Miasto

Syska: To nie SLD blokuje lewicę

Najważniejszym problemem jest brak wspólnej opowieści o Polsce, która pozwoliłaby różnym grupom ludzi zidentyfikować się z lewicą.

Jakub Dymek: Cieszysz się, że Wrocław planuje otworzyć muzeum poświęcone Marilyn Monroe?

Michał Syska: Nie bardzo. Od samego początku byłem raczej zaskoczony. Najpierw pomysłem zakupienia tych zdjęć. A dziś tym, że samo miasto Wrocław jest zaskoczone, że nie będzie mogło produkować i sprzedawać pamiątek i gadżetów z wykorzystaniem wizerunku Marilyn Monroe. Do tego potrzebna byłaby umożliwiająca to licencja i prawa, o zakup których Wrocław wcześniej nie zadbał, bo chyba w ogóle nie zdawał sobie sprawy z takiej konieczności. Wreszcie: jestem zaskoczony, że miasto dalej brnie w ten pomysł, będąc Europejską Stolicą Kultury 2016.

Aplikacja opracowana przez zespół prof. Adama Chmielewskiego , która przyniosła miastu zwycięstwo w staraniach o ESK, stawiała na zupełnie inne działania: oddolne, lokalne, a przede wszystkim takie, które włączałyby mieszkanki i mieszkańców – w tym tych, którzy ze względów materialnych nie mieli na to szansy – w kulturę. Marylin Monroe nie ma nic wspólnego z tym pomysłem i nie ma nic wspólnego z Wrocławiem. Nie brakuje innych symboli, także popowych, które spełniałyby kryterium promocji miasta i regionu lepiej – jeśli już do tego sprowadzamy kulturę.

No to czemu służy ten import?

To element pewnego trendu, który we Wrocławiu jest obecny już drugą dekadę, a opiera się na założeniu tyleż prostym, co niemożliwym w realizacji. To założenie, że celem Wrocławia jest dołączenie, pod względem rozpoznawalności i prestiżu, do takich miast jak Londyn, Amsterdam, Berlin. I ten cel manifestuje się w różnych staraniach podejmowanych przez władze miasta od lat: od ubiegania się o organizację wystawy EXPO, poprzez Euro 2012 i dzisiejszy sposób myślenia o wykorzystaniu ESK 2016. Praktycznym efektem tego pomysłu jest po prostu łapanie się każdej wielkiej imprezy, każdej okazji do zaimportowania do Wrocławia rozwiązań skądinąd, w nadziei, że jak już powtórzymy to, co wcześniej zrobił Londyn czy Barcelona, to zapukamy do drzwi tej samej ligi, w której grają te miasta.

To błąd, to się nigdy nie stanie, Wrocław nie będzie bił się z Londynem. Nie znaczy to oczywiście, że nie da się znaleźć nisz, w których miasto może być bardziej interesujące, intrygujące od innych wielkich ośrodków, i wokół tych pomysłów zbudować oryginalnej promocji. Nawiązując do nietrafionego pomysłu z Marylin Monroe, można by zastanowić się chociażby nad historią polskiej kinematografii i utworzeniem muzeum na terenie byłej Wytwórni Filmów Fabularnych. To być może nie przyciągnie milionów turystów, ale ci, którzy się na świecie interesują kinem, wiedzą doskonale, czym była polska szkoła filmowa i jaką rolę odegrał Wrocław. I właśnie oni i one mogliby tu przyjechać, gdyby ktoś dobrze przemyślaną, „niszową” promocję tego rodzaju potraktował serio.

Chciałem cię zapytać o to, czy faktycznie kultura – jej wizje, modele działania i rola, jaką pełni w mieście – stała się we Wrocławiu przedmiotem sporu i jest politycznie istotna. Ale to naiwne pytanie. Bo mimo wszystkich problemów z tak pojętą promocją, na które zwracasz uwagę, wrocławska klasa średnia jakoś się w tym programie odnajduje i czuje z dumę z tego, że miasto organizuje igrzyska sportowe i kulturalne.

Spory odsetek wrocławian jest zadowolonych z życia w mieście, choć jak pokazuje „Diagnoza społeczna”, ta liczba w ostatnich latach spada. I to zadowolenie idzie w parze z bardzo dobrym wyobrażeniem mieszkańców o sobie. Pokazują to różne badania. Wrocławianie powiedzą zawsze, że są bardzo tolerancyjni, otwarci i tak dalej. Stąd zrodził się też mit „wielokulturowego, tolerancyjnego miasta spotkań”. To ma swoje dobre i złe strony. Z punktu widzenia promocji miasta to pewnie i dobrze. A jednocześnie bardzo źle dla debaty o mieście, bo ten obraz jest po prostu zafałszowany.

