Jak fantazja o mieszkaniu w nowoczesnym, bezpiecznym otoczeniu na nowo wybudowanym osiedlu wytrzymuje zderzenie z rzeczywistością?
Kilka kilometrów przed wjazdem na autostradę z Wrocławia w kierunku Krakowa za oknem autobusu rozciąga się typowy podmiejski krajobraz – łąki, pola, hektary nieużytków. Od dobrej dekady obrzeża aglomeracji zyskały jeszcze jeden stały element: osiedla domków jednorodzinnych mające odgrywać rolę luksusowych suburbiów. Poszczególne budynki widziane z oddali przypominają raczej obozowe baraki, a regularność i precyzja, z jaką wydzielono działki, jeszcze bardziej wzmaga to skojarzenie. Bliżej wjazdu na autostradę stoi baner reklamowy, który obwieszcza nazwę osiedla umieszczonego między polami i ruinami byłych PGR-ów – to „Mała Toskania”. Głębokie musi być rozczarowanie tych, którzy kupują dom w Toskanii, a muszą zamieszkać na obrzeżach Wrocławia.
Rozdźwięk między reklamową opowieścią a rzeczywistością to nic wyjątkowego na rynku mieszkaniowym i nie ogranicza się on do inwestycji na Dolnym Śląsku. Osiedla deweloperskie pojawiają się jedne po drugich również w Krakowie, a przyszli mieszkańcy wierzą, że będą mieszkali w bezpiecznym, nowoczesnym i przyjaznym środowisku. Sprawdziłem, ile z tej fantazji wytrzymuje zderzenie z rzeczywistością.
Nie jestem stąd
Zwiedziłem ponad trzydzieści krakowskich osiedli wybudowanych w ostatnim dziesięcioleciu. Zaledwie cztery spośród nich nie były ogrodzone płotem. Tylko dwa nie miały zainstalowanego monitoringu. Pozostałe przypominały raczej warowne twierdze, do których dostępu strzeże nie tylko sztab ochroniarzy i kilkadziesiąt (w niektórych wypadkach być może i kilkaset) kamer, ale także sieć wysokich ogrodzeń. Mimo to na większości osiedli udało mi się bez najmniejszych problemów przedrzeć przez wszystkie zasieki przygotowane przez firmę deweloperską.
– Na naszym osiedlu jest bardzo bezpiecznie. Kamery, ochrona, domofon. Nie było żadnych incydentów – opowiadała mi kobieta opiekująca się swoim kilkuletnim synem na placu zabaw przy ulicy Ślicznej.
– Nikt z zewnątrz tutaj nie wejdzie? Nikt obcy, niepożądany? – dopytywałem bez złośliwości.
– Z pewnością. Nie ma szans – wtrąciła z jeszcze większą pewnością jej znajoma.
Grzecznie wyprowadziłem panie z błędu, opowiadając im, jak łatwo jest przejść przez rzekomo pilnie strzeżone furtki. W odpowiedzi zagroziły, że jeżeli nie opuszczę terenu osiedla, wezwą ochronę.
Z pewnością wielu psychologów zgodziłoby się, że potrzeba bezpieczeństwa nie jest jedynie fanaberią wąskiej, uprzywilejowanej części społeczeństwa. Niektórzy powiedzieliby nawet, że jest to potrzeba podstawowa – trudno żyć bez świadomości, że mieszkanie, osiedle, najbliższa okolica zapewniają spokój i komfort. Stąd reakcja matek z dziećmi, które spotkałem przy ulicy Ślicznej, w ogóle nie powinna dziwić. Uzmysłowienie sobie, że kosztowny system ochrony okazuje się jedynie dobrze wyglądająca atrapą, to dość nieprzyjemne uczucie.
W rzeczywistości ogrodzenia, monitoring i ochroniarze są w stanie odstraszyć akwizytorów i roznosicieli ulotek, ale nie zapobiegają dostaniu się na teren osiedla „osoby niepożądanej”. Jednym słowem – nie stanowią żadnej ochrony.
