Urzędnicy z Dolnego Śląska chcą zmienić publiczne teatry w przedsiębiorstwa. Tekst Witolda Mrozka.
Dolny Śląsk znany jest z największego w Polsce zagęszczenia dobrych teatrów. Z zazdrością spoglądają na nie Kraków i Warszawa; chętnie goszczone są przez festiwale w całym kraju i zagranicą. Znamienne, że gdy ostatnio rozpoczęła się kolejna burzliwa debata o kształcie polskiego teatru, to w zasadzie toczyła się ona między Legnicą, Wałbrzychem a Wrocławiem. Rozpoczął ją – ogłaszając Manifest kontrrewolucyjny – Jacek Głomb, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Głomb obwołał się obrońcą uniwersalnych opowieści i prawd, zaś w roli swoich radykalnych i awangardowych oponentów ustawił Teatr Dramatyczny z Wałbrzycha i Teatr Polski we Wrocławiu, zarządzany przez Krzysztofa Mieszkowskiego. Przedmiotem rozmowy o tym, jaki teatr i dla kogo warto robić, stały się – i tak już najgoręcej dyskutowane w ostatnich latach – głośne wrocławskie spektakle Jana Klaty czy Moniki Strzępki, ale także postkolonialna adaptacja W pustyni i w puszczy Bartka Frąckowiaka i Weroniki Szczawińskiej z Wałbrzycha, czy – wcale nie apolityczne i dalekie od „tradycyjnego” języka teatralnego, czymkolwiek ten miałby być – III Furie Marcina Libera z Legnicy.
Dziś „rewolucjonista” z „kontrrewolucjonistą” spotkali się na jednym szafocie. Wicemarszałek województwa dolnośląskiego Radosław Mołoń (SLD) zaproponował, by w miejsce dotychczasowych dyrektorów – zarządzających zarówno stroną organizacyjną, jak i działalnością artystyczną obu wojewódzkich scen – wprowadzić „menadżerów”. Specjaliści od zarządzania staliby w hierarchii nad dyrektorami artystycznymi. Żeby wprowadzić takie zmiany, Mieszkowskiego i Głomba trzeba by znienacka odwołać, ryzykując zniszczeniem dwóch wyjątkowych miejsc, budowanych przez lata. O planowanej egzekucji obaj panowie dowiedzieli się z mediów, co kolejny raz pokazało subtelność samorządowych urzędników i ich otwarcie na dialog.
Pomysł Mołonia wygląda racjonalnie i rozsądnie. Rozdzielamy kompetencje; każdy zajmuje się tym, na czym się zna – menadżerowie do zarządzania, artyści do sztuki. Model ten sprawdza się od lat w Wałbrzychu, gdzie Sebastian Majewski odpowiada za wyrazisty program artystyczny, a Danuta Marosz stoi na straży finansów i procedur.
Jednak proponowane dla Wrocławia i Legnicy (oraz Opery Wrocławskiej) zmiany niekoniecznie gwarantują taki podział. Gdyby zmiany te przegłosował sejmik dolnośląski, dyrektor artystyczny dyrektorem byłby jedynie z nazwy. W zasadzie stałby się jedynie doradcą artystycznym – jego uprawnienia określa enigmatyczne sformułowanie „prowadzenie polityki repertuarowej i artystycznej teatru”, podczas gdy kompetencje dyrektora naczelnego-menadżera są w projekcie zmian bardzo konkretnie określone. Formalnie dyrektor artystyczny byłby zastępcą menadżera – to ten ostatni miałby decydujący głos co do tego, jakich artystów zatrudnia teatr. A więc to menadżer miałby ostateczny wpływ na repertuar. Od menadżera również zależałoby, kto zostanie dyrektorem artystycznym – to na jego wniosek powoływałyby go władze wojewódzkie. Jak mówi się w urzędzie marszałkowskim, podobny model zostanie wdrożony również w Wałbrzychu – już wdrażany jest w Operze Wrocławskiej, czyli czwartej z zarządzanych przez województwo dolnośląskie scen.
W tej sytuacji teatr staje się jeszcze jednym przedsiębiorstwem – póki co, samorządowym – do obsadzenia. Dyrektor naczelny-menadżer może zarządzać wcześniej klubem piłkarskim lub wodociągami; może też być po prostu „swoim człowiekiem”, któremu coś się przecież należy z partyjno-towarzyskiego rozdzielnika.
Niesprawiedliwy jest stereotyp przedstawiający dzisiejszych dyrektorów teatrów jako nawiedzonych artystów w młodopolskich pelerynach, nieliczących się z widzem, władzami, pieniędzmi i goniących za jakąś mglistą i niezrozumiałą „wizją”. Dyrektor teatru – nawet jeśli z zawodu reżyser, dramaturg, krytyk czy aktor – doskonale wie, że musi dbać o finanse. Odmieniany przez wszystkie przypadki kryzys i coraz większe cięcia zmuszają do tego i często nawet dyrektorzy instytucji jak najbardziej ambitnych – jak wrocławski Teatr Polski – uczą się wypracowywać wpływy do teatralnej kasy. Szef sceny musi także posiadać całą gamę „miękkich” kompetencji, umiejętnie manewrować między związkami zawodowymi a urzędnikami; w razie czego pogodzić reżysera z aktorami czy pracowników technicznych ze scenografem. Przede wszystkim zaś – musi znać się na tym, co robi.
Podobnie jak szkoła czy szpital, publiczny teatr nie jest firmą, a do sprawnego zarządzania nim nie wystarczy dyplom MBA lub doświadczenie w biznesie. Projekt Mołonia to mieszanina rynkowego doktrynerstwa (wiara w menadżera-zbawcę, sprawnie zarządzającego finansami) i zwykłej ignorancji. Pomysły dolnośląskich urzędników, a przede wszystkim metoda ich wdrażania, mogą poskutkować tym, co znamy z Warszawy: niegdyś tętniące życiem i doceniane w Polsce i na świecie sceny zmieniły się w instytucje, które co prawda osiągają dobre wyniki finansowe, ale niewiele się w nich dzieje. Czy to naprawdę dobry sposób wydawania publicznych pieniędzy? Nie wystarczy, żeby zgadzały się słupki. W teatrze musi o coś chodzić, w przeciwnym wypadku władze udają, że finansują kulturę – artyści zaś, że robią sztukę.
W rezultacie wszyscy tracą. Nie tylko artyści – którym coraz trudniej pracować w nieprzewidywalnych warunkach, przy ciągle zmieniających się budżetach i niepewności, z kim będą musieli jutro rozmawiać. Tracą też widzowie – z których podatków finansuje się sztukę, która nie tylko nie stawia ważnych i niewygodnych pytań, nie tylko nie mówi o naszej współczesności, ale też nie prowadzi inteligentnego dialogu z tradycją ani nie stwarza jej miejsca dla jej kultywowania.
Nie idzie bynajmniej o to, by – jak demagogicznie sugerują niektórzy – wszystkie sceny stały się miejscem „awangardowych eksperymentów”. Stawką jest raczej umożliwienie dyrektorowi teatru konsekwentnego realizowania przemyślanego programu, tworzenia miejsca, w którym zderzają się światopoglądy, estetyki i języki. Teatru, w którym można snuć opowieści – ale też zadawać niewygodne pytania, także o to, w jaki sposób opowiadamy sobie historię. W tym celu dyrektor oczywiście najpierw musi taki program mieć. Krzysztof Mieszkowski i Jacek Głomb niewątpliwie go mają, choć są to propozycje odmienne.
Przewidywalnym efektem urzędniczej arogancji jest teatr nijaki, który nie mówi nic ważnego ani do „zwykłego widza” z protekcjonalnych wyobrażeń decydentów, ani do inteligenta czy przedstawiciela wykształconej klasy średniej. Niczego nie uczy, nie podważa, nie zmienia wyobraźni, nie stanowi nawet inteligentnej rozrywki. Scena, na której nie ma miejsca ani na eksperyment, ani na publiczną debatę – ale też na osławione „rzetelne rzemiosło”, bo do jego uprawiania również trzeba stworzyć warunki. Nie jest dla konserwatysty, lewicowca czy liberała – widz w tym scenariuszu nie ma ani poglądów politycznych, ani poglądów na sztukę. Co ma? Ma zapłacić, nie myśleć i nie pytać. Teatr, na który najchętniej urzędnicy wydawaliby nasze podatki, jest zwierciadłem polskiej rzeczywistości o tyle tylko, że dobrze pokazuje, jak władze traktują obywateli.