Bo tradycyjna europejska socjaldemokracja jest coraz słabsza.
Jakub Dymek: W ubiegłym roku, pełnym okolicznościowych imprez i dyskusji poświęconych 25. rocznicy transformacji, nie raz powtarzano, że „tylko Solidarność mogła przeprowadzić tak trudne reformy”. Na czym polegała legitymacja, której „S” udzieliła planowi Balcerowicza i transformacji? Elity opozycji powiedziały, co jest dobre, a lud się pokornie zgodził?
David Ost: To nie jest takie proste. Juliusz Gardawski przypomina w Kuroniu. Przewodniku Krytyki Politycznej, że model gospodarki liberalnej przyjęto przy pełnej zgodzie robotników. Więcej: robotnicy deklarowali, że nie oczekują pozytywnych skutków transformacji od razu. Nie potwierdziły się obawy elit, że klasa robotnicza będzie radykalna i wolny rynek odrzuci. Robotnicy zachowali się „racjonalnie”, jak wtedy mówiono, i do pewnego momentu „trzymali parasol nad rządem”. Mieli świadomość, że w poprzednim systemie ich zakłady były nierentowne, marnowały zasoby, możliwości produkcyjnych nie wykorzystywano – i na podstawie takiej oceny sytuacji podjęli decyzję o poparciu nowego ustroju. Wiedzieli, że „S” przypieczętowała ten program, nie mieli powodów myśleć, że będzie on wbrew ich interesom.
Kiedy ta zgoda robotników z elitami się skończyła?
Działo się to stopniowo. Pojawiały się różne oczekiwania, nierzadko wyrażane głośno i dosadnie. Lech Wałęsa mówił na przykład, że źle będzie tylko przez trzy miesiące. Więc ludzie postanawiali trzy miesiące przeczekać. Ale zły okres trwał dłużej niż trzy miesiące i o cierpliwość trzeba było apelować jeszcze wiele razy. Do pewnego momentu to działało.
Doszło też do zróżnicowania w ramach samej klasy robotniczej. Gorzej sytuowani robotnicy niewykwalifikowani bardzo dotkliwie odczuli wzrost cen, a pomoc od zakładu pomagała im utrzymać się tylko przez pewien czas. Kiedy Leszek Balcerowicz i inni mówią, że terapia szokowa wcale nie była tak szokowa – mają rację i jednocześnie jej nie mają. W 1990 czy 1991 roku wielkie niezadowolenie robotników do pewnego stopnia ugasiły pewne ustępstwa i dotacje dla firm, które wciąż były przeważnie państwowe. Tak więc to prawda, że na początku szok udawało się łagodzić państwowymi pieniędzmi. Masowe zwolnienia też nie wydarzyły się z dnia na dzień, często miały charakter zachęt do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Kiedy jednak w kolejnych latach zmian 1991–1992 sytuacja się nie polepszała, cierpliwość tracili też robotnicy wykwalifikowani, szczególnie z ważnych dla PRL-owskiej gospodarki zakładów produkcyjnych poza Warszawą.
Wtedy zaczynają się strajki?
Tak. Ale zwróć uwagę na coś innego, bo to ważne: akceptacja społeczna dla reform była bardzo duża. Cały czas dominowało przekonanie, że nadejdzie zmiana na lepsze, tylko że nie od razu. Ludzie byli bardzo cierpliwi, oczekiwali tylko, że nowa władza o nich nie zapomni – a to właśnie nastąpiło. To był wielki błąd nowych elit – to, że porzuciły robotników i pracujących w ogóle. Stała za tym obawa, że robotnicy szybko zaczną się zachowywać agresywnie i roszczeniowo. Tylko że tak się nie stało. Przynajmniej dopóki sama władza nie postanowiła się od nich odciąć, wzbudzając ich gniew. A „gniew nie ma racji”, myślano wtedy. „Trzeba działać racjonalnie”, powtarzała władza. Tymczasem w demokracji każdy człowiek ma prawo do emocji, a partie, jeżeli chcą wygrać, muszą te emocje zagospodarować. Nie da się od nich uciec.