Pod względem zarządzania czy struktury społecznej Wrocław wcale nie różni się od innych miast, a jednocześnie mocno ugruntowane przekonanie samych mieszkańców o wyjątkowości miasta powoduje, że trudno zejść z debatą na poziom realnych problemów.

Bo okazuje się, że w rozmowie rzeczywistość jest przefiltrowana przez obraz miasta sukcesu, które z powodzeniem realizuje wielkie imprezy. A to przeszkadza rozmawiać. To typowo wrocławski problem.

No i nic się nie zmienia, bo ten obraz utwierdza raczej pasywną („jest świetnie!”) postawę lokalnego mieszczaństwa niż z aktywną („zróbmy coś!”) postawę zmarginalizowanych środowisk aktywistycznych, anarchistycznych, feministycznych i obywatelskich w tym mieście. Wrocław to miasto „bezruchów” miejskich i jedyne takie duże miasto w Polsce, które szybko się swojego „Wrocławia przeciw igrzyskom” nie doczeka.

To wynika oczywiście z samozadowolenia, napompowanego mniemania o sobie i oderwania od rzeczywistości sporej części opinii publicznej oraz bierności tych, którzy mogą czuć się w różny sposób poszkodowani przez lokalną politykę.

Brak krytycyzmu wobec polityki miejskiej wynika także z formy patriotyzmu lokalnego: tak, jak nie można nie zgodzić się z pozycją negocjacyjną Polski w jakichś sprawach na forum międzynarodowym, bo byłoby to „niepatriotyczne”, tak wrocławianie nie mogą nie podpisać się pod wygranymi staraniami o Euro i ESK i kolejne imprezy, bo tak każe mocno zakorzeniony już lokalny patriotyzm, zbudowany także na prestiżu miasta i pewnych mitotwórczych wydarzeniach, jak np. wielka powódź z 1997 roku. 

Choć w tym wszystkim dziwne było po jakimś czasie to, jak wiele osób i przez jak długo akceptowało oficjalną narracją towarzyszącą stadionowi na EURO 2012…

…że będzie samodzielnie zarabiającym, dochodowym przedsiębiorstwem?

Tak. Gdyby wierzyć oficjalnym zapewnieniom, już teraz na stadionie powinny działać serwerownie, odbywać się koncerty największych gwiazd, na stadionie i wokół niego powinien żyć handel i usługi. Wiemy, że nic z tego nie ma miejsca. W dyskusji z trudem przebijały się osoby znające się na rynku koncertowym i osoby znające się na sporcie, które z różnych stron wskazywały na to samo: to się nie stanie.

Ale jest coś jeszcze: niska świadomość mieszkańców w zakresie kompetencji władz samorządowych i miejskich.

Mieszkanki i mieszkańcy Wrocławia często nie są w stanie uświadomić sobie zależności między różnymi decyzjami podejmowanymi przez te władze. Jak choćby tej banalnej – w związku z tym, że zbudowaliśmy stadion i musimy za niego spłacać horrendalne raty, jest problem z miejscami w przedszkolach dla wrocławskich dzieci.

Ten problem obrazuje choćby sondaż przeprowadzony przez jedną z redakcji – na człowieka 25-lecia. W sondzie tej wypowiadały się różne wrocławskie VIP-y świata polityki i kultury, i wśród tych, które wskazały na Rafała Dutkiewicza, dominował pogląd, że prezydenta trzeba nagrodzić za budowę autostradowej obwodnicy Wrocławia – AOW. A ta inwestycja nie ma nic wspólnego z prezydentem, a nawet nie była realizowana przez miasto! To są podstawowe błędy na poziomie postrzegania polityki miejskiej. Ale i to się zmienia, choć pewnie wolniej niż w Krakowie.

Jak miałaby realizować się zmiana postaw skoro – jak sam powiedziałeś – nie ma dużej świadomości tego, co decyduje o jakości życia we Wrocławiu i kto właściwie za to odpowiada? Zmiana, która miałaby w efekcie zwrócić się przeciwko Rafałowi Dutkiewiczowi i reprezentowanemu przez niego modelowi rządzenia za pomocą prestiżu i kwestii symbolicznych, który zdobył taką popularność.

