Samorządowcy przekonują, że z powodu niżu demograficznego likwidacja szkół jest koniecznością. Ale czy jest tak rzeczywiście i jakie będą tego konsekwencje?
Tomasz Leśniak: Tylko w tym roku w całej Polsce zlikwidowanych zostało około tysiąca szkół. Wiele samorządów przekazywało placówki stowarzyszeniom i fundacjom. Znamy liczby, argumenty samorządowców i ludzi protestujących w obronie szkół, jednak wciąż brakuje nam szerszego spojrzenia. Czy likwidacje na tak dużą skalę mogą zmienić polski system edukacji?
Rafał Bakalarczyk: Oczywiście, że wpłynie to na sposób funkcjonowania oświaty w Polsce. Może nie bezpośrednio na funkcję dydaktyczną szkoły, ale na jej funkcję socjalizacyjną i opiekuńczą, a te bezpośrednio rzutują także na kształcenie i jego efekty. Kluczowe wydają mi się trzy zjawiska.
Po pierwsze, edukacja części dzieci zostanie jeszcze silniej oddzielona od tego, co się dzieje w ich społecznym, w tym także rodzinnym, otoczeniu. To może mieć zgubny wpływ na ich rozwój, możliwość identyfikowania ich umiejętności, problemów, deficytów. Różnice między dziećmi dojeżdżającymi do szkoły i „miejscowymi” to nowy, rozszerzający się wymiar edukacyjnych nierówności. Dzieci dojeżdżające tracą sporo czasu i energii na dojazdy, co może się odbić na ich szansach rozwojowych. Część nie może korzystać z zajęć pozalekcyjnych organizowanych po godzinach; zdarza się nawet, że nie są odbierane przed zamknięciem ze świetlicy przez pracujących daleko rodziców i odwozi się je na komisariat (takie praktyki opisały media).
Koszty oddalenia szkoły od domu poniosą szczególnie dzieci ubogie i niepełnosprawne. Te pierwsze choćby dlatego, że ich rodzinom trudniej będzie sfinansować dojazdy, a przedstawicielom szkoły i pracownikom społecznym trudniej będzie zapewnić takim dzieciom adekwatne wsparcie. Jeśli chodzi o dzieci niepełnosprawne, to pokonywanie większych odległości w sposób oczywisty jest dla nich szczególnie uciążliwe (a nieraz niebezpieczne). Szkoła w okolicy jest dla wielu z nich jedyną szansą na włączenie się do głównego nurtu systemu oświaty.
Po drugie, likwidacja szkół w małych miejscowościach może stanowić gwóźdź do trumny polskiej prowincji. W wielu wsiach i miasteczkach szkoła jest jedynym miejscem, gdzie lokalna społeczność lokalna może się spotkać, integrować.
I po trzecie, koncentracja dzieci w mniejszej liczbie placówek będzie oznaczać przeładowanie szkół i klas ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, zwłaszcza gdy znów nadejdzie wyż. Korzyści ze zmniejszania klas i indywidualizacji kształcenia są ewidentne, a w nowym warunkach będzie to trudne.
Władze samorządowe przekonują nas, że z powodu niżu demograficznego zmiany są koniecznością.
W Polsce na zmiany demograficzne patrzy się często w sposób fatalistyczny, jako coś, co nieuchronnie prowadzi do załamania się systemu społecznego, jaki znamy. Co więcej, zamiast opóźniać te procesy, przyspiesza się je, rozmontowując kolejne obszary polityki publicznej.
Tymczasem przecież można je kształtować, zwłaszcza w długiej perspektywie. Na przykład spadek liczby uczniów jest skutkiem zaniedbań w polityce rodzinnej we wcześniejszych latach, z czego do dziś nie wyciągnięto wniosków. Bez zmian w ogólnej polityce państwa w najbliższych dekadach niż demograficzny stanie się zjawiskiem trwałym. Co nie znaczy, że mimo ogólnej tendencji spadkowej, nie będzie falowania niżów i wyżów.
W tej sytuacji powinniśmy zapewnić dzieciom stabilną edukację, czyli odwodzić samorządy od gwałtownych kroków w edukacji. Możemy z jednej strony oddziaływać na źródła niżu, np. inwestować w żłobki i przedszkola, z drugiej zaś radzić sobie z jego skutkami – inwestować w małe klasy albo poszerzać funkcje szkół w okresach ich względnego „wyludnienia”, wykorzystując ich pomieszczenia i pracowników do działań kulturalno-integracyjnych adresowanych do lokalnych społeczności. Rząd mógłby stosować specjalne granty i dotacje celowe dla samorządów, które podejmą taką próbę.
Gdybyśmy mieli w Polsce społeczeństwo mniej rozwarstwione, zasobne, przygotowane na integrację osób ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, dobrze skomunikowane transportowo i cyfrowo, także na prowincji, obawy przed likwidacją placówek nie musiałyby być aż tak duże. Podstawowym problemem nie jest bowiem sam fakt likwidacji, lecz to, że polskie szkoły stanowią często ostatni bastion polityki publicznej w lokalnych społecznościach. Gdy znikają, te społeczności mogą się po prostu rozpaść.
W zeszłym roku likwidacja szkół w Krakowie była bardzo chaotyczna – nie do końca jest jasne, jak wybierano placówki do zamknięcia. Teraz władze miasta razem z dyrektorami szkół pracują nad tzw. kryteriami likwidacji. Powstał już ranking krakowskich szkół, w którym wzięto pod uwagę „popularność” (liczbę aplikujących na miejsce), wyniki egzaminów zewnętrznych, Edukacyjną Wartość Dodaną, infrastrukturę, kwotę dopłacaną przez miasto do subwencji oraz liczbę oddziałów i uczniów. To dobre kryteria?
Dobrze, że w ogóle taki dialog się odbywa i próbuje się wspólnie wypracować kryteria. Na pewno Edukacyjna Wartość Dodana to jest sensowny wskaźnik nie tylko w kontekście likwidacji, ale ogólnie oceny działalności szkół i systemu edukacyjnego. Nie faworyzuje on szkół, które ze względu na swą dotychczasową renomę są uprzywilejowane na starcie, zgarniając lepiej rokującą młodzież.
Można by jednak próbować wyjść poza mierniki skuteczności szkoły i dołączyć do tego kryteria mierzące jej społeczną użyteczność – na przykład związane z realizacją zajęć wyrównawczych i opiekuńczych, samorządnością uczniowską, działaniami na rzecz integracji uczniów niepełnosprawnych, angażowaniem się szkoły w życie danej społeczności. Byłby to pretekst do przyjrzenia się temu, jak szkoły działają w aspekcie opiekuńczym i partycypacyjnym.
Ważnym kryterium przy likwidacji powinno być też to, czy poinformowano wcześniej uczniów, rodziców i nauczycieli (nie tylko o planach likwidacji, ale też o jej powodach i konsekwencjach) i dowiedziano się, jakie jest ich stanowisko. Jeśli społeczność szkolna stawia opór, to jest to sygnał, że zachowanie szkoły jest dla niej ważną sprawą. Należy się zastanowić, jak wyjść mu naprzeciw
Czy takie wspólnie wypracowane kryteria do oceny szkół będą wpływały na ich pracę w kolejnych latach? To może być pozytywny efekt, ale może być też tak, że szkoły będą chętniej wyrzucały uczniów z trudnościami w nauce, żeby lepiej wypadać na egzaminach.
Takie ryzyko faktycznie istnieje, dlatego wyniki egzaminów zewnętrznych nie powinny być brane pod uwagę w pierwszej kolejności.
W ogóle obawiam się, że stworzenie mechanizmów walki między szkołami o to, która podczas niżu utrzyma się na powierzchni, a która pójdzie pod wodę, może mieć poważne skutki uboczne – szkoły będą się pozbywać wszystkiego, co stwarza problem i psuje ich wizerunek.
Albo to ukrywać. A zamiatanie problemów pod dywan powoduje, że pojawiają się ponownie, tylko że ze spotęgowaną siłą. Moim zdaniem zaostrzenie konkurencji między szkołami nie przyniesie poprawy jakości edukacji, ale w dłuższej perspektywie ją zuboży.
Rafał Bakalarczyk – absolwent europejskiej socjologii politycznej w Dalarna Hogskolon (Szwecja) i polityki społecznej w IPS UW; doktorant na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, stypendysta Wyższej Szkoły Pedagogicznej, obecnie prowadzi także wykłady na uczelni Vistula. Doradca ruchów społecznych (m.in ruchu Rodzin Osób Niepełnosprawnych i Porozumienia Oświatowego); ekspert Fundacji Norden Centrum.