Gdzieś w okolicach 1991 czy 1992 roku, gdy jeździłem po różnych miastach i miasteczkach przemysłowych, zdałem sobie sprawę, że coś się zmienia. Byłem w Stalowej Woli, na ulicach wisiały plakaty z Marianem Jurczykiem; poszedłem na jego wiec. I usłyszałem, że to wszystko przez „nie-Polaków”. Najpierw nie zrozumiałem, o co chodzi, ale powoli stało się jasne, że Jurczyk apeluje właśnie do rosnącego niezadowolenia społecznego, starając się przekształcić je w gniew, który go uniesie w górę. Bo niezadowolenie może przekształcić się w gniew, ale nie musi.
Ktoś to wtedy rozumiał?
Na pewno rozumiała nieliczna ówczesna lewica, skupiona wokół Unii Pracy i związanego z nią „Przeglądu Społecznego”. Ale było to środowisko małe, zbyt intelektualne i zbyt lojalne wobec nowej władzy: raczej starało się ją przekonać do swoich racji, niż odwoływać się bezpośrednio do niezadowolonych. Ludzie tacy jak Jurczyk i rodząca się prawica nie mieli żadnych wewnętrznych hamulców i szybko, choć nie od razu, zaczęli stawać się główną siłą odnoszącą się ze zrozumieniem do ludzi, którzy ucierpieli wskutek reform. Główny nurt liberalny odnosił się do poszkodowanych czy tych znajdujących się w gorszej pozycji co najwyżej z powierzchownym współczuciem. Mówili: „To źle, że wam się to przytrafiło, ale tak musiało być”. Bardzo podkreślano nieuchronność tej sytuacji. To niesamowity błąd polityczny.
Powiedzenie ludziom, że ich zły los to coś, co „musi być”, to najprostsza droga, żeby ich do siebie zrazić.
W ten sposób liberalne kierownictwo solidarnościowego rządu dało ludziom do zrozumienia, że są faktycznie niesłyszalni. A przecież właśnie dlatego ludzie kiedyś poszli za „Solidarnością”, dlatego w niej działali, brali udział w strajkach i zjazdach: żeby mieć głos!
W marcu 1981 roku byłem świadkiem, jak rolnicy w Bydgoszczy prowadzili strajk okupacyjny, a jednocześnie zorganizowali wiec. Trwał godzinami, każdy się pchał na mównicę. Mój przewodnik, rolnik, przyszedł do mnie i przepraszał: „Pan jest z Zachodu, pan zna demokrację z Ameryki, a my, jak pan widzi, jakoś nie umiemy tej demokracji, każdy chce mieć głos”.
To był taki gniew, jaki opisuje się dzisiaj – prowadzący do odrzucenia całej klasy politycznej i utraty zaufania do demokracji liberalnej?
Nie, chodziło o gniew motywowany złą sytuacją gospodarczą i żądanie, żeby polityka skupiła się właśnie na tym. Nie przypominam sobie wielkiego gniewu na całą klasę polityczną jako taką czy na nowe elity. Owszem, zawsze są tacy, którzy uważają, że cały rząd jest do niczego, do tego w Polsce jest tradycja nieufności wobec władzy, ale wtedy „Solidarność” była popierana tak powszechnie, że nie można mówić o masowej utracie wiary w politykę i władzę. Nawet słowo „elity” w odniesieniu do tamtych czasów jest trochę nie na miejscu, bo to wciąż byli „nasi – opozycja i „Solidarność”. Właściwie przez całe lata 90. nie istniał taki fenomen, jak skreślanie całej władzy z góry jako niegodnej zaufania. To się pojawiło chyba dopiero razem z formacją braci Kaczyńskich. Nikt się w latach 90. nie obrażał na obóz „Solidarności” jako taki, nawet wtedy, gdy wybierano SLD. Także ci, którzy władzę po SLD przejęli, czyli AWS, nie atakowali całej władzy, nie zmierzali do budowy „kontrelit”. Tworząc bardzo szeroką koalicję, chcieli udowodnić, że władza wciąż musi być blisko ludzi, chcieli dawać poczucie kontynuacji dawnej „Solidarności”, powtarzać „my z wami”. Mówienie o premierze i prezydencie „ten pan” czy odmawianie rządowi legitymacji to coś, czego z lat 90. nie pamiętam w ogóle. Dopiero dziś opozycja mówi, że Polską rządzi „prezydent z przypadku”.
Pierwszą partią, która dostała się do Sejmu na bazie gniewu społecznego, była Samoobrona, mniej lub bardziej realnie reprezentująca interesy części rolników, którzy stracili na przemianach po roku 1989. Jarosław Kaczyński, o którym mówisz, że wprowadził do polityki niechęć do elit i nieufność wobec władzy, Samoobronę przelicytował, ograł i wchłonął. Narzędzia i elektorat trybuna ze wsi, którego inteligencja w Polsce znienawidziła, przejął inteligent z Żoliborza. Jak do tego doszło?