Na teren poszczególnych osiedli dostawałem się zawsze w ten sam sposób – najzwyczajniej wchodząc przez uchyloną bramkę. Niektórzy mieszkańcy nie domykali jej, spiesząc się do pracy, inni zostawiali otwarte szlabany, wyjeżdżając samochodem. Nigdy nie musiałem przeskakiwać przez płot czy udawać dostawcy jedzenia – mieszkańcy sami mnie tam zapraszali. Po wejściu obserwowałem „życie” osiedla. W południe dzieci wyglądały przez okna albo spędzały czas na balkonach ze swoimi opiekunami – najczęściej to starsi ludzie, babcia lub dziadek. Popołudniami wychodziły na spacery z rodzicami.
Jedną z otwartych furtek wykorzystałem, żeby dostać się na osiedle Familijne przy ulicy Dobrego Pasterza 122. Pomiędzy dziesięciopiętrowymi blokami nie ma na dobrą sprawę żadnej wspólnej przestrzeni. Jedyne miejsca, które nie są przypisane do żadnego konkretnego mieszkańca, to chodniki i podjazd dla samochodów. Właścicielom mieszkań na parterze przysługuje ogródek wielkości przeciętnego balkonu. W jednym z takich ogródków przed południem mężczyzna bawił się ze swoim synkiem. Chciałem porozmawiać z nim o tym, jak żyje się na tym osiedlu. Kiedy podszedłem do ogrodzenia, automatycznie zrobił trzy kroki wstecz. Zaczął nerwowo rozglądać się wokół, pocierając dłońmi o spodnie. Zapytałem, czy nie brakuje mu tutaj placu zabaw, na którym mógłby spędzić czas z dzieckiem. Wyraźnie zakłopotany, przez dobre pół minuty konstruował odpowiedź. W końcu usłyszałem: – Ale ja nie jestem stąd!
Włóż buty, zjeżdżamy do przedszkola!
Osiedle Familijne ze swoimi ogródkami wielkości balkonów, bez ławek i de facto bez żadnego miejsca wspólnego, nie jest żadnym wyjątkiem. Jeszcze w tym roku ma zostać ukończona budowa Sentoparku – czyli kompleksu trzech budynków przy ul. Miłkowskiego. Na osiedlu nie ma żadnego miejsca, w którym mogliby spotykać się mieszkańcy. Mogą jedynie mijać się na parkingach dla klientów lokali usługowych znajdujących się na parterze. Tereny zielone ograniczone zostały do wąskich trawników pod balkonami.
Sprzedaż mieszkań ciągle trwa, więc nie byłem jedyną osobą, która chodziła i rozglądała się po osiedlu. Tym razem to ja usłyszałem pytanie.
– Podoba się panu? – zapytała kobieta w wieku 50-60 lat, uśmiechając się do mnie.
– Nie do końca. A pani? Mieszka pani tutaj może?
– Nie, moja córka tutaj mieszka.
– I jak jej się podoba?
– Wie pan, mieszkania są dość luksusowe, choć sporo trzeba za nie zapłacić. Kredyt na całe życie. No ale… – w tym momencie usłyszałem o wszystkich udogodnieniach, łącznie z podgrzewaną podłogą na klatce schodowej. Kiedy zacząłem dopytywać o miejsca zielone, boiska, place zabaw, dowiedziałem się, że początkowo były planowane, lecz ostatecznie nie powstaną.
– O, tam miał zostać wybudowany – kobieta wskazała mi palcem teren budowy kolejnego bloku mieszkalnego, na którym pierwotnie miał się znaleźć plac zabaw
Cel inwestorów jest prosty – wybudować jak najwięcej mieszkań i sprzedać je w jak najlepszej cenie. W tej logice nie ma miejsca na kreowanie przestrzeni spotkań mieszkańców i mieszkanek. Zaspokojenie tych i innych potrzeb mają co najwyżej zapewnić lokale usługowe umiejscowione na parterze. Często – tak jak w Sentoparku, Wiślanych Tarasach czy na Osiedlu Europejskim – działają w nich prywatne przedszkola i żłobki, głównie o profilu sportowo-językowym, mimo że wokół brak boisk i terenów rekreacyjnych.
Skoro potrzeby mieszkańców zaspokajają lokale usługowe na parterze, to może jakakolwiek przestrzeń wspólna – podwórko, piaskownica, miejsce do gry w piłkę – jest po prostu przeżytkiem i nie wydaje się nikomu potrzebna?
