Polki i Polacy nie powtarzają już bezrefleksyjnie narracji Kai Godek i podobnych do niej działaczy. Przeciwnie – strona pro-choice odzyskuje język debaty. Kobiety coraz mniej boją się mówić o aborcji. Wciąż nie doczekaliśmy się naszego „Manifestu 343”, ale coraz bardziej zagłuszamy głos religijnych fundamentalistów i wspierających ich dziadersów – mówi Katarzyna Wężyk, autorka wydanej właśnie książki „Aborcja jest”.
Paulina Januszewska: Jako główny powód napisania książki podaje pani rozdźwięk między debatą o przerywaniu ciąży a rzeczywistością kobiet żyjących w Polsce. W sporach na ten temat dość często pada zdanie, że aborcja jest tematem zastępczym. Czy po fali protestów w obronie praw kobiet takie przekonanie może się jeszcze obronić?
Katarzyna Wężyk: Chciałabym powiedzieć, że oczywiście nie, ale część polityków i komentatorów malejącą frekwencję na ostatnich protestach Strajku Kobiet już potraktowała jako pretekst do odetchnięcia z ulgą: pokrzyczały sobie, poblokowały ulice, a teraz wszystko wróci do normy. Po liberalnej stronie od początku pojawiały się głosy, że to tylko „egzaltowana efemeryda” i należy zająć się ważniejszymi sprawami, jak gospodarka i obalanie PiS. I nie odstraszać tzw. zwykłych ludzi „niepotrzebnym radykalizmem”. Niemniej jednak to prawa reprodukcyjne wyciągnęły na ulice najwięcej protestujących w historii III RP, i to w pandemii. I nawet jeśli mobilizacja spada, to nie sądzę, żeby był możliwy powrót do status quo ante.
Obok skali demonstracji trudno przejść obojętnie, ale czy ta energia będzie mieć przełożenie na coś większego w przyszłości?
Jak cywilizowane prawo aborcyjne? Oby. Nie wydaje mi się, żeby w następnych wyborach partie mogły pozwolić sobie na niezajęcie stanowiska w tej sprawie. I – poza PiS i może Konfederacją – obstawać przy obecnym prawie. Jeśli cokolwiek dobrego wynikło z wyroku Trybunału Konstytucyjnego, to dwie rzeczy: śmierć tego nieszczęsnego „kompromisu” oraz obecność aborcji w debacie publicznej.
Skoro protesty zmusiły nawet nijaką i ostrożną, a w rzeczywistości konserwatywną światopoglądowo Koalicję Obywatelską do zajęcia konkretnego stanowiska, a i Szymonowi Hołowni coraz bardziej wytyka się, że nie będzie mógł w nieskończoność stosować hasła wytrychu w postaci referendum i dialogu, to może się okaże, że na aborcji jednak można zbić kapitał polityczny.
Ten temat wzbudza ogromne emocje społeczne, a to emocje, nie programy, wygrywają wybory. Okazało się, że aborcja obchodzi ludzi tak bardzo, że ryzykują zdrowie i życie, protestując w trakcie pandemii na ulicach przeciw niemal całkowitej delegalizacji zabiegu. Wydawałoby się więc, że naturalnie zyskać powinna na tym Lewica. Gdy jednak spojrzymy na sondaże, to najbardziej w górę pnie się właśnie Hołownia – katolicki publicysta, któremu w przeszłości zdarzyło się przyznać, że jest twardym przeciwnikiem aborcji i zwolennikiem zakazu jej wykonywania w przypadku przesłanki embriopatologicznej.
Teraz mówi, że nie wprowadziłby takiego zakazu.
Ludzki pan. Ale też nie odżegnuje się specjalnie od swojego konserwatywnego światopoglądu. Co zresztą pewnie tłumaczy jego sukces: przejście z głosowania na PiS do głosowania na Lewicę to jednak ogromny przeskok, Hołownia dla wyborców i wyborczyń PiS z ich miękkiego elektoratu jest dużo bardziej strawną opcją.
Rozwiązaniem salomonowym według Hołowni ma być referendum: niech ludzie zdecydują. Brzmi dobrze, ale problem w tym, że wynik referendum w dużej mierze zależy od tego, kto i jak układa pytania. Jeśli będzie to prawica, zapyta Polki i Polaków o coś w stylu: „czy jesteś za tym, żeby feministki mogły mordować dzieci nienarodzone na szczepionki?”, i koniec marzeń o liberalizacji. Właśnie dlatego – moim zdaniem słusznie – Ogólnopolski Strajk Kobiet i organizacje feministyczne są referendum przeciwne i domagają się ustawy o aborcji na żądanie.
czytaj także
A co sądzi pani o „studzącej radykalizmy obu stron” propozycji Koalicji Obywatelskiej?
Jest to jakiś postęp, to na pewno – Platforma przecież od 20 lat jak niepodległości broniła tzw. kompromisu. Donald Tusk i jego następcy wielokrotnie mówili, że są reprezentantami bezpiecznego, rozsądnego centrum, przeciwnego, właśnie, „radykalizmom” obu stron – tzn. strony domagającej się całkowitego zakazu i strony optującej za europejskimi standardami zdrowia reprodukcyjnego. Słyszeliśmy, że „zrobią wszystko, żeby nie przeszedł projekt ani czarny, ani tęczowy”. Grzegorz Schetyna ten zgniły kompromis chciał nawet wpisać do konstytucji, a wypowiedzi, że ustawa z 1993 roku jest najlepszym z możliwych rozwiązań, padały z ust polityków KO jeszcze w tym roku. Dopiero w ubiegłym miesiącu, po długich wewnętrznych debatach, Platforma wreszcie postanowiła się od niej odspawać. Szkoda, że w kwestii dziaderstwa niewiele się w niej zmieniło.
To znaczy?
Platforma w swoim projekcie łaskawie przyznała Polkom prawo do przerywania ciąży do 12. tygodnia, ale z zastrzeżeniem, że ze swojej decyzji będą się musiały tłumaczyć przed lekarzem i psychologiem. Autorytet będzie sprawdzać, czy kobieta na pewno, ale to na pewno chce aborcji, zasługuje na nią i potrafi udowodnić trudną sytuację życiową.
Czyli znowu – kobietom odmawia się zdolności do samodzielnego podejmowania decyzji?
Owszem, traktuje się je jak nieporadne małe dziewczynki, które same nie potrafią ocenić, czy są w stanie urodzić i wychować dziecko. Część posłów i posłanek nie ukrywała, że konsultacje są po to, żeby kobietom wybić z głowy aborcję. Niestety, debata w tzw. centrum jest tak bardzo przesunięta na prawo, że odejście od tych patriarchalnych wyobrażeń zajmie pewnie trochę czasu.
czytaj także
Bohaterki i bohaterowie pani książki zgodnie przekonują, że najlepszą opcją jest brak regulacji, „bo albo ufasz kobietom, albo nie, ograniczone zaufanie to nie zaufanie”. No to kto je wreszcie obdarzy tym kredytem? Może inne kobiety, zasilając liczniej niż dotychczas szeregi posłanek i senatorek?
Miejmy nadzieję, choć przecież Kaja Godek też jest kobietą, podobnie jak Beata „prosić męża o pozwolenie na pracę” Kempa. Patriarchat opiera się na dwóch nogach, nie tylko męskiej. Mimo tych zastrzeżeń można się spodziewać, że większa reprezentacja kobiet w polityce zaowocuje większą uważnością państwa na kwestie zdrowia i praw reprodukcyjnych.
Strajk Kobiet domaga się pustej kartki jako najlepszego prawa aborcyjnego, ale ruchy społeczne mają to do siebie, że żądają dużo, żeby ostatecznie uzyskać mniej. Nowym aborcyjnym kompromisem, jeśli wybory wygra opozycja, będzie pewnie aborcja bez podawania powodu do 12. tygodnia. Co na papierze nie jest złym rozwiązaniem: trzy miesiące wydaje się wystarczającym czasem na podjęcie decyzji. Zawsze jednak ktoś się w tym terminie może nie zmieścić – nastolatki niezdające sobie sprawy, że są w ciąży, kobiety w przemocowych związkach, osoby mieszkające daleko od szpitala i komunikacyjnie wykluczone – i co wtedy? A na przykład kanadyjskie prawo aborcyjne takich granic nie stawia. I wcale nie skutkuje to horrorami z opowieści prawicy.
Czyli jak działa?
Od 1988 roku w Kanadzie aborcję wykonuje się na żądanie kobiety, a prawo nie wprowadza żadnych ograniczeń czasowych. Czy to oznacza, jak to kilka lat temu ujął Donald Trump, że kobiety przerywają ciążę na pięć minut przed porodem? Bzdura. 95 proc. zabiegów w Kanadzie przeprowadza się w pierwszym trymestrze, aborcje w trzecim to najczęściej przypadki zagrożenia życia i zdrowia kobiety lub wad letalnych płodu. Tymczasem w USA, gdzie konserwatywne stany utrudniają dostęp do aborcji, 10 proc. zabiegów wykonuje się po zakończeniu pierwszego trymestru.
Zakazy nie sprawiają, że aborcji jest mniej – dziecko zmienia całe twoje życie i jeśli kobieta nie chce tej zmiany lub nie może sobie na nią pozwolić, zrobi wszystko, żeby do niej nie dopuścić. I nie wierzę, że prawodawcy nie zdają sobie z tego sprawy. Zakazy są po to, żeby kobiety kontrolować, dyscyplinować, pilnować, żeby znały swoje miejsce.
„Kobiety tak naprawdę kontrolują na tym świecie tylko jedną rzecz, to, czy sprowadzą nań nowe życie, czy nie. I niektórych mężczyzn doprowadza to do szału” – mówi Erika Christensen, jedna z pani rozmówczyń, która była twarzą kampanii na rzecz liberalizacji prawa aborcyjnego w stanie Nowy Jork. Uporządkujmy więc – w perspektywie historycznej – kogo dokładnie to wkurzało i dlaczego?
W telegraficznym skrócie historia aborcji jest historią władzy mężczyzn oraz oporu kobiet. Patriarchat w tej opowieści stanowi stałą, zmieniały się natomiast ideologiczne uzasadnienia zakazu przerywania ciąży. W antyku w kontroli nad reprodukcją chodziło, dosłownie, o prawo własności. Kobieta należała do mężczyzny – jako jego niewolnica lub żona – a więc aborcję bez jego zgody traktowano jako pozbawienie go kolejnej potencjalnej własności, dziecka. To ojciec decydował też, czy urodzone już dziecko uznać. Zachował się list, w którym mąż pisze do żony w ciąży, że jeśli urodzi się chłopiec, to ma go zachować, a jeśli dziewczynka, porzucić. Dziś dzieciobójstwo uważamy za barbarzyństwo, ale w starożytności nawet noworodkowi, o płodzie nie wspominając, ewidentnie nie przypisywano pełnego statusu człowieka.