Jarosław Kaczyński ma – lub raczej miał – wyczucie polityczne. Zwęszył, skąd się bierze sukces Leppera, ale miał też pełną świadomość, że jego populizm musi być inny. Elektorat Samoobrony był w końcu niszowy, Polska zaś jest także krajem inteligencji. W tę przestrzeń po populizmie ludowym mogły wejść więc hasła silnego państwa, Polski mocnej na arenie międzynarodowej, które trafiają do bardzo szerokiej, ale jednak inaczej sprofilowanej grupy. To, co się stało, wcale nie wydaje mi się takie dziwne.
Już dawno pisałeś, że gdy lewica i centrum nie są w stanie reprezentować tych, którym wiedzie się gorzej, gdy ignorują ich gniew, to w końcu przejmuje to prawica, bynajmniej niezainteresowana naprawdę ich potrzebami. Skoro jednak wiemy, jak to działa, dlaczego polityka toczy się tymi samymi koleinami, a lewica nie wyciąga dla siebie wniosków?
Do pewnego momentu rzeczywiście można było się tego gniewu społecznego bać. Władzę mieli ludzie, którzy żywo pamiętali karnawał „Solidarności” i strajki, i bali się, że jeśli ci gniewni zabiorą głos, to zgotują rządowi powtórkę z tamtego czasu. Bali się wybuchu szczerze, tylko że niesłusznie, bo najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo ludzie, mimo wszystko, akceptowali ich politykę. Weźmy amerykańską Partię Demokratyczną. To bynajmniej nie jest partia robotnicza, ale od lat 30. ubiegłego wieku robotnicy i związki stanowią ważną część jej zaplecza. Wiadomo, w Ameryce panuje system dwupartyjny, a demokraci reprezentują także interesy części kapitału, z poparciem szkodliwych dla robotników rozwiązań w ramach procesów globalizacji włącznie. A jednak wciąż, przy każdych wyborach, to demokraci włączają postulaty prospołeczne i związkowe do swoich programów i każdorazowo starają się załatwić choć część tych rzeczy. A w razie porażki nie powtarzają: „Cóż, przykro nam, tak musi być”. I jasne, bywają w tym wszystkim nieuczciwi, w rzeczywistości są właściwie probiznesowi, ale jednocześnie nigdy nie doprowadzili do tego, żeby dużą grupę ludzi zupełnie pozbawiono głosu.
Gdzieś w okolicach 1993 i 1994 roku często słyszałem już nawet nie to, że ludzie coś popierają lub nie, ale że w ogóle nie rozumieją, co się dzieje. To był widoczny skutek tego, że na pewnym etapie przestano się z nimi komunikować. Po raz pierwszy pojawiło się poczucie, że my tak naprawdę nie wiemy, co ci na górze robią. Nie oznaczało to od razu utraty zaufania do liderów i partii postsolidarnościowych, elektorat był wierny i cierpliwy, co także pokazał sukces AWS-u. Tylko że jeśli w społeczeństwie pojawia się postawa: „Zrobimy to, o co nas proszą, ale w sumie nie wiemy po co”, to znaczy, że nie ma dialogu z ludźmi.
Jeśli obok siebie mamy gniew i niezrozumienie, to dość oczywiste jest dryfowanie w stronę odpowiedzi prostych i mocnych, które ten gniew jakoś ukierunkują. Prawica mówiła: winni są Żydzi, ubecy, Unia Europejska. A lewica chyba chciała odpowiadać na problemy w bardziej skomplikowany sposób…
Wtedy właściwie lewicy nie było albo była bardzo nieliczna. I tuż po 1989 roku nie miała większej szansy na sukces, bo wiara w kapitalizm była tak powszechna. A jeśli chodzi o liberałów – wówczas akurat częściowo lewicowych, jak chociażby Kuroń – ich problem polegał na tym, że też dawali prostą receptę: budujemy kapitalizm, nie ma alternatywy. Oddali pole gry prawicy, bo widzieli sprawy w zbyt prosty sposób, właśnie wtedy, kiedy społeczeństwo rozumiało, że sprawy są złożone, jak pokazywały kolejne raporty Gardawskiego. Żeby zapobiec zwycięstwu prawicy, trzeba było pójść na pewne ustępstwa, uznać racje ludzi w niektórych aspektach. Przecież tak działa polityka. A polski rząd nawet gdy szedł na ustępstwa, to nie chciał tego reklamować. Mogli przecież pokazywać, jak reagują, jak korygują gospodarkę i poprawiają los ludzi w konkretnych przypadkach.