Do tej zmiany dojdzie wtedy, kiedy ten model się wyczerpie. A on już zaczyna się wyczerpywać. Sam Rafał Dutkiewicz – niechętnie, ale jednak – przyznaje, że jakość życia jest ważna. Coraz częściej mówi się o tym, że potrzeba lepszej komunikacji, większej jej dostępności i udrożnienia dojazdu choćby tak, by nie było problemów z dowiezieniem dziecka do szkoły czy przedszkola. To pokazują listy, które przychodzą do wrocławskich redakcji. Pojawiły się głosy mówiące, że przy urnie Rafał Dutkiewicz zostanie oceniony nie za wielkie imprezy, ale za to, czy ja, mieszkaniec lub mieszkanka Wrocławia, mogę znaleźć dla dziecka miejsce w przedszkolu. Oczywiście pojawienie się takiej świadomości problemów nie jest jeszcze równoznaczne z powstaniem prężnie działających ruchów miejskich, ale jeśli jakość życia – a nie wielkie imprezy – na powrót staje się priorytetem przed wyborami, to zwiastuje zmianę.

Spójrz na kwestię komunikacji zbiorowej – w opinii wielu ekspertów wrocławska komunikacja jest jedną z najgorszych w Polsce, tramwaje i autobusy jeżdżą tu najwolniej, a na pewno mój codzienny dojazd to dokładnie ta linia, która jest najwolniejszym odcinkiem publicznej komunikacji w kraju. I do zmiany w jej postrzeganiu dochodzi właśnie teraz, gdy na jakość komunikacji skarżą się nie tylko wrocławianie-pracownicy, ale także wrocławianie-pracodawcy. Pojawia się problem z rekrutacją pracowników, ponieważ ci nie mają jak dojechać do przyszłego miejsca pracy – bo autobus został zlikwidowany, bo skrócono trasę, bo dojazd wydłużył się o ponad godzinę. To, że firmy zwracają dziś na to uwagę, pokazuje, że oficjalna narracja pod tytułem „robimy wszystko dla dobra inwestorów” się już wyczerpała. Otóż nie, brak podstawowej infrastruktury i usług publicznych komplikuje, a nie ułatwia sytuację inwestorów i utrudnia tworzenie miejsc pracy, więc i ten element oficjalnej opowieści przestaje obowiązywać.

No to dlaczego kwestie choćby problemów z usługami publicznymi czy jakością życia w mieście nie są punktem wspólnym dla partyjnej lewicy i organizacji pozarządowych i oddolnych? Można odnieść wrażenie, że wobec lokalnego odcinka polskiej wojny kulturowej – od występu nacjonalistów na wykładzie Zygmunta Baumana, po próby wydalenia rodzin romskich – inne, bardziej strukturalne postulaty bledną i mało się w ich sprawie dzieje.

Jest też tak, że akurat te sprawy są nagłośnione przez media. Ale wrocławskie środowiska podnoszą kwestie związane z transportem, jakością życia, usługami publicznymi. Co ciekawe, manify na 8 marca odbywały się w ostatnich latach we Wrocławiu pod hasłami społecznymi związanymi z polityką miejską, kwestie kulturowe były na drugim planie.

Bardzo słaba jest jednak reprezentacja polityczna, która mogłaby te problemy wziąć na sztandar. W radzie miasta nie ma ani jednego przedstawiciela lewicy, przez ostatnie lata nie pojawił się żaden znaczący komitet na lewo od SLD, a sam Sojusz ma problem z brakiem nowego, dynamicznego wizerunku.

Brak sukcesów SLD nie tłumaczy tego patu. Z jednej strony ludzie chcą, by żyło się lepiej i widzą konkretne problemy, a gdy przychodzi do działania czy głosowania… Co się właściwie dzieje?

Są we Wrocławiu grupy, których zaangażowanie może okazać się kluczowe. Weźmy na przykład ludzi 25–30+, którzy zdążyli się już wyprowadzić na przedmieścia albo do deweloperskich osiedli i odkrywają, że nie ma tam przedszkola, nie ma tam nawet przystanku autobusowego. We Wrocławiu mamy do czynienia z urbanizacją naprawdę szaloną, bo najpierw deweloperzy budują bloki, a dyskusja o tym, kto i jak ma zapewnić tym nowym osiedlom podstawową infrastrukturę, pojawia się później. Głosy ludzi, którzy żyją w środku i na własnej skórze odczuwają skutki takiego pomysłu na politykę mieszkaniową i urbanizację, okażą się ważne.

Ale są też grupy ludzi, którzy wychowani na etosie indywidualistycznym i rynkowym, w ogóle nie widzieli w państwie czy władzy lokalnej instytucji, które mogą im pomóc – tymczasem skonfrontowani z faktyczną absencją państwa widzą, że bardziej wspólnotowe, prospołeczne i lokalne rozwiązania, np. publiczne przedszkola i żłobki, publiczny transport zbiorowy, okazują się odpowiedzią na ich problemy. Że to nie jest coś „dla biednych”, ale „dla wszystkich”.

To jest dopiero pytanie na milion złotych! Recepta na przekonanie wyobcowanego, indywidualistycznego, mieszkającego gdzieś na strzeżonych osiedlach polskiego mieszczaństwa do jakiejś formy myślenia wspólnotowego to dziś Święty Graal dla każdego projektu, który chce się w Polsce określać jako lewicowy.

To oczywiście nie jest łatwe. A jak wiemy, partia naturalnie tej grupie społecznej najbliższa, czyli Platforma Obywatelska, poprze w nadchodzących wyborach Rafała Dutkiewicza. A inną frakcję tego samego mieszczaństwa, choć bezskutecznie – bo na to we Wrocławiu szans nie ma – będzie chciał ukraść dla siebie PiS. Więc jest to właściwie otwarte pole do działania dla lewicy. Inne pytanie, to jak lewica – z jakim programem, wizerunkiem i twarzą – na to pole wkroczy. Władze wrocławskiego SLD zarekomendowały jako kandydata na prezydenta osobę spoza lewicy. Podobno środowiska lewicy pozaparlamentarnej planują wystawienie własnego kandydata i własnej listy do rady miejskiej. To samo chcą zrobić przedstawiciele organizacji pozarządowych, którzy planują start pod szyldem ruchu miejskiego. Trudno dziś wyrokować, który – i czy w ogóle którykolwiek – z tych projektów okaże się sukcesem.

A to jest z kolei też pytanie z repertuaru pytań o strategie przetrwania parlamentarnej i partyjnej lewicy w Polsce posttaśmowej, gdzie Janusz Korwin-Mikke zgarnia 13% w przedwyborczych sondażach. A podanie sobie rąk przez Leszka Millera i Janusza Palikota naprawdę żadnego z tych problemów lewicowej polityki, które zdiagnozowaliśmy tutaj – od braku języka, przez deficyt zaufania, po niską rozpoznawalność w społeczeństwie – nie rozwiązuje.

Żadnego. Być może warto więc szukać innych sojuszy, ze środowiskami, które dysponują językiem, ideami, ale nie mają dostępu do parlamentarnej trybuny, by je skutecznie głosić. Może warto spojrzeć choćby za Odrę, na casus Die Linke w Niemczech. SLD pod względem programu i międzynarodowych afiliacji jest bliżej SPD. Natomiast pod względem genezy, struktury elektoratu i bazy członkowskiej jest bliższa dawnej, postkomunistycznej PDS, która spotkała się w pewnym momencie w połowie drogi z nowymi ruchami społecznymi i lewicowymi i tak powstała Die Linke. Taki mariaż w polskich warunkach być może mógłby dodać partyjnej lewicy wiarygodności, a dotychczasowym ruchom pozaparlamentarnym możliwość realnego działania w polityce.

Nie kupuję jednocześnie opowieści o tym, że miejsce dla „prawdziwej” lewicy będzie wtedy, gdy ze sceny usunie się SLD. Pomijając już infantylność nawoływań, by SLD sam z siebie abdykował, trzeba mieć na uwadze to, że to nie Sojusz blokuje miejsce dla nowego ugrupowania lewicowego, ale pewne obiektywne czynniki społeczne, historyczne i strukturalne zdecydowały o tym, że akurat partia o takim rodowodzie uzyskała dominującą pozycję na lewicy po 1989 roku. Zresztą poza Czechami tak samo stało się w innych krajach naszego regionu. 

SLD nie musi się nigdzie usuwać, wystarczy, że nie kierowałby nim Leszek Miller.

Jeśli spojrzysz na ludzi, którzy są w tej chwili w SLD na średnim szczeblu, to zobaczysz, że jest tam sporo sensownych 30-latków. Miałem okazję dyskutować też z przedstawicielami najmłodszego pokolenia tej partii, w wieku około dwudziestu lat. To ludzie już całkowicie wychowani w III RP, którzy nie kupują bajek o szansach, jakie daje rzekomo dzisiejszy kapitalizm. W kwestiach ekonomiczno-społecznych są mocno lewicowi.

To, czego SLD najbardziej brakuje, to narracja. Problemem lewicy dziś nie jest rozbicie organizacyjne, brak wspólnych list wyborczych. Najważniejszym problemem jest brak wspólnej opowieści o Polsce, która pozwoliłaby różnym grupom ludzi zidentyfikować się z lewicą.

Po roku 1989 polską scenę partyjną porządkowały głównie dwa podziały socjopolityczne: historyczny i kulturowy. Ocena PRL oraz kwestie kulturowe (stosunek do Kościoła, spraw obyczajowych, integracji europejskiej itp.) stanowiły główne kryterium wyborczych decyzji Polaków. SLD wpisywał się w oba te podziały, zbierając głosy wyborców z jednej strony obu podziałów. Przed zwycięskimi wyborami 1993 i 2001 roku liderzy Sojuszu przedstawiali swoją formację jako przewidywalną, umiarkowaną i kompetentną alternatywę dla zideologizowanej, radykalnej i nieudolnej prawicy. Problem w tym, że to miejsce, miejsce promodernizacyjnej nie-prawicy, zajęła, chcąc nie chcąc, PO. Dlatego dziś, by przetrwać i w dłuższej perspektywie mieć wpływ na władzę, nie wystarczy być nie-prawicą. Potrzebna jest lewicowa tożsamość i lewicowa narracja.

I jaka miałaby to być opowieść? Bo na razie pomysłów na przeciwstawienie opowieści tradycyjno-narodowej, zbudowanej na uniwersaliach i „oczywistych” wartościach, nie ma zbyt wiele.

Gdybym znał recepty na wszystkie problemy lewicy, to być może kierowałbym dziś dużą partią lewicową w Polsce czy Europie. Ale nie ulega wątpliwości, że osią powinny być sprawy społeczno-ekonomiczne. Lewica musi przedstawić ludziom w przekonujący sposób opowieść o tym, że jednym z powodów ich problemów są nierówności społeczne oraz postępująca komercjalizacja poszczególnych dziedzin życia. Trzeba jasno wyartykułować, że urynkowienie służby zdrowia i edukacji uderza nie tylko w pielęgniarki i nauczycieli, ale w całe społeczeństwo: i tych mniej zamożnych, i tych z tzw. klasy średniej. Ta lewicowa opowieść może stworzyć szeroką koalicję społeczną na rzecz lewicowych postulatów. Przekonanie do nich – co tobie wydało się takie trudne i skomplikowane – grup aspirujących do klasy średniej, będzie tylko kolejnym, logicznym krokiem. Sprawiedliwsze społeczeństwo opłaca się wszystkim – to chyba nie jest tak trudny przekaz?

Michał Syska – dyrektor Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a, członek Sojuszu Lewicy Demokratycznej, publicysta, autor hasła i listu Inny Wrocław jest możliwy.

***

Wybory samorządowe, którym z reguły poświęca się najmniej miejsca w ogólnopolskich mediach, są jednocześnie najbliższe ludziom i choćby z tego względu warto o nich mówić. Tegoroczne, listopadowe, będą wyjątkowe z wielu względów – pokażą siłę ugrupowań alternatywnych, krytykujących polityczny mainstream z prawej i lewej strony, a także rozstrzygną o taktyce, którą przyjmą główne partie w przyszłorocznych kampaniach: parlamentarnej i prezydenckiej. Nas najbardziej interesuje jednak nie los poszczególnych partii, ale pytanie, czy te wybory zmienią jedynie polityków, czy sam model uprawiania polityki – wprowadzając nowe postulaty, oddając głos ludziom, uprawniając oddolne i niehierarchiczne metody? Czego brakuje dzisiejszej polityce na poziomie lokalnym i jak można ją zmienić? I kto może to zrobić, tak aby skutki odbiły się na polityce w ogóle? O to chcemy pytać aktywistki, ekspertów, polityczki i działaczy.

Czytaj także:

Tomasz Leśniak:  Nie chcemy wejść w buty dotychczasowej władzy

Witold Mrozek, Ja, Kononowicz [polemika]

Agnieszka Wiśniewska, Kibicuję i pytam

Joanna Erbel: Skończmy z manią wielkości w Warszawie!

Igor Stokfiszewski, Szansa na inną politykę

Witold Mrozek, Róbmy politykę!

Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego

Maciej Gdula, Erbel do ratusza!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij