Media odtrąbiły socjalny zwrot Platformy. A to tylko gaszenie pożarów.
„Priorytetem rządu są ludzie. Bezpieczeństwo socjalne, jakość codziennego życia […] Przyszedł też wreszcie czas, by owocami wzrostu mogli cieszyć się wszyscy Polacy […] wielki projekt „Polska w budowie” przyniósł efekt. Ale to był tylko pierwszy krok. Teraz czas na zmiany ułatwiające ludziom życie, podnoszące komfort codziennej egzystencji”.
W pierwszym odruchu po przeczytaniu artykułu Dla kogo owoce wzrostu? Jarosława Makowskiego i Konrada Niklewicza, opublikowanego na stronach Instytutu Obywatelskiego, miałem ochotę czytać te słowa głosem lektora Polskiej Kroniki Filmowej na tle zapętlonego filmiku z Tuskobusem objeżdżającym Polskę z koszem pełnym socjalnych darów od partii rządzącej. Mam nadzieję, że są jeszcze w Polsce galerie, które mają w dobrej pamięci sztukę krytyczną i chętnie przywitają ten performance. Ale zanim to się wydarzy, chciałbym się z propagandowo poprawnym optymizmem tego tekstu zmierzyć trochę poważniej.
Zanim hucznie został ogłoszony „prezydentem Europy”, Donald Tusk występował w polskim parlamencie, ledwie dziesięć dni temu, mówiąc o rzeczach dalece bardziej trywialnych niż przyszłość Unii i – za klasykiem – „słowiański odpór” Putinowi. Rząd prezentował swoje osiągnięcia i plany do końca kadencji, a tematem dnia były waloryzacje emerytur i rent oraz ulgi na dzieci, przede wszystkim dla rodzin wielodzietnych. Te zapowiedzi natychmiastowo zostały okrzyknięte – w odruchu będącym w równych proporcjach dowodem PR-owej sprawności Platformy, co wszystkożerności mediów – „zwrotem socjalnym”. Jeszcze tego samego popołudnia odpowiadałem w jednym z programów publicystycznych – obok pewnie dziesiątki innych komentatorek i dziennikarzy tego dnia – na pytania w rodzaju: „Czy Tusk odbiera pozostałym partiom socjalny elektorat?” i „Czy Platforma odebrała postulaty lewicy?”. Otóż nie.
„Zwrot socjalny” trafniej należałoby raczej nazwać „gaszeniem socjalnych pożarów”. Jak to z gaszeniem pożarów, ruch był konieczny – a nawet zdradzający słuszne intuicje – ale do budowania polityki społecznej, nie mówiąc już o „lewicowej”, bardzo mu daleko.
Po kolei. Waloryzacja rent i emerytur jest konieczna (choć można też przypomnieć, że wspominana kwota 36 złotych jest śmieszna i już sprowokowała część krytyków do pytania: czy na tyle – koszt jednego obiadu i kawy w centrum Warszawy – Platforma wycenia głos emeryta czy rencistki), ale nie dlatego większość emerytów i rencistów jest w Polsce biedna, że brakuje im 30,50 czy nawet 100 złotych w miesięcznym budżecie. Biedni są dlatego, że lwią część ich emerytur pochłaniają leki, jedzenie, czynsz, opłaty za prąd itp. A te bolączki można odpowiedzieć wprost, wiążą się one w dużej mierze z prywatyzacją usług publicznych, komercjalizacją przestrzeni publicznej, gentryfikacją miast, złą sytuacją mieszkaniową, selektywnym systemem świadczeń. Emerytom – jak i każdej innej grupie – nie pomoże 35 złotych więcej w portfelu, gdy najbliższy szpital jest oddalony o kilkadziesiąt kilometrów, linie autobusową czy połączenie kolejowe właśnie zlikwidowano w ramach restrukturyzacji i modernizacji, a zamiast taniego bazaru zbudowano galerię handlową ze szkła. To trudniej przeliczyć na pieniądze.
Polityki społecznej nie da się prowadzić jedynie na podstawie liczb i kolumn w Excelu (choć można skutecznie udawać, że tak się właśnie robi). Powinna ona wynikać z diagnozy sytuacji i określać przyczyny, z powodu których społeczeństwo realnie ubożeje, a konkretne grupy mają ograniczone szanse życiowe, nawet jeśli PKB rośnie, z inflacją wszystko w porządku, a indeksy świecą na zielono.
Ulga na dzieci i roczne urlopy macierzyńskie i tacierzyńskie również nie powinny budzić zastrzeżeń, ale i tu trudno mówić o rozwiązaniu powszechnym i prawdziwie równościowym. To nie welfare, to workfare. Tym się różni pierwsze od drugiego, że państwo socjalne nie rozstrzyga, komu ulga należy się bardziej albo jaki konkretny model rodziny czy zatrudnienia jest najbardziej pożądany. Promowane przez część europejskich i amerykańskich konserwatywnych liberałów państwo ograniczonego socjalu, właśnie pod hasłem workfare, proponuje, by zasiłki i świadczenia nie były formą powszechnego i bezwarunkowego zabezpieczenia, ale aktywnie kreowały ekonomiczną i społeczną rzeczywistość, motywując do pracy i do dzietności. I są powiązane ze ściśle określoną wizją tej rodziny. „Raczej dajemy pełnym rodzinom, niż samotnym ojcom, broń boże żadnym, tfu!, związkom partnerskim, a im więcej dzieci, naturalnie i w świetle bożego obowiązku, tym lepiej”. Makowski i Niklewicz piszą w swoim tekście „Rodzina z trójką dzieci, którą utrzymuje ojciec zarabiający 1,7 tys. zł miesięcznie, otrzyma 4,2 tys. zł zwrotu podatkowego, zamiast 430 zł (jak do tej pory)”. Chapeu bas dla Platformy, naprawdę. Ale to nie rozwiązuje problemu.
Pomijając już domyślne założenie, że pięcioosobową rodzinę uposaża akurat jeden pracujący za stawkę minimalną dorosły, ojciec, takie postawienie sprawy skrywa inny dramat. Czy, podobnie jak z emerytami, clou tkwi jedynie w wysokości ulg i świadczeń i konsekwentne ich podwyższanie (samo w sobie słuszne) odpowiada na przyczyny problemów finansowych? Czy może jest tak, że rodzina utrzymująca się za 1700 złotych miesięcznie nie byłaby w stanie w ogóle dzieci wysłać do szkoły w Polsce, gdzie wrześniowa wyprawka dla jednego to nawet 600 złotych, a dla coraz większej liczby rodzin posiadających dzieci w wieku przedszkolnym oczywistym wyborem jest raczej posłanie dzieci do prywatnej placówki, bo miejsc w publicznych po prostu nie ma. Czy ulgi podatkowe, siłą rzeczy przywilej pracujących, są sposobem na wypełnienie dziury po nieistniejącym państwie socjalnym i mają zdjąć z rodziców bagaż coraz bardziej kosztownej edukacji, czy stanowią już ostatni uśmiech, na jaki dziś stać „współczujący konserwatyzm”? Roczne urlopy również są dziś przywilejem raczej dla tych zatrudnionych stabilnie, na etat, dla korporacyjnego salariatu i pracowników sektora publicznego, nie samozatrudnionych fryzjerek, freelancerów, rosnących szeregów prekariatu. Opcjonalność urlopu dla ojców pokazuje też, że współgrać ma on raczej z konserwatywną wizją rodziny, bo dzieci to jednak misja matek.
I tak dalej… O każdym z tych oblicz „socjalnej” Platformy można by napisać osobny, długi tekst. A nie pociesza mnie mantra, że PiS czy inne „solidarne” ugrupowania zrobiłyby to samo – wiemy to, jakąś formę heteronormatywno-patriarchalnego-współczującego-workfare wyznają dziś wszyscy na prawo od Zielonych – tylko gorzej. Wszystko to ma jeden wspólny wymiar – jest odpowiedzią na to, że wyborcy i wyborczynie w Polsce rzeczywiście głosują nogami i dzieci wolą mieć, wychowywać i posyłać do szkoły w Anglii, gdzie zabezpieczenia socjalne – to jest te, których nie zrujnowały jeszcze „trzecia droga” i Cameron – są powszechne (jak widać, obejmują także imigrantów) i zapewniają lepszy start.
To krytyczna sytuacja demograficzna, podlana polskim dzieciocentryzmem jako takim, jest tłem dla tych rozwiązań, nie egalitaryzm i sprawiedliwość społeczna.
Dzisiejsze pretensje do „zwrotu socjalnego” w podejściu do rodziny należałoby oceniać w świetle rozwiązań naprawdę socjalnych, nie liberalnej jałmużny. Zamiast selektywnych ulg – wyższa kwota wolna od podatku, zamiast dodatku na ołówki – taka sama wyprawka dla każdego dziecka i jeden podręcznik na trzy lata, zamiast prywatyzacji przedszkoli, bonów edukacyjnych i płatnych godzin w tych publicznych – bezpłatna opieka dla wszystkich. Zamiast łatania budżetu najbiedniejszych doraźną pomocą – minimalny dochód gwarantowany. Zamiast 35 złotych waloryzacji – bezpłatna komunikacja w miastach i publiczna opieka, dotowane posiłki, refundowane leki. Zrozumiem, jeśli Platforma żadnego z tych rozwiązań nie zechce, ani nawet nie rozważy, w końcu nie jest partią socjalistyczną, lewicową, problem ma nawet z byciem partią liberalną i centrową. Zrozumiem też, że Makowski i Niklewicz nie będą krytykować własnej partii, to nie ich rola. Ale nie kupuję szantażu.
A szantażem jest dziś powiedzenie, że „lepszej lewicy nie będzie” – to prawda, jeśli PO dziś chce się porównywać do SLD sprzed 10 lat, ale na tle ówczesnego Sojuszu każdy kolor wydaje się czerwony.
Szantażem jest nieustanne powtarzanie, że za PiS-u było gorzej, a reformy wprowadzone w siódmym roku kadencji traktować jak dobrą nowinę – jakby przez te siedem lat ani o Janie Vincencie Rostowskim, ani podwyższeniu wieku emerytalnego, ani wprowadzeniu odpłatności za drugi kierunek i kontynuowaniu urynkowienia szkolnictwa wyższego nikt nie słyszał. Wreszcie, szantażem (opartym na nieprawdziwych przesłankach zresztą) jest powiedzenie, że „twarda modernizacja” jest już właściwie zakończona – mamy już autostrady i mosty, a że skoro już mamy i stadiony, i galerie, i muzea, i nawet ławkę Chopina i grające fontanny, to możemy zająć się „komfortem codziennej egzystencji”.
Szczególnie to ostatnie dictum, wywracające do góry nogami całą ideę odpowiedzialnego państwa opiekuńczego – przy okazji dolewając do tego niestrawnego koktajlu odrobinę nowomowy – pokazuje dlaczego „zwrot socjalny” to złuda. „Najpierw inwestycje prestiżowe, potem w ludzi” – do tego sprowadza się w końcu hasło przewodnie tego manifestu optymizmu. Owszem, autostrady i stadiony zamiast żłobków i przedszkoli zostaną realnym dziedzictwem ostatnich lat. Ale na tej, zbudowanej dzięki „twardej modernizacji” autostradzie nikt zwrotu nie zrobił. Tym bardziej w lewo.