Kraj

Ładny macie portal, szkoda, jakby coś się z nim stało

Tak długo, jak PiS pozostanie przy władzy, media będą się w Polsce znajdować w stanie ciągłego zagrożenia.

W ostatnich czasach Polska ma problem nie tylko z inflacją rozumianą jako drożyzna, ale także z inflacją politycznych afer i skandali. Nie ma nawet tygodnia, w którym media nie ujawniałyby afery uderzającej w obóz rządzący. Afery te krótkotrwale przykuwają uwagę opinii publicznej, po czym znikają z jej radarów po kilku dniach, góra tygodniach – często przykrywane przez kolejny skandal. Coś, co kiedyś mogłoby wywrócić rząd, dziś władza może spokojnie przeczekać, wiedząc, że większość opinii publicznej przyjmuje nowe rewelacje już tylko z cyniczną rezygnacją.

Za hajs z Funduszu Sprawiedliwości baluj

Pokazują to też reakcje na informacje ujawnione przez Bartosza Węglarczyka i Andrzeja Stankiewicza z Onetu oraz naczelnego Wirtualnej Polski, Pawła Kapustę. Węglarczyk opisał swoją rozmowę z „ważną osobą związaną z władzą”, która przekonywała go, że „gdyby Onet byłby naprawdę niezależny”, to zatrudniłby wicenaczelnego odpowiadającego za to, by na portalu „reprezentowany był punkt widzenia rządu”. Miałby on w dodatku podlegać nie naczelnemu, ale bezpośrednio zarządowi firmy. Gdy Węglarczyk żartem zapytał, kogo ważna osoba z rządowych kręgów ma na myśli, ta nie zrozumiała ironii i na poważnie zaczęła sypać nazwiskami.

Kto zdelegalizuje media samorządowe? PiS zabiera się za relikt z lat 90.

Stankiewicz napisał z kolei, że minister Dworczyk, a więc prawa ręka premiera Morawieckiego, próbował skłonić amerykański fundusz KKR do sprzedaży Onetu jednej z polskich spółek skarbu państwa. Dziennikarz opisał też swoje doświadczenia z Patrycją Kotecką, żoną Zbigniewa Ziobry, która – jak twierdzi Stankiewicz – miała naciskać na kilka redakcji, w których pracował, usiłując go zwolnić. Podobnym naciskom ze strony małżonki lidera Suwerennej Polski mieli być poddani inni dziennikarze piszący o jej mężu.

Argumentem w „negocjacjach” z redakcjami miał być budżet reklamowy kontrolowanej przez PZU firmy ubezpieczeniowej Link4, gdzie Kotecka po 2015 roku weszła do zarządu, a także środki z Funduszu Sprawiedliwości. Miał on służyć ofiarom przestępstw, pod rządami Ziobry zaczął wspierać wiele inicjatyw, związanych z partyjnymi interesami Suwerennej Polski – ostatnio głośna była sprawa lodówki zakupionej ze środków Funduszu dla Koła Gospodyń Wiejskich w Hrubieszowie, gdzie starostwem powiatowym kieruje polityczka partii Ziobry.

Naczelny WP także opisał propozycje zakupu portalu przez jedną ze spółek skarbu państwa, która pojawiła się, gdy na portalu zaczęły pojawiać się materiały śledcze. Odmowa uruchomiła kolejne naciski, między innymi sugestie, jakich dziennikarzy należałoby zwolnić, a jakich zatrudnić. Tydzień po kolejnym ostrzeżeniu dla portalu, „do niemal wszystkich spółek właścicieli Wirtualnej Polski” wpłynąć miało „siedem wezwań od państwowego regulatora”. Gdy się to wszystko czyta, trudno oprzeć się skojarzeniom z gangsterem, który przychodzi do dobrze prosperującego lokalu, domaga się tam wstawienia swoich automatów, mówiąc: „bardzo fajna knajpka, szkoda by było, jakby spłonęła”.

Poza apelem w obronie wolności mediów w Polsce, wystosowanym przez naczelnych kilkudziesięciu mediów, wszystkie te rewelacje nie wywołały szczególnie intensywnych reakcji. Owszem, politycy PiS pytani są o naciski przez dziennikarzy niezależnych mediów, na ogół jednak odpowiadają na to, że za PO ABW weszło do redakcji „Wprost”. Bezczelność i głupota tej odpowiedzi pokazują, że rządząca partia uznała, że cała sprawa jej nie zaszkodzi i można ją przeczekać, w trakcie wakacji szybko rozejdzie się po kościach.