Wystarczy przejść się w okolicach godziny 17 na plac zabaw przy ulicy Zachodniej, żeby przekonać się, że to nieprawda. Jest wręcz przepełniony ludźmi. Dzieci korzystają ze wszystkich możliwych atrakcji, a w tym czasie ich rodzice lub opiekunowie rozmawiają ze sobą. Nikt nie wyglądał na specjalnie skrępowanego, ludzie uśmiechali się do siebie, robili wrażenie serdecznych i zrelaksowanych. To samo zaobserwowałem w okolicach ulic Lubostroń / Szwai. Obydwa place zabaw są otwarte dla każdego mieszkańca, ponieważ nie stanowią własności prywatnej ani nie są częścią deweloperskiej inwestycji, tylko miejscem publicznym, zarządzanym przez miejskie instytucje. Upewnił mnie w tym starszy pan, odprowadzający swojego wnuczka: – Tak, wszyscy mieszkańcy tutaj mogą przychodzić. Nie ma żadnej bramki czy czegoś takiego, przychodzimy z dziećmi, wnukami. Tutaj tyle tych dzieciaków jest.
Piszcie, skąd jesteście. Bo ja z Paryża
Nie wszystkie osiedla decydują się całkowicie zrezygnować z inwestycji w miejsca odpoczynku dla mieszkańców. Efekt bywa niekiedy groteskowy, tak jak w przypadku osiedla przy ulicy Górników.
Kompleks budynków mieszkalnych jest doprawdy ogromny – zdolny pomieścić pewnie kilka tysięcy lokatorów. Tuż przed nim wydzielono fragment parkingu, na którym znajduje się „plac zabaw”, czyli trzy ławki, jedna zjeżdżalnia, jedna piaskownica i jedna „huśtawka” – razem około 5-6 m2.
Planiści Osiedla Europejskiego również zdecydowali się postawić plac zabaw, ale wpadli na jeszcze bardziej fantazyjny pomysł. Dowiaduje się o nim od mieszkanki wyprowadzającej psa.
– Z psem wychodzę tam na uniwersytet. Tam jest taki park czy coś. Całkiem miło.
– A tutaj nic państwo nie mają? Żadnych miejsc, gdzie spotykają się ludzie? – dopytuję.
– Nie, raczej nie. Jest plac zabaw, ale płatny, wie pan, na kartę taki – odpowiada.
Plac zabaw na kartę? Faktycznie, dość duży plac zabaw, razem z boiskiem, znajduje się na terenie jednego z bloków. Żeby się do niego dostać, trzeba posiadać specjalną kartę.
Opłata za rok wynosi mniej więcej 12 zł. To kwota symboliczna, ale cały mechanizm, dzięki któremu można korzystać z tego miejsca, najwidoczniej skutecznie odstrasza mieszkańców, ponieważ wszyscy woleli spacerować wokół bloków, a okratowany plac zabaw świecił pustkami.
Na Osiedlu Europejskim wyjątkowo trudno było mi z kimkolwiek porozmawiać. Mieszkańcy nie byli zbyt towarzyscy. Właściwie nikt nie pozdrawiał się, nie wypowiadał nawet kurtuazyjnego „dzień dobry”. W jaki sposób zatem komunikują się ze sobą mieszkańcy na osiedlu, na którym wejście na plac zabaw umożliwia tylko płatna karta? Przez internet. Tworzą liczne fora internetowe, na których dyskutują nad bieżącymi sprawami i problemami osiedla. Każdy z budynków bierze tutaj swoją nazwę od jednej z europejskich stolic – Ateny, Paryż, Bruksela itd. Na jednym z forum przeczytałem krótką dyskusję na temat upubliczniania listy mieszkańców w danej klatce schodowej. Użytkownik-mieszkaniec pisze m.in. o „bezczelnym złodziejstwie w Londynie”, zaznaczając, że sam jest „z Rzymu”. Współuczestnicy tej dyskusji zachowują anonimowość. Internet jedynie potwierdza moje obserwacje – mieszkańcy tych osiedli nie znają się, nie utrzymują ze sobą najmniejszych kontaktów, a pojęcie „sąsiedztwo” nabiera tutaj zupełnie nowego znaczenia.
