Kraj

Obirek: Franciszek nie jest osamotniony

Żaden inny episkopat nie wystąpił tak jednolicie jak polski przeciwko propozycjom reform.

Cezary Michalski: Co właściwie wydarzyło się na synodzie? Czego dowiedzieliśmy się na temat układu sił w dzisiejszym Kościele? Na jakie zmiany można liczyć w obszarze doktryny, języka, w jakim ta doktryna jest przedstawiana, personaliów i struktury instytucji, a jaki poziom reformy nie jest w tym Kościele możliwy?

Stanisław Obirek: Sytuacja jest dynamiczna.

W rytmie kolejnych wypowiedzi, deklaracji i dokumentów synodu?

Ja bym powiedział, że Franciszek potraktował synod jako rodzaj papierka lakmusowego. Sądzę, że zachęcając w otwierającym wystąpieniu do mówienia otwarcie tego, co się myśli, adresował tę zachętę nie tylko do tych, którzy są otwarci, którzy już opowiedzieli się po stronie reformy instytucji, po stronie tego, co zaczęto robić jeszcze w czasie Soboru Watykańskiego II. Ci ludzie do tej pory byli raczej odzwyczajani od tego, aby na jakimkolwiek forum kościelnym mówić o swoich poglądach. Ale paradoksalnie Franciszek skierował też tę zachętę do konserwatystów kościelnych, którzy od marca zeszłego roku są niewątpliwie w coraz głębszej konfuzji

Zatem on – przepraszam za słowo – jezuicką metodą zachęcił tradycjonalistów do wyrażenia swojego niezadowolenia, czyniąc także z ich wypowiedzi argument na rzecz jawności i upubliczniania różnic stanowisk w Kościele. W imię obrony Kościoła zabetonowanego, w którym żadnych różnic być nie może, a w każdym razie nie wolno ich przedstawiać wobec ludu Bożego, tradycjonaliści publicznie wyartykułowali różnicę. Przeciwnicy publicznej dyskusji na temat nauczania Kościoła sami wzięli w niej udział. Tyle że oni w tym żadnej sprzeczności nie widzą.

Myślę, że z jednej strony to są elementy dynamiki grupy i próba wykorzystania ich przez Franciszka do „rozruszania”, ożywienia całej instytucji. Trochę na zasadzie: niech się obie strony wezmą za łby i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Do tej pory ten typ burzy mózgów po prostu nie był praktykowany. Poprzednicy Franciszka przyzwyczaili hierarchów, poprzez ich dyscyplinowanie, również poprzez nominacje, że bycie hierarchą oznacza przede wszystkim bycie pasem transmisyjnym tego, co mówi zwierzchnik, a już szczególnie zwierzchnik całego Kościoła, czyli papież. W Kościele Jana Pawła II i Benedykta XVI posłuszeństwo papieżowi było gwarancją, że się będzie szło wyżej w hierarchii instytucji. I na pewno ten typ mentalności, ten typ posłuszeństwa pozostaje dominujący tam, gdzie nominacje w Kościele były osobistą decyzją papieża, zwłaszcza Jana Pawła II.

Na przykład w polskim Kościele.

Ale nie tylko. To miało też przedłużenie w doborze doradców, teologów, w nadawaniu i odbieraniu katedr, w powierzaniu tym czy innym hierarchom kierownictwa różnych kongregacji rzymskich. Mamy od trzydziestu lat do czynienia z kształtowaniem wśród hierarchów – a synod to właśnie zgromadzenie hierarchów – pewnego określonego typu mentalności, polegającego na tym, że najlepiej jest powtarzać to, co mówi zwierzchnik. I teraz mamy do czynienia z konfuzją, dlatego że to, co od półtora roku zwierzchnik mówi, nie bardzo wpisuje się w uznany wcześniej system wartości. Poddaje w wątpliwość dotychczasowy sposób pojmowania obecności Kościoła w świecie, odnoszenia się do inaczej myślących, do ludzi innych wyznań, innych religii, już nie mówiąc o niewierzących. Tutaj rzeczywiście konsternacja, dająca się zauważyć zwłaszcza w Polsce, na tym synodzie doszła do pełnej artykulacji.

W Polsce nawet katoliccy publicyści bardziej otwarci, jak na przykład Konrad Sawicki, mówią, że „biskup Gądecki niczego nie zrozumiał”. Mnie się wydaje, że to jest zbyt łaskawa wykładnia tego, co się na synodzie zdarzyło. Biskup Gądecki doskonale zrozumiał, co tam się dzieje, i właśnie dlatego tak gwałtownie przeciwko temu protestował.

Zakwestionowanie tego, co się do tej pory jakoś sprawdzało, czyli takiego gromkiego pohukiwania na „grzeszników”, musiało być dla biskupa Gądeckiego dużym zaskoczeniem. Rozczarować musiało go także i to, że nagle jego głos sprzeciwu, rejtanowskie niemal rozdzieranie szat, nie spotkał się na synodzie z większym zrozumieniem. Przeciwnie, końcowa tym razem mowa papieża Franciszka o tym, że „Kościół potrzebuje dalszego dojrzewania”, była wyraźnie skierowana pod adresem tych, którzy nie godzą się na otwarcie instytucji zaproponowane przez Franciszka. I zarówno oni potrzebują więcej czasu, żeby dojrzeć, jak też ich opór sprawia, że ta nowa reforma, to nowe otwarcie w Kościele, będzie potrzebowało nieco więcej czasu.

Ośmieleni przez Franciszka tradycjonaliści korzystają z otwarcia instytucji, aby się domagać jej zamknięcia. Podobnie jak już od dawna polscy tradycjonaliści – w Kościele i poza Kościołem – używają instrumentalnie demokracji, liberalizmu, swobody wypowiadania różnic, żeby mówić, jak bardzo ta liberalna demokracja jest upadłym ustrojem, jak koniecznie ją trzeba obalić. Jaki wpływ będzie miał taki paradoks na Kościół? I jaki jest układ sił w tym coraz ostrzejszym sporze?

Franciszek na pewno nie wybierze mnie na swojego doradcę, ale gdyby to uczynił, doradziłbym mu, żeby podszedł do tego problemu podobnie jak to robił polski papież Jan Paweł II. To znaczy, żeby zwrócił uwagę na tych najgłośniej krzyczących i najbardziej sprzeciwiających się jego wizji Kościoła. I posłał ich na wcześniejszą emeryturę albo do jakichś miejsc dalekich od centrów decyzyjnych Kościoła. Dokładnie tak robił Jan Paweł II, który na najważniejszych miejscach w kongregacjach rzymskich umieszczał teologów, którzy myśleli dokładnie tak jak on.

Tylko że epokę takiego zarządzania słusznie nazwano „zimą Kościoła”. Czy takimi samymi środkami da się wprowadzić do Kościoła „wiosnę”?

Mówiąc poważnie: jeśli kardynał Gerhard Müller w bezpardonowy sposób atakuje wspierane przez papieża Franciszka otwarcie w Kościele, i to w tych kluczowych miejscach, gdzie ono jest ewidentnie zgodne z Ewangelią, a opieranie się mu ewidentnie odwołuje się do wszystkich historycznych patologii Kościoła; kiedy biskup Gądecki twierdzi, że otwarcie w Kościele jest odejściem od właciwego nauczania, znaczy to, że oni konsekwentnie będą hamulcowymi reformy. Przypomnę, Jan Paweł II jednego z najważniejszych teologów i współwórcę Soboru Watykańskiego II, Hansa Künga, już w rok po objęciu przez siebie stolicy Piotrowej pozbawił praw nauczania teologii katolickiej, tylko dlatego, że Küng proponował dyskusję o dogmacie nieomylności papieża. To był sposb, by o tym nie dyskutować. Przez cały pontyfikat miał spokój, bo nikomu do głowy to nie przychodziło. A jeśli tak, to automatycznie znajdował się poza Kościołem.

W takim razie inna wątpliwość: czy Franciszek ma siłę, żeby ten opór przełamać? Kościół, który rozpoczynał Sobór Watykański II, był Kościołem obudzonym, w dodatku działo się to w powojennej epoce świeckiego optymizmu. Kościół po Janie Pawle II i Benedykcie XVI jest Kościołem zamrożonym, gdzie przez kilkadziesiąt lat niszczono wszelkie alternatywy teologiczne i instytucjonalne. W dodatku na zewnątrz Kościoła prędzej się dziś zobaczy ponurą i apokaliptyczną „zemstę Boga” niż świecki optymizm, z którym Vaticanum II jednak w jakiś sposób współgrało. Ja nawet nie pytam o poparcie większościowe dla reformy Franciszka, bo okazało się na synodzie, że większość hierarchów głosowała za najbardziej nawet radykalnymi sformułowaniami, tyle że parę z nich nie uzyskało wymaganej kwalifikowanej większości 2/3. Chodzi mi o ryzyko schizmy ze strony biskupów konserwatywnych, jeśli oni poczują, że istotnie jest ich 1/3. Może to zresztą nie będzie nawet schizma formalna, ale po prostu zablokowanie zmian w znacznej części Kościoła, na przykład w Kościele polskim.