Co względem antyku zmieniło chrześcijaństwo?
Kościół co prawda nie wynalazł mizoginii, ale twórczo ją rozwinął, obarczając kobietę odpowiedzialnością za grzech pierworodny i stawiając na piedestale ideał niemożliwy do zrealizowania: dziewicę-matkę. Seksualność, w antyku naturalna, stała się co najmniej moralnie podejrzana. Usprawiedliwiała ją wyłącznie prokreacja, biblijne „rozmnażajcie się i czyńcie sobie ziemię poddaną”. Dlatego grzechem podobnego kalibru była każda jej forma nieprowadząca do prokreacji, od antykoncepcji przez seks osób tej samej płci po aborcję.
Zaskakującym dla mnie odkryciem był fakt, że aborcji na początku wcale nie wrzucano jednomyślnie do kategorii „zabójstwo”. Bardziej podpadała pod grzech pożądliwości: była dowodem, że para nie uprawiała seksu po to, by się rozmnożyć, tylko, o zgrozo, zaspokoić żądze. Jeszcze w XX wieku na wsi pokutowało przekonanie, że lepsza skrobanka od zapobiegania ciąży, bo aborcja jest grzechem jednorazowym, a antykoncepcja ciągłym.
A w jaki sposób zakaz aborcji przysłużył się kapitalizmowi? Bo stawia pani w książce taką tezę.
To akurat pożyczyłam od marksistowskiej i feministycznej historyczki Silvii Federici. Według niej przejście od feudalizmu do kapitalizmu wiązało się z dość radykalną i w znacznej mierze wymuszoną zmianą roli społecznej kobiet. Zostały zaprzężone do pracy reprodukcyjnej: miały dostarczać robotników, czyli trybiki w coraz bardziej rozpędzonej machinie kapitalistycznej produkcji i rynku. Kontrolę nad reprodukcją zaczęło sprawować państwo, na przykład wprowadzając rejestry ciąż czy wspierając przejęcie położnictwa, wcześniej domeny kobiet – akuszerek, przez mężczyzn – ginekologów. Chodziło o to, by kobietom odebrać nawet zalążki autonomii, które mogłyby je oderwać od ich „naturalnego” przeznaczenia – rodzenia potomstwa, opieki nad nim i pracy domowej, którą kapitalizm uczynił niewidzialną i nieodpłatną.
A żeby wybić im z głowy opór, zorganizowano polowanie na czarownice. Nie jest przypadkiem, że stosy najintensywniej płonęły u zarania kapitalistycznego systemu ani też to, że najczęściej za czarownice uznawano kobiety samotne, niezależne, starsze lub właśnie akuszerki. I kobiety zostały spacyfikowane. Trzysta lat po Młocie na czarownice, zauważmy, kobiety z – definiowanej przez mężczyzn – „natury” nie są już perfidnymi, nienasyconymi kusicielkami, tylko poświęcającymi się aniołami domowego ogniska. A ich macice mają nowe obowiązki: zadbać o siłę narodu i rasy.
Ktoś, kto bardzo nie lubi Polski, bez wątpienia pije teraz zdrowie ordoiurisów i Kai Godek
czytaj także
Antyaborcjoniści powiedzą, że Hitler przecież zezwalał na aborcję.
Tak, debata o aborcji bez Hitlera jest debatą straconą. Szkoda tylko, że ruchy anti-choice nie wspominają o tym, że Führer podzielił kobiety na te, które mogą, a nawet powinny usuwać ciążę – przedstawicielki tzw. niższych ras – i na te, które absolutnie nie mogą, bo mają obowiązki wobec rasy aryjskiej. Eugeniczne ciągoty miały też inne państwa. W Stanach Zjednoczonych w XIX wieku wybuchła moralna panika związana z tym, że białe anglosaskie protestantki z klasy średniej i wyższej rodzić nie chcą, za to Irlandczycy i Polacy rozmnażają się jak króliki, i amerykańska „rasa” wyginie przez nieodpowiedzialność i wygodnictwo WASP-ek.
Dopiero w latach 50. w bloku wschodnim i na przełomie lat 60. i 70. na Zachodzie kobiety odzyskały kontrolę nad macicami, a i tak, jak się szybko okazało, nie była ona dana na zawsze. Wiedzą o tym Amerykanki, dowiedziały się i Polki. Autonomii trzeba pilnować, bo jest wiele osób, które chcą ją kobietom odebrać.
My – w przeciwieństwie do kobiet za oceanem – nie miałyśmy drugiej fali feminizmu, choć prawo do aborcji dał nam PRL. Mimo to pisze pani w książce, że ówczesna emancypacja jest problematyczna. Dlaczego?
Z kilku powodów. Najważniejszy jest ten, że kobiety najbardziej wyzwolił stalinizm, czyli poza tym okres terroru, mordowania AK-owców i kolektywizacji. Kojarzy się jak najgorzej, ale komunizm, który nad Wisłę wjechał na radzieckich czołgach, był też, przynajmniej deklaratywnie, projektem radykalnej równości. Także płci. Państwo po wojnie mieli odbudować wszyscy obywatele, mężczyźni ramię w ramię z kobietami. Polki były wręcz zachęcane do pracy w męskich zawodach, jak wyśmiewane później traktorzystki z plakatów czy górniczki. Co więcej, ta praca im się podobała.