Nie uciekniesz
Wielu spośród moich rozmówców podkreślało, że w dzisiejszych czasach nie da się uciec od kredytu hipotecznego na jednym z nowych osiedli. Mieszkań wciąż jest za mało, dzięki czemu to deweloperzy dyktują warunki. Doskonale zdają sobie sprawę, że przy dobrej reklamie sprzedadzą wszystko – jeżeli nie teraz, to za kilka lat. Bogatsze przedsiębiorstwa stać na utrzymywanie pustych lokali w okresach kryzysu. Czy na pewno kredyt na kilka pokojów w nowoczesnym blokowisku i skazywanie się na życie w ciasnych przestrzeniach, w których utworzenie jakiejkolwiek wspólnoty sąsiedzkiej jest niemożliwe, to jedyna droga?
W latach 60. XX wieku w Danii powstały pierwsze projekty osiedli opartych na idei cohousingu. Osiedle Sættedammen jako pionierska realizacja ostatecznie zostało wybudowane w 1972 roku, zrzeszając 35 rodzin, w tym 60 osób dorosłych i 20 dzieci. Pomysł opiera się na utworzeniu wspólnoty, która wykupuje teren pod budowę osiedla, na którym poza prywatnymi domami poszczególnych rodzin lub grup kreuje również otwartą przestrzeń wspólną. Wszyscy członkowie osiedla są zobligowani do dbania i równego finansowania części wspólnej, która odgrywa jedną z najistotniejszych ról w tym przedsięwzięciu. To kooperatywy mieszkaniowe, które pozwalają uczestniczyć w życiu sąsiedzkim, gdzie społeczność nie tylko bardzo dobrze się zna, ale także wspiera i pielęgnuje wartości, jakie płyną ze współtworzenia wspólnoty, jednocześnie szanując prywatność wszystkich członków osiedla.
W Polsce działa obecnie kilka grup cohousingowych, będących w trakcie realizacji swoich projektów. Są to m.in. Naturland (w Supraślu k. Białegostoku), Widryny (gmina Reszel, woj. warmińsko-mazurskie) czy Habitat 3.0 (Krzeczyn k. Wrocławia) kierowana przez Dawida Cieślika. Wiosną 2014 roku podobną grupę w Krakowie zaczęła tworzyć socjolożka Anna Wolska. Niestety, jak podkreśla założycielka krakowskiej spółdzielni – w Polsce cohousing często wywołuje negatywne skojarzenia, warunkowane głównie doświadczeniem historycznym. W rozmowie z Radiem Kraków stwierdziła wprost: „To nie jest sposób życia dla każdego”. Jednak idea ta przyjęła się już w bardzo wielu krajach na całym świecie. W samej Holandii istnieje ponad 300 osiedli cohousingowych.
Z widokiem na…
Ostatnim osiedlem, które odwiedziłem, były Wiślane Tarasy przy ulicy Grzegórzeckiej. Pozytywnym zaskoczeniem był na pewno brak ogrodzenia. Po całym osiedlu można przemieszczać się swobodnie, choć pod czujnym okiem kamer. Plac zabaw jest co prawda mikroskopijny, ale przestrzeń wspólna, z wieloma ławkami i deptakami, sprawia dość przyjemne wrażenie. To bardzo dobra lokalizacja – zaledwie kilka minut od ścisłego centrum Krakowa, w pobliżu dużego węzła komunikacyjnego i chyba jedynego wieżowca z prawdziwego zdarzenia w tym mieście. W związku z tym ceny poszczególnych mieszkań są bardzo wysokie. Okolica nie należy jednak do zadbanych. Kruszące się kamienice i zrujnowane budynki gospodarcze to standard w tym rejonie.
Deweloper poradził sobie również z tym problemem. Wychodząc z osiedla w kierunku Ronda Grzegórzeckiego musimy natrafić na niezbyt atrakcyjny budynek firmy INTER-BUD. Żeby nie wpłynął negatywnie na estetykę osiedla, postanowiono zasłonić go wielką płachtą, przedstawiającą Grant Park w Chicago, z ogromnymi drapaczami chmur na horyzoncie. Tuż nad tym wspaniałym dziełem sztuki możemy zobaczyć inne – tym razem już prawdziwe – Cracovia Business Center, popularnie zwane „Błękitkiem”.
Każdego dnia mieszkańcy na tym osiedlu spoglądają na metropolitarny pejzaż. Chyba niespecjalnie ich martwi, że to tylko atrapa.