Tymczasem to bardzo poważne zarzuty wobec obozu władzy i w dobrze urządzonym kraju ich zbadaniem powinna natychmiast zająć się komisja śledcza. Kiedyś cały układ rządowy zachwiał się pod wpływem oskarżeń, że bliżej nieokreślona „grupa trzymająca władzę” miała domagać się łapówki od wydawcy największego dziennika, by pozwolić mu na zakup telewizji. Tu mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym – to, o czym piszą Onet i Wirtualna Polska, pokazuje, że PiS już próbuje realizować typowy dla współczesnych hybrydowych wyborczych autokracji, takich jak Węgry czy Turcja, scenariusz pacyfikacji mediów. Tylko na razie średnio mu to wychodzi.

Krytykę zepchnąć do niszy

Jednak także na drodze do medialnego Budapesztu w Warszawie PiS poczynił pewne postępy. Na samym początku kadencji przejął kontrolę nad mediami publicznymi i zmienił je w narzędzie najbardziej tępej, polaryzującej, brutalnej propagandy rządowej. Media publiczne nie tylko mieszają informacje z wychwalaniem rządu w sposób, który zawstydziłby speców od propagandy sukcesu z czasów Gierka, ale prowadzą też akcje oczerniania opozycji. Zwłaszcza w TVP jest ona przedstawiana jako partia niemiecka, antypolska, dążąca do tego, by Polakom odebrać to, co dał im PiS.

Wolne media regionalne? Wolne żarty

Kontrolowane przez nominatów PiS spółki skarbu państwa wzięły na siebie ciężar finansowego podtrzymywania przy życiu mediów prywatnych bliskich rządzącej prawicy – tracących czytelników, ale ważnych dla twardego, fanatycznego elektoratu. Jedna ze spółek, Orlen, zakupiła nawet pakiet prasy regionalnej, stawiając na czele przejętych tytułów dziennikarzy znanych z poglądów bliskich rządzącym. Część z nich nie utrzymała się jednak na stanowisku jako ciągle zbyt niezależni jak na gust rządzących.

Jak wiemy, rząd próbował też wymusić na amerykańskim inwestorze sprzedaż TVN, poprzez ustawę zawetowaną ostatecznie przez prezydenta. Jak się teraz dowiadujemy, rządowy układ „polował” też intensywnie na dwa największe internetowe portale.

Taki, a nie inny wybór celów PiS – media publiczne, duża komercyjna telewizja, prasa regionalna, największe portale – nie jest przypadkowy, pochodzi wprost z podręcznika Orbána czy Erdoğana. Współcześnie hybrydowi autokraci nie potrzebują bowiem całkowitego monopolu medialnego albo odgórnej cenzury, by zapewnić sobie wystarczającą dla ich politycznych celów kontrolę nad tym, jakie informacje i opinie docierają do szerokiej opinii publicznej. Wystarczy do tego kontrola nad kilkoma największymi mediami, tymi, po które sięga większość na co dzień niespecjalnie zainteresowana polityką – bo to ona decyduje o wyniku wyborów, a nie osoby zaczynające dzień od przeglądu politycznego Twittera.

Gdy układ władzy kontroluje najważniejsze media albo ma w nich silnie umocowanych redaktorów, pilnujących, by jego punkt widzenia był reprezentowany, może machnąć ręką na to, co piszą o nim niszowe portale albo słabe media tożsamościowe drugiej strony. Ich istnienie jest mu nawet na rękę, każdy materiał, jaki się ukazuje w tych drugich, można przedstawić jako „atak” i użyć go do mobilizacji własnego elektoratu. Te pierwsze można podawać jako dowód, że przecież w Polsce wolność słowa i mediów kwitnie.

Czasy darcia ryja na pracowników się skończyły

Niezależne, niszowe, słabsze ekonomicznie media mają też trudniej, by zgromadzić środki na najbardziej kosztowne dziennikarstwo śledcze. A tego, jak można sądzić po tym, czego się dowiedzieliśmy w ostatnich dwóch tygodniach, układ władzy boi się najbardziej. PiS raczej znacznie mniej przejmuje się publicystami przestrzegającymi przed tym, że ta partia podmywa fundamenty naszej demokracji, bardziej dziennikarzami śledczymi, którzy potrafią złapać za rękę konkretnych polityków czy osoby kręcące się wokół układu władzy. Wie, że bardziej niż najostrzejsze opinie drugiej strony szkodzą mu konkrety.

Dlatego gdy duży portal, który wielu Polaków ma ustawiony jako stronę startową w przeglądarce, bierze się na poważnie za dziennikarstwo śledcze, władza traktuje to jako sygnał alarmowy.

My mamy mandat, wy macie się zamknąć

W przypadku PiS stosunek do wolnych mediów kształtuje nie tylko pragmatyka budowania hybrydowej wyborczej autokracji, nie tylko resentyment wobec medialnych elit, postrzeganych jako wrogie Nowogrodzkiej, ale także specyficzne rozumienie przez tę partię i jej wyborców tego, jak działa demokracja.

PiS nie postrzega się bowiem jako normalna partia, reprezentująca swój elektorat, walcząca o realizację jego interesów w sferze publicznej, ale jako emanacja suwerena, Narodu, powiązana z nim niemalże organiczną więzią. Bezprecedensowe po 1989 roku podwójne zwycięstwo, zapewniające samodzielną sejmową większość – choć w 2015 umożliwiło je PiS wyłącznie to, że oba lewicowe komitety skończyły pod progiem – tylko umacnia to przekonanie.

Nie tylko autorytarna władza. Wolności mediów grozi także fałszywy symetryzm

Gdy myśli się w ten sposób, łatwo jest uznać, że media, które patrzą władzy na ręce, informują o jej aferach, rzetelnie rozliczają ją z jej oczywistych porażek, nie tyle wykonują kluczową dla dobrego funkcjonowania demokracji misję czwartej władzy, ile próbują odwrócić demokratyczny werdykt Polaków, wpłynąć na demokratyczny proces, odwieść obywateli od wyboru, który jest dla nich najlepszy. A jeśli media te należą do obcego kapitału, to można przedstawić ich krytyczne materiały o władzy jako próbę wpływania przez obce ośrodki na demokratyczne decyzje.

I PiS bardzo często w ten sposób – jako działania „niemieckich mediów w Polsce” – próbuje rozbroić krytyczne wobec niego lub którejś z przystawek materiały mediów, które da się przedstawić twardemu elektoratowi jako „niemieckie”, nawet jeśli niekoniecznie są takie.

Oczywiście, w PiS jest wiele inteligentnych osób, które swoje tyrady przeciw „niemieckim mediom” wygłaszają zupełnie cynicznie, zgodnie ze starą zasadą „z tym Wehrmachtem to lipa, ale ciemny lud to kupi”. Niezależnie jednak od tego, czy notablami obozu władzy kieruje cynizm, czy autentyczne przekonania, ich sposób myślenia o mediach zupełnie nie mieści się w granicach liberalnej demokracji. I tak długo, jak PiS pozostanie przy władzy, media będą się w Polsce znajdować w stanie ciągłego zagrożenia.

Zwłaszcza jeśli PiS utrzyma władzę jesienią. Jest oczywiste, że rządzący obóz będzie usiłował odbić kolejne przyczółki w mediach. Ze względu na naciski Amerykanów najpewniej scenariusz wymuszenia sprzedaży TVN ustawą nie wchodzi w grę, ale nie wiadomo, jak zachowują się właściciele różnych mediów w orbicie zainteresowania PiS, jeśli któraś ze spółek skarbu państwa zaoferuje cenę znacznie przekraczającą rynkową wartość.

PiS jest dziś słaby i będzie słaby po wyborach, być może zbyt słaby, by nawet w trzeciej kadencji realnie zrobić nam tu medialną Ankarę – ale szarpanie się z rządem przywiązanym do głęboko nieliberalnych standardów napsuje nam wszystkim dużo krwi i nerwów. A prawdopodobieństwo, że mimo nieudolności tej ekipy w końcu uda się jej przejąć np. jakiś duży portal, nie jest niestety zerowe.

W najlepszym wypadku kolejna kadencja PiS to czas zupełnie stracony z punktu widzenia dyskusji o tym, jak powinien w Polsce wyglądać ekosystem przyjazny obywatelskim, realnie kontrolującym władzę mediom. Zamiast rozmawiać o tym, jak zabrać media publiczne w cyfrową przyszłość, jak walczyć z dezinformacją w mediach społecznościowych, jak zapewnić wolność także od biznesowych nacisków, znów będziemy musieli się mobilizować przeciw kolejnym pomysłom PiS w rodzaju lex TVN.

Zamiast płakać nad TVN-em, stwórzmy obywatelskie media publiczne

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij