Śpiewak musi przeprosić za „Warszawską mapę reprywatyzacji”. Czy działalność biznesowa nie podlega prawu do krytyki?
Sąd okręgowy Warszawa Śródmieście orzekł w miniony piątek, że Jan Śpiewak, współautor „Warszawskiej mapy reprywatyzacji”, aktywista stowarzyszenia Miasto Jest Nasze (dziś także radny dzielnicy Warszawa Śródmieście), autor tekstów publicystycznych i wielu komentarzy odnoszących się do warszawskiej reprywatyzacji, jest winny naruszenia dóbr osobistych pozywających go Macieja i Maksymiliana Marcinkowskich, zajmujących się m.in. skupywaniem roszczeń do warszawskich nieruchomości, „odzyskiwaniem” ich i lokowaniem tam planowanych z rozmachem inwestycji. Czy to legalne? Zdaniem sądu (i wielu osób, które w chaotyczne prawo i procedury rządzące tym rynkiem chcą się zagłębiać) mimo wszystko tak. Ale czy legalna działalność nie może być przedmiotem krytyki zwracającej uwagę na jej szkodliwość dla interesu społecznego? O to właściwie toczył się ten spór. I o to, czy ochrona „dobrego imienia” musi także oznaczać ochronę „dobrego biznesu”. Na szczęście biznesu i na nieszczęście wolnego słowa ten spór Marcinkowscy (na razie) wygrywają.
„Mapa…” była infografiką przypominającą, że w ręce Marcinkowskich trafiają tytuły do atrakcyjnych działek i nieruchomości, z których część pełni dziś funkcje dobra wspólnego, jak gimnazjum przy ul. Twardej czy ogródek jordanowski przy ul. Szarej. Pośród nich „Mapa…” wskazywała także na wyjątkową, bo nabytą wraz z fragmentem trasy W-Z, najbardziej być może ze wszystkich kontrowersyjną działkę przy pl. Zamkowym. Dziś, gdy sprawdzić informacje o tej lokalizacji w internecie, wyszukiwarka odsyła do strony reklamującej przyszłym najemcom biurowiec Business Heritage. A tam, w informacjach o inwestycji, deweloper podaje między innymi… komunikat o wyroku sądu w rozprawie przeciwko Śpiewakowi.
Wyrysowane na przygotowanej przez MJN mapie połączenia pokazywały, jak z każdą transakcją wiązały się niezrozumiałe działania urzędników czy polityków: zaskakująco szybkie i sprawne decyzje zwrotowe czy nagłe napady niepamięci, gdy chodzi o konkretne sprawy. Mapa odsyłała do konkretnych tekstów i doniesień medialnych: materiałów publicystycznych „Gazety Wyborczej” i reportaży TVN Warszawa. Nigdzie nie podaje nformacji, które nie byłyby obecne również w innych mediach lub które zostałyby publicznie zweryfikowane jako nieprawdziwe. O „specjalizacji” w roszczeniach i niejasnościach towarzyszących Business Heritage pisały również na łamach „Gazety Wyborczej” Iwona Szpala i Małgorzata Zubik w ważnym tekście Mój jest ten kawałek Warszawy. Redakcji „Gazety”, do dziś przynajmniej, nie pozwano, członków Miasto Jest Nasze tak.
I choć publicystyczny styl znajdujących się na mapie komentarzy („Hanna Gronkiewicz-Waltz. Dementujemy, że nie istnieje”) nie jest może do końca moim stylem, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że „Mapa…” była ważnym dziennikarskim, aktywistycznym i obywatelskim głosem w debacie o reprywatyzacji i jako taka powinna być przez polski wymiar sprawiedliwości chroniona. Dzieje się jednak inaczej. Podobnie jak w sprawie Aelii, sieci sklepów lotniskowych, której krytykowania sąd w Poznaniu zakazał w trybie zabezpieczenia roszczenia ochrony dóbr osobistych. Wtedy „winna” była Inicjatywa Pracownicza.
Te dwie precedensowe sprawy pokazują niepokojący mechanizm postawienia dóbr osobistych osób realizujących budzące kontrowersje i obywatelski sprzeciw przedsięwzięcia biznesowe ponad wolnością słowa i prawem do krytyki w mediach.
W sprawie warszawskiej Marcinkowscy mogą czuć się urażeni wypowiedziami Jana Śpiewaka, ale – idąc za ciosem – urażeni mogą się czuć również prezesi firm energetycznych czy wydobywczych, internetowych gigantów czy przemysłu zbrojeniowego za każdym razem, gdy ktoś wytknie im nieetyczne praktyki, zakulisowy lobbing, wykorzystywanie prywatnych koneksji czy mydlenie oczu opinii publicznej. Wszystkie te rzeczy, nawet jeśli pozostają legalne, nie mogą być wyjęte spod krytyki. Kiedy można powiedzieć, że biznes jest nieetyczny? Na dziś, zdaniem sądu, o biznesie Marcinkowskich należy mówić, że jest etyczny.
W szerszym planie wyrok sądu okręgowego w Warszawie sugeruje, jakoby wskazywanie na korupcyjne praktyki czy wykorzystywanie słabości aparatu urzędniczego, luk prawnych i niewiedzy rzeszy osób mogło być zasadne tylko wtedy, gdy ktoś w świetle prawa został skazany za korupcję albo w inny (jaki, jeśli media mają milczeć?) sposób udowodniono, że postępuje wbrew prawu. To ślepa uliczka. Korupcja to nie tylko wręczanie pieniędzy pod stołem, a lobbing ma różne twarze, nie tylko afery Rywina. Praktyka wykupywanie roszczeń jest w świetle dzisiejszego prawa legalna, ale jasne powinno być, że praktyki, które umożliwiają „odzyskiwanie” nieruchomości, mało mają wspólnego z „oddawaniem ich przedwojennym właścicielom”, a więcej z intratnym interesem, w którym mienie publiczne jest przedmiotem spekulacji, nierzadko przy pasywnej postawie urzędników.
Jak o tym mówić, nie podając nazwisk i konkretnych inwestycji? Jak kwestionować szkodliwe dla dobra wspólnego i przestrzeni miejskiej pomysły na biznes, nie naruszając „dóbr osobistych” prowadzących ten biznes? Czyli: jak krytykować, nie krytykując?
No i ostatni, śmieszno-straszny aspekt tej sprawy. Sąd nakazał Śpiewakowi usunięcie z Facebooka i stron Miasto Jest Nasze komentarzy o działalności Marcinkowskich i samej „Mapy…”. To względnie łatwe (choć logika stojąca za tą decyzją budzi moje zdziwienie, bo czy informacje zawarte na „Mapie…” zostały przez sąd podważone, czy jedynie uznano, że forma graficzna jest niedopuszczalna?). Ale co z resztą internetu? Śpiewak ma zamazać go gumką?
Czy sąd uznaje, że ta sama mapa opublikowana na stronach „Gazety” czy TVN Warszawa – a obok informacji o procesie można ją tam znaleźć – mniej godzi w dobre imię niż na stronach Miasto Jest Nasze? Czy ma zniknąć także z Twittera? Czy Śpiewak nie może postawić jej na innych stronach? A może ma przestać się pod nią podpisywać? Czy twórczynie i twórcy kolejnej „Mapy…” – a przecież może taka powstać – mają skorzystać z anonimizującej sieci Tor, opublikować ją na stronach WikiLeaks i dystrybuować dalej na, powiedzmy, Pirate Bay jako plik torrent, aby nie dało się go znikąd usunąć? Już kilka osób zgłosiło, pół żartem, pół serio, takie propozycje. Jeśli sąd zdecyduje się podtrzymać decyzje o usuwaniu treści z sieci, czeka nas kolejny precedens. Być może jeszcze groźniejszy w skutkach.
Na dziś jednak lekcja jest prosta: dobre imię to podstawa dobrego biznesu. Lub odwrotnie.