Myślę, że Franciszek ma precedens w postaci tego, co kiedyś zrobił Jan XXIII, otwierając Sobór Watykański II i odsuwając kardynała Ottavianiego, cały beton rzymski, a wysuwając na pierwszy plan najbardziej otwartych teologów reformatorów, którzy jeszcze 2-3 lata wcześniej byli na indeksie. Dając im możliwość oddziaływania na obrady soboru, Jan XXIII sprawił, że Sobór Watykański II radykalnie odsunął się od tej konserwatywnej, betonowej frakcji.

Która jednak w Kościele pozostała silna i później zablokowała soborową reformę.

Jednak po pięćdziesięciu latach papieżem został właśnie Franciszek, który wyrasta z soborowej wizji Kościoła – kolegialnej, synodalnej, negocjującej, otwartej. I ma po swojej stronie w tym Kościele wielu ludzi myślących i działających podobnie.

Nie jest tak, że Franciszek jest całkowicie osamotniony i musi walczyć jak święty Antonii ze swoimi demonami. On ma – jak zobaczyliśmy na synodzie – grupę ludzi, którzy byli do tej pory na teologicznym „odwyku”, nie mieli żadnego wpływu na oficjalne nauczanie Kościoła.

My takich ludzi już znaliśmy, ale na tym synodzie pojawiły się nowe nazwiska budzące nadzieje. To już nie tylko kardynał Walter Kasper, ale także stosunkowo jeszcze młody – jak na standardy katolickiej hierarchii – arcybiskup Bruno Forte. Najwybitniejszy z teologów włoskich, którego Franciszek mianował sekretarzem synodu, to znaczy wskazał jako nurt w dzisiejszym Kościele najbardziej reprezentatywny, z przyszłością. A to przecież właśnie Bruno Forte przedstawił synodowi najbardziej „kontrowersyjne” z punktu widzenia konserwatystów propozycje adresowane do katolików po rozwodzie i do gejów. To właśnie ci ludzie Franciszka, którzy doszli na synodzie do głosu, wzbudzili tak dziki sprzeciw Gądeckich et consortes.

Jak się okazuje, będących już na synodzie mniejszością, ale wciąż „kwalifikowaną”, czyli wystarczającą do zablokowania reform.

Mniejszością głośna i w niektórych krajach peryferyjnych, takich jak Polska, dysponującą ogromną tubą nagłaśniającą. Umówmy się bowiem, że biskup Gądecki jest wystarczająco sprytny, żeby wiedzieć, iż jego sprzeciw, który uczynił go postacią kontrowersyjną w Kościele uniwersalnym, w polskim Kościele uczyni go osobą bardzo popularną. Nie tylko dla redaktorów takich katolickich mediów jak Fronda czy Christianitas, ale dla większości Episkopatu. Zatem tutaj on się czuje bezpieczny, bo znajdzie poparcie, a głosy „Więzi”, „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” były do tej pory atakowane albo przyjmowane ze wzgardliwym milczeniem. Tymczasem zarówno w Kościele uniwersalnym, jak też polskim chodziłoby o przywrócenie zdrowszej debaty wewnątrzkościelnej, w której fundamentaliści będą fundamentalistami, czyli siłą skrajną, a ludzie ewangelizacji jako dialogu, ewangelizacji jako otwarcia, będą stanowili o tym, co Kościół faktycznie w świecie robi, jak się zachowuje.

Zawsze się mówiło, że polski Kościół w swoim konserwatyzmie jest reprezentatywny dla wszystkich kościołów czy wręcz dla społeczeństw Europy Środkowej, Europy po komunizmie. Tymczasem okazało się na synodzie, że polscy biskupi wcale nie wyrażają „zdrowego głosu przedmurza” przeciwko „miękkiemu Kościołowi Zachodu”. Czesi nie są tacy, Węgrzy nie są tacy; to przecież węgierski kardynał Peter Erdo relacjonował najbardziej „kontrowersyjne” propozycje synodu.

On sam nie był autorem propozycji dokumentów synodu, ale z wyraźną aprobatą referował te głosy otwarcia. Nie było praktycznie żadnego innego episkopatu, który równie jednolicie co polski wystąpiłby przeciwko propozycjom reform.

Myślę, że głos polskiego episkopatu jest dziś absolutnie odosobniony w tym głębokim odrzuceniu propozycji Franciszka czy przez Franciszka ośmielanych.

Podobne głosy dobiegające z innych episkopatów były zupełnie jednostkowe. Mieliśmy głos biskupa niemieckiego, który obraźliwie wyraził się o gejach czy osobach rozwiedzionych, co jednak nie było w żadnym sensie stanowiskiem episkopatu niemieckiego. Reprezentatywny dla stanowiska całych episkopatów był raczej kardynał Reinhard Marx z Monachium czy kardynał Christian Schönborn z Wiednia. Nawet głos Kościoła amerykańskiego, gdzie ten opór się pojawiał, został absolutnie zdominowany przez hierarchów akceptujących propozycje Franciszka, którzy tak naprawdę na propozycje Franciszka czekali. Mieliśmy na przykład na synodzie niezwykle otwarty głos kardynała Nowego Jorku Timothy Dolana, który był szeroko cytowany, gdy powiedział: „Jeśli spotykam grzesznika, to mówię do niego, jesteś w dobrym towarzystwie, bo ja też jestem grzesznikiem”. Żeby było jasne, Dolan nie jest liberałem, otrzymał przecież swoją nominację na biskupa Nowego Jorku od Benedykta XVI. Stać go jednak na zmianę języka i na dystans do siebie. A to już jest rewolucyjne.

Jeśli przykładać do Kościoła miary debaty demokratycznej czy świeckiej – a przecież trzeba to robić – mamy do czynienia z takim ostatnim zrywem czy zwieraniem szeregów przez konserwatystów, którzy po prostu nie mogą sobie wyobrazić zmiany w Kościele, powrotu Kościoła soborowego, który dziś nazwalibyśmy Kościołem Franciszka. A swoje fundamentalistyczne poglądy, tak jak choćby w Polsce, utożsamiają z wiernością Janowi Pawłowi II. Co z uwagi na niektóre elementy nauczania polskiego papieża dałoby się oczywiście zrozumieć, choć znowu przypominam, że jest to wybiórcze i zredukowane traktowanie całego bogatego i wcale nie tak jednoznacznego nauczania Jana Pawła II.

Jeśli miałbym przedstawić sumaryczną ocenę synodu, powiedziałbym, że była to pierwsza próba otwartego zderzenia poglądów i stanowisk, takiej burzy mózgów. Zostały w to wpisane dwa wystąpienia Franciszka, otwierające i zamykające obrady. W otwierającym zachęca ludzi Kościoła do mówienia wszystkiego. I po każdej stronie sporu skorzystano z tego otwarcia. No i podsumowujące wystąpienie papieża, gdzie mówi on z grubsza coś takiego: „Powiedzieliście wszystko i okazuje się, że długa droga przed nami, bo jeszcze jesteśmy niedojrzali, wielu z nas nie potrafi jeszcze wysłuchać tego, co nam mówi lud Boży, ale te głosy z Wiednia, Monachium, Nowego Jorku… pokazują, że głos ludu Bożego wpływa na zmianę języka Kościoła i mam nadzieję, że po roku, jak się spotkamy w październiku 2015 roku, również ci, którzy dziś są absolutnie po drugiej stronie barykady, blokują ten rodzaj otwarcia Kościoła, dojrzeją i zrozumieją, że dokonali złego wyboru. A ja ze swojej strony zrobię wszystko, żeby ci, którzy się opierają, przejrzeli”. Sądzę, że w tym jest zawarte także ostrzeżenie, że „wasz czas minął i możecie trafić na boczny tor w Kościele”. Wcale nie mówię tego zupełnie życzeniowo, bo przecież właśnie Müller, ten najbardziej znaczący głos w szeregach konserwatystów, wyraźnie się zmitygował i ostatecznie stwierdził, że tak naprawdę on absolutnie nie krytykuje synodu, że jest za debatą otwartą… Pierwszy znak „dojrzewania”? Podobnie zresztą abp Gądecki zaczyna już inaczej mówić i głosi potrzebę otwarcia na gejów i na rodziny rozbite. I to kilka dni po zakończeniu synodu. Poczekajmy, może i w Polsce dokonają się zmiany. Myślę, że i od nas dużo zależy. Od nas, czyli ludzi opowiadających się za radykalnym oddzieleniem religii i polityki, za uznaniem religii za sprawę prywatną.

Czyli na przykład za proponowaną innym w postaci osobistego świadectwa, a nie poprzez narzucanie im wyznaniowego prawa powszechnego.

Nasz głos jest ważny, bo uświadamiamy ludziom Kościoła, że ich władza jest ograniczona i poddana osądowi obywatelskiemu.

Elementem dyscyplinującym, zauważonym przez wszystkich, było też dokonane przez papieża „przesunięcie na Maltę” kardynała Leo Raymonda Burke’a.

To jest sposób, w jaki ten najbardziej wyrazisty głos konserwatystów został pozbawiony funkcji, dzięki której miał on istotny wpływ na nominacje biskupów. Kardynał Burke kierował bowiem kongregacją odpowiedzialną za nominacje biskupów w całym Kościele, był bardzo prominentnym hierarchą. Jego nowa pozycja kawalera maltańskiego jest funkcją zupełnie symboliczną, bez żadnego wpływu. Jako osoba przyglądająca się strategii Franciszka i życząca powodzenia zmianom, jakie zaczyna on przeprowadzać w Kościele, chciałbym, żeby podobnie reprezentacyjną funkcję otrzymał obecny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kardynał Gerhard Müller. Ten rok będzie decydujący, i albo zobaczymy zmiany akcentu w nauczaniu prefekta Kongregacji Nauki Wiary, albo on się dowie, że ma funkcję podobną do kardynała Burke’a, który będzie teraz kawalerów maltańskich pocieszał.

Jesteś jednym z sygnatariuszy listu uczonych przeciwko klerykalizacji polskiego państwa. Uważacie, że to politycy i instytucje państwa, poprzez swój oportunizm wobec Kościoła, ponoszą największą odpowiedzialność za łamanie zasady świeckości państwa i prawa. Z jednej strony zgoda, bo albo Franciszek wygra i katolicyzm, także w Polsce, przestanie być ideologią, a zacznie być chrześcijaństwem, albo przegra i polski Kościół dalej będzie próbował „ewangelizować siłą”, czyli wprowadzać elementy wyznaniowe do prawa powszechnego i do praktyki działania instytucji państwa. A ludzie spoza Kościoła nie powinni być zakładnikami tego sporu. Ale czy oznacza to całkowite desinteressement dla tego, co się dzieje w Kościele? Przecież dopóki ta instytucja jest w Polsce tak nieproporcjonalnie silna w stosunku do innych wyznań i do innych instytucji społecznych, jej wewnętrzna jakość zawsze będzie miała wpływ na stan polskiego społeczeństwa i państwa.

Po paru dniach od publikacji naszego listu mamy do czynienia z pewnym faktem społecznym. Ten dokument, podpisany początkowo przez piętnastu profesorów, został już poparty spontanicznie – bo nie był jakoś szczególnie nagłaśniany na różnych portalach społecznościowych – przez blisko 19 tysięcy osób, które go podpisały. Trafiliśmy w jakiś istotny punkt. W tej chwili myślimy o tym, żeby ten list został przekazany do konkretnego adresata, czyli do najważniejszych instytucji państwa, do prezydenta, premiera, parlamentu. Chciałbym bowiem podkreślić, że on nie jest adresowany do partii, do polityków, ale do instytucji państwowych, które trwają niezależnie od tego, jaka opcja kieruje nimi w tym akurat momencie. W naszym bowiem odczuciu wszystkie opcje polityczne w ciągu ostatniego ćwierćwiecza się skompromitowały. Po objęciu władzy albo zapominały o swoich obietnicach wyborczych, albo były wdzięczne tylko części elektoratu, zapominając, że z chwilą objęcia państwowych urzędów mają służyć wszystkim obywatelom. Krótko mówiąc, z takim trudem wypracowana i ogłoszona w 1997 roku Konstytucja nie była dla polityków obowiązującą wykładnią, i to nas smuci, stąd ten list. Podkreślam ten wymiar obywatelskiej troski, a nie politycznej walki. Partie polityczne nas nie interesują, a tym bardziej politycy, którzy zdają się utożsamiać swoją misję społeczną z interesem, nie zawsze zresztą mądrze rozumianym, własnej partii.

I wciąż czują się tak samo słabi, niesuwerenni w swoich relacjach z Kościołem.

Nasz list jest zapisem potrzeby zmiany. Właśnie w funkcjonowaniu instytucji państwa, które są zobowiązane do tego, żeby reprezentować całe społeczeństwo. My stwierdzamy, że to nie partie polityczne, które są świeckim narzędziem ucierania postaw społecznych, ale właśnie instytucja pozapolityczna, jaką jest Kościół katolicki, wpływa dziś najbardziej na państwo. Wpływa w sposób nieformalny, ale bardzo skuteczny. I wciąż wzmacnia ten wpływ. A przecież my mamy dokumenty fundujące, mamy Konstytucję, dlatego sygnatariusze tego listu przypominają podstawowy jej zapis, którym powinni się kierować wszyscy, urzędnicy państwowi, członkowie partii politycznych, ale także członkowie instytucji kościelnej, nawet jeśli ten list jest adresowany do urzędników państwowych. My mówimy, że Kościół nie może być traktowany jako instytucja ponad strukturami państwa.

To jest diagnoza i apel, który może pomóc Polakom, ale także Kościołowi, zobaczyć się w lustrze.

Na co zresztą daje nadzieję odzew, jaki na nasz list dostaliśmy. Nie tylko te tysiące podpisów, ale setki maili, w których powtarza się zawsze to samo: „No wreszcie ktoś nazwał sytuację, którą wszyscy tak mocno przeżywamy”. To nie jest list oskarżający kogokolwiek, ale zawierający diagnozę patologii społecznej, która zaistniała po przełomie ustrojowym, po odzyskaniu przez to państwo pełnej suwerenności. Z niewytłumaczalnych powodów Kościół katolicki sam się mianował jedynym depozytariuszem najlepszych, najszlachetniejszych zrywów społecznych, politycznych, obywatelskich, jakie w polskiej historii w ogóle były. A to z kolei ma uzasadniać roszczenia Kościoła do pełnej dominacji dzisiaj. To nie jest prawda w wymiarze historycznym. I nie są także uzasadnione te roszczenia dzisiejsze. Nam chodzi o to, żeby spojrzeć na Kościół jako na instytucję naznaczoną – jak każda inna – słabością, patologiami. Ciągłe odwoływanie się do już prawie świętego Jerzego Popiełuszki (na razie jest bowiem tylko błogosławionym, ale na pewno znajdzie się cud i będzie świętym) czy świętego Jana Pawła II nie zastąpi normalnej, rzetelnej dyskusji o obecności Kościoła w polskim społeczeństwie.

Kościoła traktowanego w takim samym porządku i wedle takich samych kryteriów jak wszystkie inne instytucje pozapolityczne. Tyle że instytucji bez porównania silniejszej, co powinno jednak dyktować państwu raczej większą ostrożność wobec tej instytucji niż większe przyzwolenie na jej roszczenia.

Oczywiście, kryminalistów z szeregów Kościoła trzeba tak samo sądzić i ścigać jak wszystkich innych. Patologie tej instytucji tak samo korygować jak patologie innych instytucji. Czemu pedofil może uniknąć odpowiedzialności dlatego, że jest księdzem czy hierarchą? Czemu ksiądz, który zachowuje się w sposób naganny, nie jest osądzany? Ochrona, ten kordon sanitarny, który otacza Kościół, jest tak paraliżująca, że politycy i urzędnicy świeckiego państwa wycofują się z realizowania swoich prerogatyw. A politycy i urzędnicy państwowi są tu reprezentatywni dla całego społeczeństwa, bo to zaczyna wkraczać do wszystkich obszarów naszego życia, także do akademii. W różnych grantach, przy organizowaniu różnych konferencji, na tematy związane z Kościołem katolickim patrzy się szczególnie łaskawie, o ile oczywiście nie ma ryzyka, że Kościół zostanie w nich potraktowany krytycznie. Rozmawiamy zresztą na ul. Foksal w Warszawie, gdzie mieście się siedziba Krytyki Politycznej, która wcześniej została po prostu wyrzucona przez miasto z Nowego Świata (o ile wiem, do dzisiaj to miejsce stoi puste). Na tej samej ulicy Foksal jest też Centrum Jana Pawła II, gdzie kiedyś byłem zaproszony na debatę o monoteizmie i politeizmie. Byłem bardzo uradowany, że kościelna instytucja mnie, byłego księdza i dla wielu hierarchów po prostu zdrajcę i renegata, zaprasza. Zostałem jednak zaraz poprawiony – to Centrum Jana Pawła II jest instytucją finansowaną przez miasto. I jak się zorientowałem, finansowaną wcale hojnie. No więc katolickie jest w Warszawie utożsamione z samorządowym! Mam wrażenie, że Warszawa nie jest wyjątkiem.