Wstydzili się?
Wstydzili i bali. Wszyscy zachowywali się tak, jakby oczekiwali wielkiego wybuchu gniewu ze strony społeczeństwa. Ten „wybuch” wszedł do języka prasy. Co drugi dzień w gazetach pisano: „może dojść do wybuchu społecznego”, „czeka nas wybuch”, „jesteśmy na krawędzi wybuchu”. Dziś możemy tego nie pamiętać, ale był czas, kiedy właściwie nieustannie straszono ludzi wybuchem.
Tylko że on nie nastąpił.
Nie tylko nie nastąpił, ale nic faktycznie nie wskazywało, że ma nastąpić. „Solidarność”, która obaliła poprzedni ustrój, naprawdę nie musiała się obawiać, że jedyne, czego ludzie chcą, to ją obalić za pomocą „wybuchu gniewu”. Owszem, ludzie domagali się od polityków wyjaśnień, nie byli cały czas zadowoleni, ale chcieli, żeby rząd robił to, co powinien, czyli rządził. Tymczasem liberalne, prozachodnie centrum było przekonane, że gniew ludzi nie może wybrzmieć, za wszelką cenę należy go powstrzymać, nie tylko dla dobra samych rządzących, ale też protestujących, bo uważano, że niepokoje społeczne są złe dla Polski i w ostatecznym rozrachunku ucierpią na nich wszyscy. Tylko że nie chcąc gniewu ludzi, liberałowie nie mieli też pomysłu, co z nim zrobić. Gdy więc ktoś ten gniew podsycał czy na nim korzystał, to ich odpowiedź była miękka, bezradna, w stylu „to bardzo nieładnie, że tak robisz, niemądrze jest bawić się zapałkami na beczce prochu”.
Problem oczywiście polegał także na tym, że ten sam rząd, który cieszył się zaufaniem ludzi, nie miał dla nich innej propozycji niż prywatyzacja. Zapomniano zupełnie chociażby o spółdzielczości. Można było jedynie odejść z zakładu i założyć firmę, ale to nie było rozwiązanie dla wielu. A przecież można było promować jakąś formę działania wspólnego, można było upodmiotowić rady zakładowe, które w teorii działały od 1981 roku – ustawę o nich unieważnił stan wojenny – a w 1985 się odrodziły i faktycznie pracowały. Jednak reprezentacja pracowników nigdy nie stała się częścią realizowanego planu reform. Sprawa popiwku [podatku od ponadnormatywnych podwyżek wynagrodzeń, który obowiązywał firmy państwowe – przyp. K.D] i różne inne zachęty do prywatyzacji, z jednoczesnym założeniem, że w firmach prywatnych rad pracowniczych po prostu nie będzie, pokazały, że brakowało pomysłu na włączenie w transformację ludzi.
Niektórzy myślą o ostatnich 8 latach jako czasie właściwie zupełnego spokoju, gdzie emocje mniej rzutują na politykę, a koalicja rządzi, jakby ich nie było, odkręcając kurek z ciepłą wodą. To jakaś anomalia w 25-letniej historii systemu demokratycznego w Polsce
Nie do końca tak jest. Szybko postulaty populistyczne zaczął organizować PiS, a przez ostatnie lata zbierał emocje społeczne pod hasłem „Smoleńsk”. Obserwowaliśmy właściwie zupełne odrzucenie państwa polskiego przez główną siłę opozycyjną. Nie ignorowałbym tego.
To oczywiście inny gniew niż ten, który dawał o sobie znać w kampanii 2005 roku. Wtedy w dużo bardziej jasny sposób chodziło o sprawy socjalne, bytowe, spór społeczny i klasowy. Późniejszy „smoleński” gniew miał z nimi mniej wspólnego, ale to właśnie na nim Kaczyński zbudował elektorat, który trwa przy nim do dziś.