Bo miały własne pieniądze?
Tak. Niezależność ekonomiczna, przepraszam za banał, to podstawa: daje kobietom wolność, możliwość zakończenia przemocowego związku, sprawia, że nie muszą się na wszystko godzić. Własne pieniądze, jak się ładnie mówi, to fundusz fuck off. Poza tym praca w męskich zawodach czy status przodowniczki to też prestiż i szacunek, na który wcześniej kobiety z klasy ludowej nie miały szans.
Przy czym PRL nie był jakimś feministycznym rajem, przeciwnie, był państwem mocno patriarchalnym. Podstawową rolą społeczną kobiety wciąż była matka, a praca zawodowa łączyła się z drugim etatem, w domu. Nasza bieda-Szwecja, czyli żłobki i przedszkola, miały pomóc kobietom, bo przecież nie mężczyznom, godzić pracę z rodzicielstwem. A październikowa odwilż łączyła się ze ściągnięciem Polek z traktorów i powrotem do bardziej tradycyjnych ról płciowych.
No ale dostały prawo do aborcji.
No właśnie, dostały. Nie wywalczyły go, nie domagały się na ulicach, jak Amerykanki czy Francuzki, prawa do decydowania o sobie w imię równości czy autonomii. PRL zalegalizował przerywanie ciąży z czystego pragmatyzmu: zbyt dużo materiału ludzkiego marnowało się w pokątnych skrobankach. Do szpitali z tego powodu trafiało w latach 50. nawet 80 tysięcy kobiet rocznie.
Adresatką nowego prawa miała być biedna, zatyrana żona alkoholika z siódemką dzieci, która, znów w ciąży, nie da rady wychować całej gromadki na produktywnych obywateli socjalistycznej ojczyzny. Trzeba było się nad nią pochylić i jej ulżyć, pomóc w byciu lepszą matką. To podejście było oczywiście protekcjonalne, dziaderskie i patriarchalne, niemniej jednak pomogło uchwalić prawo, które pozwalało wykonywać aborcję de facto na życzenie przez prawie 40 lat następnych lat.
A potem przyszła „Solidarność” i transformacja, która położyła temu kres. Jak pisała Agnieszka Graff, „symbolicznie wykastrowani” przez komunę mężczyźni łaknęli powrotu do „normalności i starego porządku”. Trochę mi to przypomina antyaborcyjną krucjatę w USA, która dla białych Amerykanów również na przełomie lat 80. i 90. miała być odtrutką na demaskulinizujące skutki drugiej fali feminizmu, rewolucji seksualnej i turbokapitalizmu.
W USA w latach 50. nastąpił renesans udomowionej kobiecości – głównie oczywiście białej, bo Afroamerykanki czy Latynoski na taki luksus rzadko mogły sobie pozwolić. Dzielni chłopcy wrócili z wojny, a kobiety miały rodzić im dzieci, dbać o dom i witać wracającego z pracy męża z uśmiechem i kieliszkiem martini w dłoni. Problem w tym, jak pisała autorka Mistyki kobiecości Betty Friedan, że mimo starań nie dostawały orgazmu od szorowania kuchennej podłogi. Powinny spełniać się jako kobiety, a były nieszczęśliwe.
I dekadę później się zbuntowały: najpierw żony z przedmieść, potem pokolenie ich córek. Feminizm drugiej fali żądał równej płacy za równą pracę, szacunku, zakończenia podwójnych standardów, no i praw reprodukcyjnych. Jednocześnie sprawiedliwego kawałka tortu zaczęli się domagać przedstawiciele innych mniejszości, co też zagroziło statusowi białych heteroseksualnych mężczyzn. W latach 80. wjechał kapitalizm na sterydach i skończyły się czasy, gdy jedna pensja starczała na utrzymanie domu. Na odwet rozczarowanych gwałtownie zmieniającą się rzeczywistością białych mężczyzn, którzy powoli tracili dominację, nie trzeba było długo czekać.
Nadzieja odchodzi ostatnia. Jak Argentynki wywalczyły prawo do aborcji
czytaj także
A w Polsce?
Feminizmu drugiej fali nie było, feminizm uznawany był za burżuazyjny wynalazek. Poza tym wiele jego postulatów, typu praca, żłobki czy prawo do aborcji, zostało już spełnionych. Backlash też zaczął się wcześniej, bo już po Październiku ’56. Ale ten „powrót do normalności” na dobre rozkręcił się wraz z bogoojczyźnianą „Solidarnością”. Prawdziwi mężczyźni w swetrach obalali komunę, więc mieli na głowie ważniejsze sprawy niż jakieś tam prawa kobiet. Ten przełom dobrze podsumowuje napis, który strajkujący zawiesili na murze stoczni.
„Niepodległość Polski to twoja rywalka”?
Tak. Maria Janion zinterpretowała go jako komunikat: „Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Miała rację. Kobiety „Solidarności”, choć działały w opozycji czy wydawały „Tygodnik Mazowsze”, gdy przyszło do ustalania kształtów nowej Polski, usunęły się w cień. Młoda polska demokracja okazała się „demokracją rodzaju męskiego”. Do tego pragnącą odciąć się od PRL hurtem, tak jakby to pół wieku w ogóle nie istniało.
I faktycznie, z jednej strony dostaliśmy powrót katopatriarchatu w duchu międzywojennym. A z drugiej wjechał na pełnej prędkości neoliberalizm. Także w kwestii reprodukcji. Rozmnażanie stało się indywidualną odpowiedzialnością obywateli, a raczej – obywatelek. Chciało się dziecka, to sobie teraz radź, państwo nie ma obowiązku zapewnić ci żłobka, przedszkola czy świetlicy. A to sprawiło, że macierzyństwo trudniej było pogodzić z pracą.
W efekcie Polki, wielkie doprawdy zaskoczenie, nie zawiesiły ambicji na kołku i nie wybrały masowo kariery niepracującej wielodzietnej matki. Przestały rodzić. Pod koniec PRL Polka średnio miała ponad dwójkę dzieci, a na dziesięciolecie ustawy antyaborcyjnej, która miała nam dzietność zwiększyć – 1,2.
Wystawia pani w swojej książce wysoki rachunek wszystkim twórcom transformacji. Ale rola duchownych jest podkreślona szczególnie, bo w wolnej Polsce Kościół niebywale skutecznie i niezauważalnie wprowadził doktrynę szoku i dokonał tego m.in. za sprawą „lingwistycznego blitzkriegu”, który Agnieszka Graff nazywa przegraną wojną o język aborcyjnej debaty. Czy mamy szansę go jakkolwiek odzyskać?
Okno Overtona przesuwa się w obie strony… Pytałam kobiety, które w PRL przerywały ciążę, ale też feministki i socjolożki, czy w debacie publicznej przed 1989 rokiem istniało coś takiego, jak „dziecko poczęte” czy „życie nienarodzone”. Wszystkie mówiły, że nie, że to było dla nich totalne zaskoczenie. Język, którym posługują się dziś antyaborcjoniści, wkroczył niczym Corega Tabs, z siłą wodospadu. I zmiótł wcześniejszą terminologię. Świetnie to widać w ówczesnych mediach, które ten kościelny język przejęły natychmiast.
Co pani w nich odkryła?
„Życie nienarodzone” zadebiutowało na pierwszej stronie pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”, w newsie o rozmowach prymasa Glempa z Lechem Wałęsą. I przez kolejne dwie dekady przez wszystkie przypadki odmieniali je nie tylko duchowni, ale też politycy i dziennikarze. Gdy tak ustawi się debatę, gdy mówi się, że kobiety nie są w ciąży, tylko od zapłodnienia „noszą w łonie dzieciątko”, to argumenty zwolenników prawa wyboru nie wybrzmią. Przerwanie ciąży z automatu staje się morderstwem tegoż „dzieciątka”. Nie zgadzam się jednak, że ten język wciąż dominuje.
To znaczy?
Wystarczy prześledzić ewolucję mediów liberalnych i samego społeczeństwa. Dziś nie pisze się już tylko o ruchach „pro-life”, używa się też „anti-choice”, „dziecko poczęte” zaś zniknęło z prasowego słownika całkowicie. No chyba że otworzymy „Sieci” czy „Do rzeczy”. Mamy wprawdzie cały kraj oplakatowany płodami w sercu, ale w większości są ona zrywane, niszczone lub opatrzone numerem Aborcji bez Granic i błyskawicami. Polki i Polacy nie powtarzają już bezrefleksyjnie narracji Kai Godek i podobnych do niej działaczy. Przeciwnie – strona pro-choice odzyskuje język debaty.
Kobiety coraz mniej boją się mówić o aborcji. Mieliśmy kilka aborcyjnych coming outów. Nie słyszymy, że przerwanie ciąży jest zawsze morderstwem, grzechem czy ewentualnie złem koniecznym – bywa po prostu zabiegiem medycznym. Wciąż nie doczekaliśmy się naszego „Manifestu 343” na wzór listu otwartego francuskich intelektualistek, pisarek i aktorek, opublikowanego w 1971 roku we francuskim „Le Nouvel Observateur”, ale coraz bardziej zagłuszamy głos religijnych fundamentalistów i wspierających ich dziadersów.
Język zmieniają jednak też działacze i działaczki anti-choice. Opisuje pani w książce ruch Feminists for Life, który opakowuje sprzeciw wobec aborcji w piękne, pokazujące różnorodność i odpowiadające wyzwaniom współczesności hasła. Czy to ostrzeżenie, że antyaborcyjne środowiska nie spoczęły na laurach wypracowanych strategii, lecz mają sporo asów w rękawie?
Tzw. feministki pro-life są młode, kreatywne, różnorodne, a zakazu aborcji domagają się, wplatając w to kwestie dyskryminacji rasowej i feministyczne postulaty. No i przejmują, wręcz trollują lewicowy język. Przekonują, że kobietom tylko wydaje się, że nie chcą być w ciąży, bo są „przytłoczone faworyzującym mężczyzn dyskursem, który wmawia im, że domyślnym ciałem jest to bez macicy”. Albo mówią o tzw. przywileju urodzeniowym – na wzór męskiego lub białego przywileju – który ma pozwalać już urodzonym dyskryminować tych jeszcze nieurodzonych. Jest to język zrozumiały na kampusach, a one same są o lata świetlne odległe od straszącej feminazizmem przaśnej polskiej prawicy.
czytaj także
Wspomina pani, że niektórym tezom Feminists for Life mogłyby przyklasnąć prawdziwe feministki. Którym dokładnie?
Dziewczyny walczące z aborcją zdają sobie sprawę, że ich ruch wielu kojarzy się z białymi facetami w garniturach i z krzyżem w ręku, którzy kaznodziejskim tonem pouczają kobiety. „Prolajferskie feministki” wiedzą, że tak dziś swoich rówieśniczek nie przekonają. Zwracają więc uwagę – skądinąd słusznie – że na aborcję wiele kobiet decyduje się z przyczyn ekonomicznych, a państwo w ogóle nie wspiera macierzyństwa. USA to jedyny bogaty kraj, w którym kobiety nie mają prawa do urlopu macierzyńskiego, a opieka medyczna jest koszmarnie droga i niemal całkowicie sprywatyzowana.
Dzisiejsze przeciwniczki aborcji podnoszą więc postulat, by państwo było bardziej przyjazne matkom. Kłopot w tym, że stawiają rzecz na głowie: najpierw zakaz aborcji, a potem, ewentualnie, zmiana systemu. Jak w obecnym mają utrzymać dzieci te, które je urodzą? Cóż, radźcie sobie. Nie mówiąc już o tym, że nie jest tak, że każda kobieta w każdym momencie swojego życia chce urodzić dziecko, tylko przeszkadza jej brak żłobka.
Bohaterkami pani książki są również starsze amerykańskie działaczki. Ale wydaje się, że wiek nie ma znaczenia, bo tak naprawdę „większość antyaborcjonistek to hipokrytki”. Dlaczego?
Amerykańskie feministki mawiają, że są trzy wyjątki od zakazu aborcji: gwałt, kazirodztwo i ja. Rozmawiałam z byłą dyrektorką kliniki aborcyjnej na Florydzie i zdarzało jej się przyjmować dziewczyny, które protestowały pod kliniką, a potem przychodziły na zabieg.
Jak się tłumaczyły?
Ich przypadek jest, oczywiście, wyjątkowy. One nie są jak te puszczalskie, które skrobią się z byle powodu. One naprawdę, naprawdę potrzebują aborcji, bo np. piły alkohol albo miały rentgen zęba, nie wiedząc, że są w ciąży. Z kolei od starszych pań pikietujących pod ośrodkiem, skądinąd bardzo miłych, poza klasyczną wiązanką haseł o grzechu i morderstwie usłyszałam też, że „dzisiejsze kobiety myślą tylko o sobie i dlatego nie chcą mieć dzieci”. „A przecież dzieci to szczęście i radość” – przekonywały, dodając, że przecież kobiety nie muszą chodzić do pracy, a zamiast tego mogłyby wychowywać co najmniej piątkę pociech. No to zapytałam: „a wy ile macie dzieci?”. Okazało się, że dwójka to maksimum. Wprawdzie jedna z moich rozmówczyń szybko się zreflektowała, przyznając, że może nie najlepiej to o niej świadczy. Ale znów – przecież gdy ona była młoda, nie wiedziała, że źle robi. A teraz wie i daje sobie prawo do pouczania innych młodych kobiet i odbierania im wyboru, który sama miała.
Oprócz ruchów anti-choice, Kościoła i polityków jest jeszcze jedna grupa, która „dokłada do pieca zwanego Piekłem Kobiet”. Lekarze. Jaki mają interes w tym, żeby państwo kontrolowało prawa reprodukcyjne?
Po pierwsze, ekonomiczny. Teraz może mniej, bo jest konkurencja za granicą i w postaci aborcji farmakologicznej, ale przecież pierwszym skutkiem ustawy z 1993 roku było to, że ceny zabiegów w prywatnych gabinetach skoczyły w górę. Po drugie, przemoc – bo trudno to nazwać inaczej – na oddziałach ginekologiczno-położniczych wynika z patriarchatu wspomaganego potęgą medycznego autorytetu. Lekarz ma władzę – a w sytuacji, kiedy w Polsce kobieta w ciąży traktowana jest jak inkubator na dwóch nogach i jest na to społeczne przyzwolenie, władzę niemal absolutną. Zwłaszcza że często nie ponosi żadnych konsekwencji.
czytaj także
W Polsce z powodu znieczulicy lekarzy zmarła w 2004 roku Agata Lamczak, której lekarz odmówił zrobienia kolonoskopii i przepisał ibuprom, gdy zwijała się z bólu.
Nie wiem, kogo on zobaczył w tej kobiecie, ale na pewno nie człowieka. Nie miał sumienia zrobić badania, które mogło spowodować poronienie kilkutygodniowego płodu, ale miał sumienie patrzeć, jak cierpi kobieta. Lamczak męczyła się przez kilka miesięcy, w różnych szpitalach, i żaden z licznych lekarzy nie uznał jej zdrowia, jej bólu, wreszcie jej życia za priorytetowe. W Irlandii podobny przypadek – Savicie Halappanavar odmówono aborcji, mimo że płód i tak nie miał szans na przeżycie, kobieta dostała sepsy i zmarła – doprowadził do liberalizacji prawa aborcyjnego.
Potem było jeszcze „dziecko Chazana”. Nawrócony po 1989 roku – wcześniej skrobanki robił – tzw. Święty Paweł ruchu antyaborcyjnego nie przerwał ciąży, mimo że płód nie miał połowy czaszki.
Bo?
Znowu, sumienie mu nie pozwalało. Mam rozdział o najbardziej dramatycznych przypadkach – sprawach Lamczak, Chazana, Alicji Tysiąc, Barbary Wojnarowskiej, 14-letniej Agaty – i on mnie w trakcie pisania potwornie przeczołgał. Wzbierał we mnie gniew, również na to, jak w ogóle traktuje się ciężarne kobiety, nie tylko te, które potrzebują aborcji. Niemal dziwię się, że Polki w ogóle decydują się na urodzenie drugiego dziecka. Bo w Polsce zachodzisz w ciążę i przestajesz być człowiekiem. Potencjalne dziecko jest ważniejsze od ciebie. W imię jego dobrostanu można zrobić z tobą wszystko. Mam historię kobiety, która w zagrożonej ciąży spędziła parę tygodni z podłączonymi do rąk wenflonami i z macicą wyżej głowy i nikt jej nie powiedział, że na USG widać wadę letalną. Skala pogardy i przedmiotowego traktowania w szpitalach jest ogromna, ale trudno z nią walczyć samodzielnie.
Co to znaczy?
No bo co zrobisz lekarzowi? Jesteś zdana na jego łaskę lub niełaskę, ewentualnie potem możesz iść do sądu. To potworne, dlatego mam nadzieję, że oprócz debaty o legalizacji aborcji odbędzie się w końcu jakaś porządna dyskusja o sytuacji w systemie ochrony zdrowia, zwłaszcza w położnictwie. Potrzebujemy kolejnej kampanii „Rodzić po ludzku”. A najlepiej od razu kilku naraz.
Aborcja od zawsze była kwestią klasową. Przedstawicielki Aborcyjnego Dream Teamu, z którymi pani rozmawiała, przekonują jednak, że dziś to już nie do końca prawda. Dlaczego?
Zamożne kobiety zawsze przerywały ciążę komfortowo i bezpiecznie, a ubogie często w warunkach zagrażających życiu i zdrowiu. W międzywojniu Irenie Krzywickiej zabieg zrobił lekarz, w znieczuleniu i bez komplikacji, a chłopki szły do akuszerki z brudnym drutem albo same sobie ten drut wkładały, piły zioła i używały płukanek ze żrących substancji. W III RP lekarskie podziemie też nie było tanie, zabieg kosztował minimum średnią pensję. „Masz szmal – jesteś podmiotem, nie masz – stajesz się przedmiotem” – pisała Kinga Dunin. Sytuacja zmieniła się wraz z pojawieniem się aborcji farmakologicznej.
To ona pozwoliła znieść problem klasowości?
Tak. Aborcja z pomocą tabletek to kwestia posiadania 300 zł oraz dostępu do sieci. Tymczasem wciąż mocno trzyma się protekcjonalny mit, że na przykład biedne dziewczyny ze wsi sobie nie poradzą i im zostaje tylko szydełko. No nie. Po pierwsze – na szczęście ciąż się już nie przerywa w ten sposób, a po drugie – na prowincji też jest internet i kobiety, które potrafią wpisać „aborcja” w Google i zamówić tabletki. To proste, zwłaszcza teraz, gdy numer do Aborcji bez granic jest wszędzie. A nawet jak nie masz tych paru stów, organizacje kobiece ci pomogą.
Z ust dziewczyn z ADT, które wywołały burzę występem na okładce „Wysokich Obcasów” z tytułem Aborcja jest OK, w pani książce pada jeszcze jedna ważna deklaracja. „Pierdol się” aktywistki rzucają nie tylko w stronę antyaborcjonistów, lecz także „liberałów, którzy wprawdzie są za kobietami, ale…”. Czy słusznie?
Nie będę mówić ludziom, jak mają robić swój aktywizm, poza tym wydaje mi się, że o ile oczywiście impulsem do protestów był wyrok Trybunału, to jesienią wylało się coś więcej: gniew na patriarchat i gniew na dziaderstwo. Także to liberalne. Publiczne poparcie dla prawa do aborcji zawsze przecież wyrażano pod pewnymi warunkami. Jeśli już łaskawie uważałaś/-eś, że aborcja nie jest morderstwem, to wypadało protekcjonalnie pouczyć, że trzeba było być odpowiedzialną i się zabezpieczać. Ile razy słyszałyśmy: „jestem za prawem wyboru, ale nie za tym, żeby aborcja była środkiem antykoncepcyjnym”? Bo dorosła kobieta przecież powinna ponosić konsekwencje swoich działań. No super, tylko przypomnę, że do zapłodnienia potrzeba dwóch osób. I dlaczego dziecko ma być karą?
czytaj także
Teraz to się zmienia?
W 2016 roku hasłem czarnego protestu było raczej „obronimy kompromis”, a dziś nawet w małych miejscowościach kobiety krzyczą: „chcemy aborcji na życzenie”. No i „dziadersom dziękujemy”. Głos ulicy dociera do publicystek, dziennikarzy, celebrytek, polityków. Sądząc po niedawnym felietonie Leszka Millera na Dzień Kobiet, nie do wszystkich, ale postęp jest. A dwudziestolatkom z demonstracji tego patriarchalnego bullshitu nie da się już wcisnąć.
Mamy wreszcie pokolenie, które widzi jak na dłoni hipokryzję katopatriarchatu, dla których Jan Paweł II to papaj, beka i cringe, a nie wielki autorytet, którego jeszcze wczoraj nie można było dotknąć. Im się chyba nie da już wmówić, że feminizm może iść w parze z katolicyzmem?
Są osoby, które deklarują się jako katolickie feministki i pewnie jakoś to godzą, ale dla mnie to oksymoron. Kościół jest jedną z najbardziej patriarchalnych i opresyjnych wobec kobiet instytucji, a pogodzenie go z feminizmem wymaga wykonania potężnego szpagatu światopoglądowego. Co do młodych, to wolałabym nie wypowiadać definitywnych sądów, że są tacy lub owacy, bo to jednak dziaderskie. Ale według niedawnych badań CBOS najwięcej młodych osób w historii, 30 proc. – w tym 40 proc. dziewczyn, dwa razy więcej niż w ubiegłym roku – identyfikuje się z lewicą. I to jest potężna zmiana. Miejmy nadzieję, że trwała. Socjolożka Elżbieta Korolczuk uważa, że laicyzacja polskiego społeczeństwa, zwłaszcza młodzieży, jest nie do zatrzymania i wynika z kilku przyczyn.
Jakich?
Po pierwsze, nie byłoby jej bez usilnych starań Kościoła: jego chciwości, dociskania zakazu aborcji, nagonki na osoby LGBT oraz afer pedofilskich, za sprawą których przestał być – alleluja! – strażnikiem moralności w naszym kraju. Nie wyobrażam sobie, by jeszcze kilka lat temu w małych miejscowościach ktokolwiek odważył się krzyknąć „wypierdalaj” do księdza. Dziś duchownym stawiają się młode dziewczyny.
Po drugie, choć nominalnie dalej mamy w Polsce ponad 90 proc. katolików, to ta religijność już jest inna niż jeszcze w latach 80. czy 90. Często na pokaz: ślub kościelny, bo biała kiecka, a chrzest dziecka, bo się babcia zgorszy. Wielu młodych nie zna z domu autentycznej, głębokiej religijności – raczej religijną hipokryzję – i dla nich odejście od Kościoła nie jest szczególnie bolesne. To już zresztą widać: nastolatki masowo wypisują się z lekcji religii. A licznik apostazji tyka.
czytaj także
Mówią o tym także pani rozmówczynie, które dzielą się doświadczeniem aborcji. Ale oprócz zerwania z Kościołem w tych zwierzeniach powtarzają się dwa lejtmotywy – ulga i poczucie winy z powodu braku poczucia winy. Dlaczego te osobiste świadectwa mają aż tak ważne znaczenie dla narracji o przerywaniu ciąży?
Dzielenie się własną historią oswaja temat aborcji i pozwala zerwać ze stereotypami wtłaczanymi nam do głów przez ruchy anti-choice i Kościół. W centrum debaty stawia kobietę, nie płód. Pytałam moje rozmówczynie o to, co czuły po zabiegu. Za każdym razem padało to samo słowo: ulga. Bo im na widok dwóch kresek na teście ciążowym nie włączyła się radość, ale zawalił się świat. Bo były na śmieciówce, bo przeprowadzały się na drugi kontynent, bo miały już dwójkę małych dzieci, bo nie miały poczucia bezpieczeństwa, bo nigdy nie chciały mieć dzieci, bo ojcem byłby gość z Tindera…
Jeśli wiesz, że w tym momencie swojego życia nie chcesz lub nie możesz mieć dziecka, to co możesz czuć po aborcji? Żałować, że ci się świat jednak nie zawalił? No nie. Niektóre osoby tak, miały wręcz poczucie winy, że nie mają poczucia winy. Tak działa aborcyjna stygma.
To znaczy?
Jeśli całe życie słyszysz, że aborcja to zło, że na pewno będziesz mieć syndrom postaborcyjny, że jesteś morderczynią i powinnaś czuć wyrzuty sumienia, to ulga wydaje się czymś wręcz nie na miejscu. Ale ona dalej tam jest. Podobnie jak aborcje. Ich zakaz tego nie zmieni, będzie tylko generować niepotrzebne cierpienie.
Prawa kobiet przehandlowywane są jednak za polityczne interesy: transformację, wejście do UE, wzmocnienie ultraprawicowego elektoratu. Za co Polki płacą dziś? Czy rzeczywiście PiS miał aż tyle do wygrania? A może chciał przetestować kolejną doktrynę szoku w warunkach pandemicznych?
Wielu badaczy i badaczek wskazuje, że prawa kobiet były przez lata sprzedawane za legitymizację władzy i spokój społeczny, które politycznym graczom miał gwarantować Kościół katolicki. Agnieszka Graff nazwała to Wielkim Kompromisem. Tyle że aby móc pełnić tę funkcję, Kościół musi być niekwestionowanym, przynajmniej w mainstreamie, autorytetem moralnym, a dziś już nim nie jest.
Dlatego zagranie PiS-u wydaje się zaskakujące, zwłaszcza że próby zaostrzenia ustawy wcześniej wywoływały masowe protesty. Zapewne uznano jednak, że pandemia to dobry moment na spłatę długu wobec Ordo Iuris i innych ultrakonserwatystów, którzy Kaczyńskiego od lat wspierają. Prezes myślał, że ludzie nie wyjdą na ulicę. Ale się przeliczył, co nawet wewnątrz partii było komentowane jako zbyt wysokie zagranie. Rzekomy geniusz Kaczyńskiego zawiódł. Koalicja, nie tylko z powodu aborcji, trzeszczy – ale wciąż się trzyma. Więc chyba trzeba się jednak przygotować na długi marsz i liczyć na efekty zmiany kulturowej. Bo władza chyżo się oddalać niestety nie zamierza.
**
Katarzyna Wężyk jest publicystką „Gazety Wyborczej”, autorką książek: Kanada. Ulubiony kraj świata oraz Aborcja jest. Ta ostatnia ukazała się w marcu 2021 roku nakładem Wydawnictwa Agora.