Kto nam zepsuł liberalną demokrację? Dwa filary, na których miała się opierać: Rynek i Bóg.
Zacznę od cytatu:
„Z jednej strony [w »polskiej świadomości zbiorowej«] dominuje ciasny pragmatyzm i wiara w niewidzialną rękę rynku, która wprowadzi naturalny (dobry) porządek owocujący w przyszłości stanem dobrobytu i zaspokojenia wszelkich potrzeb. Przekonania takie, mylnie traktowane jako aideologiczne, można by nazwać wiarą w »utopijny kapitalizm«. Z drugiej strony, debaty prowadzone ze świadomością ich ideologicznego podłoża, zdominowane są przez założenia utrudniające artykulację treści sprzecznych ze światopoglądem katolicko-narodowym. Wygląda na to, że podstawowa światopoglądowa alternatywa w dzisiejszej Polsce brzmi: Bóg albo Rynek”.
Poznajecie? Tak, to końcówka książki pt. Cudze problemy (red. M. Czyżewski, K. Dunin, A. Piotrowski). Nic takiego, po prostu trzeźwy opis ideowej mizerii polskiej transformacji, tyle tylko, że powstał w 1991 roku, gdy napisanie czegoś takiego wymagało pewnej spostrzegawczości i intelektualnej odwagi. Ten opis nadal jest aktualny. Żyjemy w świecie, w którym prawdziwy dialog jest niemożliwy, zaś granice dyskursu wyznaczają dwa człony owej „alternatywy”. A raczej koniunkcji, bo przecież świetnie się one przez dwie dekady Polskiej modernizacji dopełniały.
A zatem Bóg i Rynek. Każdym z tych kawałków warto zajmować się osobno, ale warto też spytać, jak mają się one do siebie. Jak oddanie sfery ekonomicznej w ręce neoliberałów ma się do faktu zawładnięcia sferą wartości i symboli przez Kościół katolicki?
Sensowna odpowiedź na to pytanie pozwoli nam zrozumieć toczącą się dziś w Polsce wojnę kulturową. Jej ostatnie odsłony to spalenie tęczy na Placu Zbawiciela i nagonka na „ideologię gender”. Wcześniej, jak pamiętamy, była awantura o krzyż pod pałacem prezydenckim. Wojna kulturowa to jednak coś więcej niż suma potyczek – to także duszna atmosfera wrogości i pogardy w życiu publicznym, totalna polaryzacja poglądów i podział mediów, całkowita niemożność dialogu. Jak to się stało? Kto nam zepsuł liberalną demokrację? Ano zepsuły ją dwa filary, na których miała się opierać: Rynek i Bóg.
A zatem rynek…
Fundamentalizm rynkowy to rys polskiej modernizacji polegający na zachwycie transformacyjnych elit „niewidzialną ręką rynku” i wynikającym z tego zachwytu przyzwoleniu na wzrost nierówności społecznych, które ten wolny rynek generował. Towarzyszył temu dyskurs o „bezalternatywności reform” (there is no alternative, w skrócie: TINA) i „kosztach transformacji”, a wszystkich, którzy odważyli się ten sposób myślenia krytykować, piętnowano jako „naiwnych idealistów”, „oszołomów”, „populistów” lub „roszczeniowców”. W nieco bardziej empatycznej wersji mówiło się z troską o „wykluczonych”, a odpowiedzią na to zjawisko miała być „aktywizacja”, z czego łatwo było wywnioskować, że za problem uważano bierność, a nie biedę.
To prawda, że w ostatnich latach coś się zmieniło. W głównym nurcie debaty słyszy się słowa takie jak „wyzysk” czy „niesprawiedliwość”. Cóż, trochę na ten lewicowy zwrot w polskim liberalizmie za późno, bo tymczasem sam liberalizm został zepchnięty do narożnika przez antysystemowy populizm, uznany za „lewactwo”. Chętnie czytuję w „Wyborczej” teksty Adama Leszczyńskiego, który odsłania mielizny rynkowego zaślepienia elit, spokojnie punktując polskie nierówności i ich polityczne skutki (mój ulubiony to ten o zegarku). Z radością powitałam niedawno sążnisty esej Andrzeja Walickiego, który bezlitośnie wyśmiewa neoliberalną religię i fakt, że w Polsce wciąż uchodzi ona za naukę. Z przyjemnością też przeczytałam (a nawet wycięłam sobie na pamiątkę) wywiad z Karolem Modzelewskim, podkreślając takie oto mądre zdania: „W wolnej Polsce od początku gloryfikowano nierówność. Powtarzano, że rozwarstwienie jest nieodłącznym elementem rozwoju gospodarczego i że temu rozwojowi sprzyja, co jest nieprawdą. Wpajano rodzącej się klasie średniej, że biedni i bezrobotni są sami sobie winni, bo leniwi i niezaradni. (…) Z triady wolność, równość, braterstwo ponieśliśmy na polu tych dwóch ostatnich poważną porażkę. Wyszła nam tylko wolność”.
Cóż, za każdym razem, gdy czytam takie rzeczy w „Gazecie”, myślę sobie jednak: czemu dopiero teraz? Trzeba było pisać o polskiej biedzie i polskiej niesprawiedliwości w latach 90., gdy po „Wyborczą” sięgali jeszcze ci, co dziś czytują prasę „niepokorną”. Albo w ogóle nie czytają gazet, bo ich na to nie stać, albo dawno udali się na emigrację wewnętrzną lub tę całkiem zwyczajną, do Anglii czy Niemiec.
W roli „wykluczonych”, nad których losem pochylał się z fałszywą troską polski inteligent pierwszej fazy transformacji, występowali zwykle emeryci, mieszkańcy byłych PGR-ów i pracownicy zamkniętych fabryk. Dziś wiemy, że walec modernizacji przejechał się po dużo szerszej grupie ludzi. Z badań CBOS wynika, że przybywa w Polsce tych, którzy uważają, że na transformacji ustrojowej nic nie zyskali; w ciągu ostatnich kilku lat grupa zadowolonych skurczyła się z 56% do 37%, a niezadowolonych urosła z 12% do 38% (podaję za tekstem Janickiego i Władyki, „Polityka” 27.12.2013). Najciekawszy w tych danych jest podział wiekowy: zadowoleni są głównie dzisiejsi 40- i 50-latkowie.
Transformacja okazała się więc imprezą pokoleniową. Czy młodsi i starsi wystawią nam za nią rachunek?
Krajowa Partia Emerytów i Rencistów raczej już władzy w Polsce nie przejmie, ale następne pokolenie, urodzone po 1989 roku, może nas jeszcze zaskoczyć. Tęczy nie podpalali starsi panowie ani panie w moherowych beretach i to nie oni zagrażają dziś polskiej modernizacji.
…Bóg…
Rzućmy okiem na drugą stronę transformacyjnego medalu: fundamentalizm religijny. Nie chodzi mi oczywiście o religijny dogmatyzm czy fanatyzm, bo te zjawiska mają w Polsce charakter marginalny. Chodzi o fundamentalne miejsce Kościoła w życiu publicznym, o prawne i społeczne skutki tych niezliczonych, częściowo już zapomnianych ustępstw, jakie czyniły wobec niego kolejne rządy, od katechezy w szkołach, przez finanse, po prawa reprodukcyjne i wszechobecność krzyża w przestrzeni publicznej. Nie ma sensu wymieniać wszystkich, ale może warto przypomnieć ich genezę. Po pierwsze była to spłata długu polskiej demokracji wobec Kościoła, nagroda za wkład w obalanie poprzedniego sytemu. Po drugie, kalkulacja: kolejne ekipy, nawet ta SLD-owska, uważały, że postawienie się biskupom to polityczne samobójstwo. Po trzecie i najważniejsze: postrzegając modernizację jako proces ryzykowny, wierzono w stabilizującą moc Kościoła.
Episkopat otrzymał z transformacyjnego rozdajnika rolę gwaranta spokoju społecznego: miał proces modernizacji buforować, przekonując społeczeństwo, a zwłaszcza jego spauperyzowaną część, że inaczej być nie może. My wam konkordat, wy nam milczenie o niesprawiedliwości społecznej. My wam zakaz aborcji, a potem zamrożenie na ponad dekadę debaty na ten temat, wy nam poparcie dla unijnego referendum. TINA po stronie rynkowej karmiła TINĘ po stronie światopoglądowej. Im bardziej byliśmy rynkowi, tym bardziej stawaliśmy się bogobojni.
Nieważne, czy transformacyjne elity były autentyczne wierzące, ważne, że były przekonane, iż bez ustępstw wobec Kościoła nie da się przeprowadzić transformacji.
To dlatego polski liberalizm tak szybko stał się liberalizmem konserwatywnym, a raczej ultrakonserwatywnym neoliberalizmem, bo dwie TINY upasły się tymczasem znacznie na wzajemnym wikcie. Światopogląd Jarosława Gowina (który zresztą ewoluował, o czym ciekawie pisał na łamach „Polityki” Cezary Michalski) czy jego młodszego klona, wiceministra sprawiedliwości Michała Królikowskiego, o którym tyle się teraz mówi, jest wobec tego mechanizmu wtórny. Gdyby w latach 90. liberalne elity nie oddały sfery wartości we władanie Kościołowi, ci ludzie albo mieliby dziś inne poglądy, albo byliby marginesem politycznego marginesu.
Rację ma Andrzej Leder, szukając ideowych źródeł tego procesu w latach 70. – w przekonaniu Adama Michnika i skupionej wokół niego liberalnej lewicy, że bez Kościoła nie da się w Polsce nawet pomyśleć o demokracji. Mnie ciekawią polityczne skutki tych wyborów. To, czego początki obserwowali w 1991 roku autorzy Cudzych problemów, jest dziś przezroczyste niczym powietrze: państwo i Kościół zrosły się ze sobą, władza biskupów w sferze aksjologii i symboliki jest dziś niepodzielna. Po drodze stało się coś, czego autor Kościóła, lewicy, dialogu chyba nie przewidział: niemal zupełnie wyparował Kościół otwarty, z którym miał się toczyć zbawienny dla Polski dialog, a zastąpił go Kościół okopany po stronie integryzmu i nacjonalizmu, arogancki i władczy. Mamy klasę polityczną żyjącą w trwałej symbiozie z hierarchią kościelną, mamy Kościół zafiksowany na sferze obyczajowej, wypłukany z wrażliwości na biedę, i mamy społeczeństwo, które ten stan rzeczy może nieco irytować, ale uważa go za jedyny możliwy. Dlatego Polki masowo korzystają z usług aborcyjnych w Niemczech, o zmianę ustawy aborcyjnej w Polsce upomina się dziś zaledwie garstka feministek, a świecki mnich w randze wiceministra proponuje jej zaostrzenie.
…i mały wkład genderowy na koniec
Dzieckiem modernizacji spod znaku Rynku i Boga okazało się głębokie pęknięcie – obecna wojna kulturowa. Dwie Polski – modernizacyjna i antymodernizacyjna – pozostają dziś ze sobą w klinczu, którego symbolem jest raz po raz palona i odbudowywana tęcza na placu Zbawiciela. To nie jest kulturowy podział na „postępowców” i „wsteczniaków” ani ekonomiczny podział na bogatych i biednych. To w dużej mierze podział na tych, którzy uważają Polskę po 1989 roku za swój kraj, i tych, którzy w transformację widzą oszustwo lub wręcz zdradę.
Dlaczego jednak, spytacie, symbolicznym polem bitwy stał się kawałek trawnika wokół tęczy? Dlaczego zamiast spierać się o politykę społeczną, dostęp do edukacji i podatki, spieramy się o gender? Ano dlatego właśnie, że jedną z ofiar modernizacji było całkowita rezygnacja z języka lewicowego. Jak zauważył Andrzej Leder podczas debaty Modern Talking w Krytyce Politycznej, jedyny dostępny i zrozumiały dziś w Polsce język buntu to język męskiego heroizmu. Próbowałam coś podobnego napisać w felietonie na łamach DO po 11 listopada, ale chyba zrobiłam to nieporadnie, bo mądre skądinąd osoby odczytały ten tekst jako seksistowski lub esencjalistyczny. A jednak powtórzę główną jego tezę: tu chodzi męskość. Nie tę biologiczną, rzecz jasna, lecz tę kulturową. O polską męskość posttransformacyjną.
Nie ja jedna tak uważam. Na początku grudnia 2012 w „Gazecie Wyborczej” ukazał się arcyciekawy wywiad z dr. Mirosławem Tryczykiem, socjologiem zajmującym się badaniem środowisk młodych narodowców metodą obserwacji uczestniczącej. Otóż twierdzi on, że kluczowym motywem działania prawicowych radykałów jest głęboka frustracja, a nawet rozpacz, u podłoża której leży „kryzys męskości”. Nie chodzi o realny kryzys obiektywnie istniejącej męskości, lecz o wynikającą z realiów ekonomicznych niemożność realizowania męskiej roli. Efektem jest upokorzenie, gniew, pragnienie odwetu. Dlatego celem ataku na system staje się tęcza.
Oto, jak sądzę, odpowiedź na pytanie o źródła antymodernizacyjnego kryzysu: głębokie poczucie upokorzenia rzeszy młodych mężczyzn, głównie z rodzin robotniczych. Nie mogąc upodmiotowić się w sferze ekonomicznej, realizują swoje poczucie godności w sferze symbolicznej. Z przegranych, skazanych na bezrobocie i śmieciówki, „wyklętych” (to słowo klucz, którego sami używają), stają się rycerzami Wielkiej Polski. Przestrzenią ich identyfikacji nie jest opowieść o demokratyzującej się, otwartej i coraz bardziej tolerancyjnej Polsce, która uwolniła się od socjalizmu i szczęśliwie weszła do Unii Europejskiej. To była opowieść pokolenia zadowolonych, opowieść wymoczków spod znaku tęczy. Narracja tożsamościowa narodowców jest antysystemowa i ma tę samą strukturę, co najpopularniejszy wśród młodzieży polski serial: Czas Honoru. Okupacja nadal trwa, ale oni walczą i wkrótce zwyciężą.
Co na to Kościół katolicki, ten niezastąpiony bufor procesu modernizacji? Cóż, najwyraźniej uznał tamtą swoją rolę za zakończoną.
Koniec dialogu z lewicą, o którym marzył Michnik. Koniec ery księży Obirków, Bonieckich, Lemańskich. Dialog jest przereklamowany – wojna daje znacznie więcej satysfakcji.
Potrzebni są jednak sojusznicy. Dlatego biskupi nadają wizji świata chłopców z ONR zgrabny kształt ideologiczny: już nie kibolska homofobia, nie zagrożenie dla młodej polskiej demokracji, lecz katolicki i patriotyczny „antygenedryzm”. Biskupi mają dziś modernizację w głębokim poważaniu. Modernizacja to cywilizacja śmierci.
Nie twierdzę, że popularność męskiej narracji heroicznej to prosty efekt wykluczenia ekonomicznego. Sfera symboliczna (kulturowa) ma swoją niezbywalną autonomię; redystrybucja i uznanie – by przywołać kategorie Nancy Fraser – są równie istotne i wzajemnie powiązane. Warto jednak pamiętać, że wykluczeniu ekonomicznemu towarzyszyło w Polsce wykluczenie kulturowe i bezalternatywność katolicyzmu w sferze publicznej i edukacji. Liberalizm – ten ekonomiczny i ten kulturowy – wyrzucił ogromne rzecze ludzi poza swoją orbitę. Stało się to z przyzwoleniem elit. To miały być „koszty” transformacji, zaległości do nadrobienia. Nikt ich jednak nie nadrabiał, w szkołach zamiast filozofii mieliśmy religię. A teraz nadchodzi czas zapłaty. Chłopcy, którzy nie załapali się na transformację, ale wychowali się na szkolnej katechezie i Czasie Honoru, mogą z błogosławieństwem Episkopatu wygrać następne wybory. A jak nie te, to kolejne.