Urzędnicy co roku chcą zamykać szkoły, mieszkańcy protestują, a prezydent Majchrowski po części im ulega. Tylko po co nam takie regularne społeczne napięcia?
30 stycznia ważyły się losy krakowskich szkół przeznaczonych do likwidacji. Prezydent Jacek Majchrowski zdecydował się zrezygnować z zamknięcia ośmiu z nich. Radni w głosowaniu odrzucili jeden projekt likwidacyjny, a cztery inne szkoły zostaną połączone w dwa zespoły. Ostatecznie więc z mapy miasta znikną tylko dwie placówki. Jednak problemy z oświatą – nie tylko w Krakowie – będą powracać.
Gdy pod koniec 2012 roku ogłoszono plany urzędników miejskich, chcących zlikwidować łącznie czternaście szkół, natychmiast zmobilizowali się rodzice, uczniowie i nauczyciele. 9 stycznia mieszkańcy Krakowa protestowali przeciwko takiej politycy oświatowej pod budynkiem Urzędu Miasta; zgromadzeniu przewodniczył Tomasz Leśniak z krakowskiego klubu Krytyki Politycznej. Tego samego dnia prezydent Jacek Majchrowski zdecydował o utrzymaniu Szkoły Podstawowej nr 3, w której funkcjonują oddziały integracyjne.
W Krakowie urzędnicy co roku przygotowują likwidację szkół (w 2012 planowano zamknąć jedenaście, ostatecznie ocalono osiem) i co roku napotykają społeczny sprzeciw. Rok do roku również prezydent Jacek Majchrowski uznaje większość postulatów protestujących i wycofuje projekty uchwał o likwidacji. Czy jednak w ogóle musi dochodzić do sytuacji budzących tak silne napięcie?
Z jednej strony radni i prezydenccy urzędnicy mogliby inaczej konstruować budżety i zamiast planować wielkie – często przeszacowane – inwestycje (w przypadku Krakowa np. stadion Wisły czy kuriozalny pomysł organizacji zimowej olimpiady w 2022 roku), mocniej wesprzeć finansowo oświatę. Jednak wybierani od 2002 roku w wyborach bezpośrednich prezydenci miast ulegają pokusie i swoją popularność opierają na wielkich budowach. Z punktu widzenia marketingu politycznego bywa to skuteczne. Szczególnie jaskrawy jest przykład prezydenta Gliwic, rządzącego od dwudziestu lat, który za 306 mln zł ze środków gminy buduję halę widowiskową na ponad 10 tysięcy miejsc (w Gliwicach mieszka 200 tysięcy osób), jednocześnie likwidując całą sieć tramwajową w mieście.
Z drugiej jednak strony problem z oświatą pokazuje, jak bardzo rząd i administracja centralna pozostają głuche na potrzeby samorządów; jak wiele przerzuca się na nie zadań, nie zapewniając odpowiednich środków. Sposób liczenia subwencji oświatowej jest archaiczny i zależy tylko od liczby uczniów na terenie danej gminy. Taka metoda siłą rzeczy pomija takie aspekty kształcenia jak liczebność klas czy stan infrastruktury. Dziś na oświatę Kraków przeznacza trzecią część swojego budżetu. Bez zmiany sposobu jej finansowania z budżetu centralnego co roku w Krakowie i w setkach innych gmin i powiatów w Polsce urzędnicy będą próbowali likwidować szkoły bądź przekazywać je podmiotom społecznym. Nie tak dawno w Cieszanowie na Podkarpaciu władze wpadły na pomysł prowadzenia szkoły w formie spółki prawa handlowego.
Wkrótce MEN szykuje kolejną finansową bombę dla samorządów. Jak zakłada ministerstwo, do 2016 roku edukacją przedszkolną mają zostać objęte wszystkie dzieci. Pomysł sam w sobie bardzo potrzebny, aż chciałoby się powiedzieć: wreszcie! Jednak rząd zakłada taki poziom finansowania z budżetu centralnego, że by podołać założeniom tzw. ustawy przedszkolnej, Kraków będzie potrzebował wyłożyć ze swoich środków, według szacunków, 72 mln zł.
Decentralizacja, także oświaty, jest nośnym hasłem, które powtarza każdy rząd. Temu procesowi nie towarzyszy jednak żadna refleksja ani stworzenie efektywnego sposobu finansowania, który wykraczałby poza krótkowzroczne ograniczanie deficytu. A my wciąż musimy walczyć o szkoły, głębiej sięgać do portfeli przy automacie biletowym czy dłużej czekać na tramwaj.