czuchnowski nazwał Macierewicza kłamcą, a z kanału Punkt Widzenia TV na youtube dowiedziałam się, że na konferencji poświęconej prezentacji raportu Macierewicza, „atakował i groził”. No właśnie, a jak było naprawdę?
Nie tylko przeciętny odbiorca ulegnie pokusie wyciągnięcia wniosku, że żadne z jego źródeł nie jest obiektywne, i postanowi poszukać prawdy gdzieś pośrodku. Niestety, nie znajdziemy jej próbując wypośrodkować między Macierewiczem a Czuchnowskim, ani między „Wyborczą” a youtubem. Zestawienie Czuchnowskiego z Macierewiczem z tego pierwszego czyni automatycznie oszołoma, a jego emocjonalna reakcja, powielona i otagowana na youtubie, potwierdza, że w tym zestawieniu coś musi być.
Szukanie prawdy poprzez zestawianie ze sobą komunikatów nadawanych przez różne media się nie sprawdza, dobitnie pokazuje to raport Dobra zmiana w Miastku i książka Nowy autorytaryzm. Pytani przez zespół Macieja Gduli o to, skąd czerpią wiedzę o polityce, mieszkańcy polskiego Yankee City odpowiadali, że korzystają z różnych kanałów komunikacji, zarówno z internetu, jak i radia, i z więcej niż jednej stacji telewizyjnej. Tylko że ich wypowiedzi, przywołane w raporcie, brzmią tak, jakby oglądali oni tylko rządową telewizję i słuchali publicznego radia na przemian z Radiem Maryja. Nie chodzi mi o deklarowane poglądy, ale o język, który zdaje się nie zawierać żadnych konkretów i sam w sobie jest kodem języka obecnej władzy i jej propagandy z hasłami w rodzaju „wstawania z kolan”. Za peerelu posługiwaliśmy się językiem ezopowym, spod którego wierzchniej, nic na pozór nie mówiącej warstwy, potrafiliśmy wydobyć komunikowane tą metodą sensy. Tę ezopowość języka odnajdują we współczesnym dyskursie władzy badacze, którzy pamiętają tamte czasy. Nie chodzi o to, co się mówi, ale o to, w jaki sposób. Ten sposób komunikowania powielają nie tylko mieszkańcy Miastka.
Neoautorytaryzm, a nie populizm. Skąd się wzięła „dobra zmiana”
czytaj także
Do owego ezopowego języka współczesnej władzy dochodzi wynalazek nieco nowszy, wyprzedzający o dekadę co najmniej zjawisko postprawd. To pozorny medialny obiektywizm, kojarzony obecnie z postawą politycznego symetryzmu, każący ewidentnych oszołomów konfrontować z racjami prezentowanymi przez ekspertów, a skrajne poglądy z poglądami zupełnie dotąd nie postrzeganymi jako skrajne, czyniąc z tych pierwszych przynajmniej publicznie dyskutowalne, legitymizując je i dostarczając wzorców do naśladowania. Setki telewizyjnych spektakli, powtarzanych w milionach odsłon na youtubie, oparte zostało na tym prostym schemacie. Przed kamerą sadzano faszystę na wprost zwolennika demokracji, antysemitę naprzeciw historyka Zagłady, polityka obok prawnika-kontytucjonalisty, otwartych homofobów konfrontowano z działaczami lub działaczkami LGBT, a zwolennikom całkowitego zakazu aborcji rzucano na pożarcie feministki. I to feministki jako pierwsze odkryły, że jest to konkurencja, w której znajdujemy się z góry na przegranej pozycji, nie chcąc zaś legitymizować oponentów zaczęły po prostu bojkotować takie ustawki.
Jednak ten medialny format okazał się tak popularny, że szybko znaleziono kogoś na zastępstwo, a jeśli pytacie, skąd sukcesy faszystów, homofobów, zwolenników zakazu aborcji czy teorii zamachu smoleńskiego – z tego właśnie formatu widowiska, samopowielającego ich przekaz w kolejnych odsłonach na youtubie i gdzie indziej z dużo większą skutecznością niż złowieszcza aplikacja Cambridge Analytica. I w dodatku nie uciekniemy od niego odinstalowując tę czy inną aplikację z telefonu.
Model tej pseudodebaty został szczegółowo rozebrany przy okazji nagonki na gender, nieocenioną rolę w tej analizie odegrała praca Macieja Dudy Dogmat płci. To, że zrozumieliśmy, jak to działa, niewiele nam pomógł. Wojna o gender została przegrana, tak jak przegrałyśmy wojnę o język, którym mówi się o aborcji.
Kto za to odpowiada? Dziennikarze, wydawcy, właściciele medialnych koncernów? W przypadku mediów zwanych publicznymi jasne jest, że stanowią one rządową tubę, ale programy oparte na tym samym schemacie nadawały Polsat czy TVN, a ich nieco mniej znane odpowiedniki znajdziemy w mniejszych stacjach czy na antenie lokalnych radiostacji. Czy za ich sukcesem stoi wyłącznie nieświadomość ludzi mediów, usprawiedliwiających się rzekomym obiektywizmem lub odpowiedzią na oczekiwania odbiorców? Nieważne, kto za tym stoi, strategia te jest skuteczna, bo robi ze wszystkich po drugiej stronie oszołomów. Na nic zda się nasza strategia racjonalnej argumentacji i odwoływania się do faktów. Sama złapałam się już dwa razy na tym, że odruchowo powtórzyłam tylekroć słyszane słowo „zamach” zamiast „katastrofa” albo „tragiczny w skutkach wypadek”. I pewnie nie tylko mnie to się zdarzyło.
czytaj także
Co będzie dalej ze smoleńską narracją? Wbrew optymistom, którzy prorokują jej nieuchronny zmierzch, ja polegam na zdaniu podsłuchanym na przystanku: „No skoro tyle lat to wałkują, to znaczy, że coś w tym jest.”