Ciekawe w tym dla mnie jest to, jak bardzo nieskutecznym politykiem Kaczyński okazał się po roku 2005. Czasem sprawia nawet wrażenie, jakby nie chciał zdobyć władzy, bo największe, realne szanse na powrót do władzy miał w 2010 roku, gdy nagle przedstawił się Polkom i Polakom jako polityk wręcz umiarkowany. Chwilę po tym wrócił polityk surowy, pozbawiony poczucia humoru, gotów wszystkich zrazić. Przecież w kampanii 2010 roku starał się łagodzić spory, nawet ciepło wspominał Gierka. Mówiąc o sprawach społecznych, sięgał bardzo szeroko i dzięki temu prawie wygrał. Gdyby konsekwentnie szedł tą drogą, mógłby znów sięgnąć po władzę. Dziś widzimy jednak, jak wiele niechęci wzbudza, jak wielki ma elektorat negatywny i jak lata podgrzewania gniewu zostawiły go ze stabilnym, stałym, a jednak zbyt małym elektoratem.
A Platforma?
Przypuszczam, że wciąż jest „skazana” na władzę. Przy takiej opozycji? Spójrz na PiS. Nie wiem, czy jest na świecie taka partia, której lider przez osiem kolejnych lat nie jest w stanie wzbudzić zaufania ludzi. Lider, który nawet nie potrafi się uśmiechnąć. No i jednocześnie jest jedynym atutem swojej partii, bo nie ma następców.
Akurat polscy liderzy polityczni wszystkich opcji dbają o to, by nie mieć w kolejce następców. Kaczyński nie jest tu wyjątkiem.
I z Kaczyńskim polska prawica tak skończyła – ma lidera, który jest niezastąpiony i niewybieralny.
Ale nie tylko Kaczyńskim żywi się Platforma. Stabilność ich rządów polega też na tym, że partia, a uosobieniem tego był sam Donald Tusk, manewruje tak, żeby omijać ogniska gniewu społecznego. Tak „łagodzi” emocje społeczne, że rządzi, jakby ich wcale nie było.
Tak! I na tym polega jej siła. Nie jest za czymkolwiek ani przeciwko czemukolwiek. Platformie pomogły względnie łagodne skutki kryzysu gospodarczego w Polsce i olbrzymie fundusze unijne, które będą jej pomagać dalej, dopóki nie skończy się tak korzystna perspektywa budżetowa. Właściwie wszędzie w Polsce widać efekty tych środków, w polskich miastach odnowione są już i zabytkowe starówki, i całe centra. Rośnie infrastruktura. Gołym okiem widać zmiany i to też pozwala PO zapisać wiele na swoje konto.
Wobec braku realnego sporu między największymi partiami, gniew kumuluje się gdzie indziej. Ostatnie gorące polskie spory to kwestie „światopoglądowe” – jak choćby kwestia gender. Widzisz tu analogię do lat 80. w Ameryce i culture wars czasów Reagana
Rzeczywiście można dostrzec analogię do Ameryki tamtych czasów. Gdy – wraz z globalizacją i latami 90. – przestało być możliwe wyjście z systemu ekonomicznego, który objął cały świat, to co właściwie można było zrobić? Możesz odpuszczać retorykę ekonomiczną i to właśnie robiły często partie lewicowe. Ale gdy one się liberalizowały, okazywało się, że jedyny spór, jaki im pozostał, to spór obyczajowy. A to tylko napędzało mechanizm wojny kulturowej i tożsamościowej.
Jak to wpływa na cały system polityczny?
Przez dekady w Europie władza przechodziła – w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Skandynawii – z rąk do rąk między dużymi partiami. Tym sposobem panowała sztuczna stabilność. Dziś ten model powoli się załamuje, bo z jednej strony w siłę rośnie Marine Le Pen (która zapowiedziała, skądinąd chyba słusznie, że do wygranej brakuje jej jednego cyklu wyborczego), a z drugiej grecka Syriza.
W Grecji system był właściwie dwupartyjny – raz rządziła „lewica”, raz prawica, to trwało dziesiątki lat, ale w końcu pękło. Dlaczego mamy zatem myśleć, że w Polsce nie będzie zmiany? Owszem, na dziś wygląda na to, że PO może rządzić jeszcze długo. Ale przecież jest liczna i aktywna opozycja pozaparlamentarna, jej przykładem mogą być ruchy miejskie. Najtrudniej przekonać ludzi na dole, na poziomie lokalnym, że politycy mogą dla nich coś jeszcze zrobić, a kiełkująca w Polsce mobilizacja przeciwko rządom PO jest właśnie taka: oddolna i lokalna. Obecnie może powoli zdobywać doświadczenie, żeby później w razie kryzysu stworzyć realną alternatywę, jaką teraz jest Syriza. Nie dzieje się to teraz, ale nie można liczyć na sukces od razu. Nie ma sensu go „pospieszać”. On w końcu nadejdzie. Tylko że na pewno nie spadnie „z góry”, ale przyjdzie z dołu.
Dopóki wygrywa spór kulturowy, nie gospodarczy, o taki sukces jest chyba trudniej?
I stąd wiemy, że PiS nie był głupi, łącząc retorykę ekonomiczną z tożsamościową. W sytuacji, gdy nie można się wyrwać z globalizacji, takim partiom pozostaje scenariusz Orbanowski – jakaś forma przejmowania postulatów lewicy, protekcjonizm gospodarczy, próba odwrotu od rynków finansowych i ku innemu zapleczu gospodarczemu (czasami nawet rosyjskiemu, czego właśnie Orban może być przykładem), jakaś forma zmiany polityki gospodarczej na system bardziej restrykcyjny czy regulowany. Oczywiście zostajemy jednocześnie przy wszystkich antydemokratycznych i nacjonalistycznych skłonnościach tych ugrupowań. Fidesz jest tego dobrym przykładem, bo po dojściu do władzy partia Orbana wcale nie złagodniała. Nie może zrobić wszystkiego, co by chciała, ale robi, co może, i pozwala sobie na wiele.
Co zrobiłaby taka Le Pen, gdyby doszła do władzy? Być może sporo podpatrzyłaby u Orbana. Na pewno nie wyrzuciłaby za jednym zamachem wszystkich „imigrantów”, z którymi jej nie po drodze. Mówimy przecież również o ludziach mieszkających we Francji od pokoleń, nie da się. Już teraz podbiera robotników socjalistom, oferując im patriotyczną symbolikę. Ale czy to wystarczy? Kapitał francuski jest zbyt międzynarodowy, żeby mógł się zadowolić preferencyjnym dostępem do rynku krajowego, co oferuje Orban, wychodząc naprzeciw potrzebom kapitału węgierskiego. Może zatem próbowałaby jakoś przemawiać do drobnych przedsiębiorców? Ale czy francuska gospodarka w ogóle małymi przedsiębiorcami stoi? Nowa europejska prawica wciąż jest dla nas niewiadomą, pewne jest tylko to, że może być gorsza, niż się tego spodziewamy.
W tym sporze rzeczywiście lewica przegrywa, bo cały czas przywołuje idee welfare state i polityki socjaldemokratycznej. A to już było.
Polityka socjaldemokratyczna rządziła Europą przez dziesiątki lat po wojnie. Dziś wciąż w pewnym stopniu rządzi, w tym sensie, że prawicowe rządy boją się całkowicie zrezygnować z hojnej polityki społecznej. Ale hojność chcą zachować tylko dla „swoich”, nie dla ogółu. W tym sensie prawica ma alternatywę – podzielić społeczeństwo na tych, którzy „zasługują” na opiekę państwa, i tych, którym się ona nie należy, żeby później uderzyć w tych drugich. Wtedy można nagradzać „swoich”, uciskać „obcych” (nie-białych lub myślących „niewłaściwie”), machając przy tym cały czas patriotyczną flagą. W ten sposób można zachować autorytarną stabilność. Niestety to stanowi względnie spójną alternatywę do słabnącej polityki socjaldemokratycznej. Na lewicy na razie nie oferujemy nic w zamian, chcemy raczej wzmocnienia lewicowej polityki społecznej w sytuacji, w której globalizacja na to nie pozwala.
Dlatego te działania i inicjatywy oddolne, dochodzenie ruchów miejskich do władzy na poziomie lokalnym są tak ważne, właśnie dzięki temu zaczyna się krystalizować jakaś alternatywa. I dlatego mimo wszystko jestem optymistą – może nawet bardziej niż wy w Polsce.
David Ost – amerykański politolog zajmujący się przede wszystkim tematyką polskiej transformacji. Autor m.in. „Klęski Solidarności”
Czytaj także:
Jakub Majmurek, Prawica bierze Francję
Marine Le Pen nie broniłaby rozwalających Paryż kiboli, z Łukaszem Jurczyszynem rozmawia Jakub Majmurek
**Dziennik Opinii nr 94/2015 (878)