To wszystko blokuje demokratyzację polskiego społeczeństwa, która zakłada przecież pluralizm i równe traktowanie. Ja bym się tu powołał na Habermasa, który w ostatniej dekadzie wielokrotnie artykułował różne propozycje partnerstwa pomiędzy religią i świeckim państwie, mówiąc jednak, że obie strony powinny się od siebie uczyć i modyfikować własny punkt widzenia. W przypadku Kościoła w Polsce mamy do czynienia tylko z pozycją siły wobec państwa i wobec społeczeństwa. Tyle mamy, ile wymusimy.

Równolegle z waszym apelem polski Kościół prowadzi ankietę, pytając, w jaki sposób wierni są prześladowani za wiarę, w jaki sposób prześladowani są ich proboszczowie. Może na synod za rok polski episkopat przywiezie głos ludu Bożego, z którego będzie wynikać, że w Polsce Kościół katolicki przeżywa codzienne męczeństwo za wiarę z rąk urzędników państwowych, polityków, dziennikarzy, artystów.

Odruchowo chciałem powiedzieć, że to jakiś kiepski żart. Jednak po namyśle zmieniam zdanie. To bardzo sprytne posunięcie. Myślę, że tutaj jako narzędzie zostanie wykorzystana tzw. obraza uczuć religijnych. Ze względu na trudność interpretacyjną ta formuła może być używana jako pałka w przypadku jakiejkolwiek krytyki patologii Kościoła czy jego nacisków i roszczeń. Zawsze przecież będzie można powiedzieć, że „mnie ta krytyka obraziła jako osobę wierzącą”. 

Obraziło moje uczucia religijne to, że ktoś nie chce krzyża w świeckim urzędzie, że ktoś domaga się lekcji etyki dla dziecka jako równoprawnej dla lekcji religii albo wychowania seksualnego w szkole, albo pełnej dostępności środków antykoncepcyjnych, czyli „prawa do grzechu”…

Przechodzenie z pozycji roszczeniowej do pozycji ofiary jest czymś bardzo sprytnym, ale mam nadzieję, że tym razem społeczeństwo nie da się nabrać i zagłosuje nogami.

Coraz mniej daje na tacę, nie chodzi do kościołów, gdzie chrześcijaństwo wyjątkowo aktywnie zastępowane jest przez ideologię. Ale te patologie polskiego Kościoła trzeba też widzieć w kontekście globalnym. Zobaczymy wówczas, że nie są niczym odosobnionym na tle analogicznych patologii w państwach islamskich czy w państwie żydowskim. Tam też widzimy, że duchowni, imamowie czy rabini starają się wymuszać na politykach i na świeckim państwie takie czy inne ustępstwa na niekorzyść ludzi niewyznających ich wiary. Albo dokładniej – niepodzielających ich fundamentalistycznej i upolitycznionej formy religii. Widzimy też, że uległość państwa wobec tych roszczeń zawsze świadczy o jego słabości i zawsze rozpadem państwa się kończy. Tego chcemy uniknąć w Polsce i dlatego napisaliśmy ten list, ufając, że odniesie pozytywny skutek. Pozytywny również dla ludzi Kościoła. Jestem bowiem pewien, że większość z nich myśli tak jak my (w końcu przez dwadzieścia lat byłem księdzem i znam ten Kościół od wnętrza dość dobrze), ale nie ma odwagi tego głośno powiedzieć. Osobiście chciałbym wierzyć, że i oni zaczną mówić swoim, a nie zapożyczonym głosem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij