Firma w specjalnej strefie ekonomicznej to nie kopalnia, tutaj nie ma żadnych tradycji związkowych. Wszystko musieliśmy budować od podstaw.
Dawid Krawczyk: Razem z innymi pracownikami fabryki Chung Hong w specjalnej strefie ekonomicznej w podwrocławskich Kobierzycach założyłeś pod koniec ubiegłego roku związek zawodowy. Ale pracowałeś tam o wiele dłużej – w samym Chung Hong trzy i pół roku.
Krzysztof Gazda: W strefie pracowałem od pięciu lat. Kiedy zatrudniłem się w Chung Hong, warunki pracy były znacznie lepsze, chociaż spędzanie czterech godzin dziennie na dojazdach do pracy zawsze było i pozostanie uciążliwe. Był fundusz socjalny, dostawaliśmy dodatki na święta, mogliśmy liczyć na „wczasy pod gruszą”. To była wtedy jedna z przeciętnych fabryk na strefie. Z czasem sytuacja się pogorszyła. Stopniowo odbierano nam dodatki – fundusz socjalny, stażowe, premię motywacyjną, możliwość płatnych nadgodzin. W grudniu mieliśmy już tylko gołą pensję. Chung Hong jest obecnie jedynym zakładem w strefie, gdzie pracownicy nie dostają żadnych dodatkowych pieniędzy na święta.
Fabryka w specjalnej strefie ekonomicznej to nie kopalnia, tutaj nie ma żadnych tradycji związkowych, żadnego etosu, wszystko musieliśmy budować od podstaw. Nie wszyscy ludzie wierzyli, że można coś zmienić, zwłaszcza słysząc od osób zatrudnionych w innych fabrykach, że związki niewiele robią dla zwykłych pracowników. Ale w grudniu 2011 atmosfera była już tak napięta, że kilka osób z załogi na poważnie myślało o założeniu związku. Brakowało tylko impulsu. I wtedy pojawiła się Gosia Maciejewska.
Michał Kokot napisał o niej w „Gazecie Wyborczej„: „lewaczka, feministka, anarchistka”. Dyrekcja Chung Hong nazywa ją „kretem”. Jak socjolożka z Uniwersytetu Wrocławskiego znalazła się w fabryce?
Gosia zatrudniła się w Chung Hong przez agencję pracy tymczasowej. Zbierała materiał do doktoratu o wyzysku kobiet. Brała nadgodziny jak każda inna pracownica, bo trafiła na okres wzmożonej produkcji. Gdyby z nich zrezygnowała, pracodawca znalazłby na jej miejsce kogoś innego, a mógł ją zwolnić praktycznie z dnia na dzień. Podczas pracy rozmawiała z ludźmi o związku zawodowym, raz czy drugi rozrzuciła ulotki na zakładzie. Wtedy zobaczyliśmy, że jest ktoś, kto może nam pomóc. Później poszło już szybko.
OZZ Inicjatywa Pracownicza, do której należy Maciejewska, ma półtora tysiąca członków. W porównaniu z wielkimi centralami związkowymi, jak OPZZ czy NSZZ „Solidarność”, to organizacja stosunkowo niewielka. Dlaczego skontaktowaliście się właśnie z nimi?
To nie my zgłosiliśmy się do Inicjatywy Pracowniczej, tylko oni wyciągnęli rękę do nas. Gosia zorganizowała spotkanie z działaczami OZZIP. Zapewnili pomoc prawną, pomogli przebrnąć przez ustawy. W Polsce założenie związku naprawdę nie jest łatwe, należy najpierw przedstawić pracodawcy wiele dokumentów. Wystarczy jedno niedociągnięcie i pracodawca usuwa osoby, które starają się założyć związek.
Przez pierwsze dwa miesiące do związku zapisało się prawie osiemdziesiąt osób – z dwustu pracowników fabryki. To dużo.
Zaangażowanie załogi było bardzo budujące, zwłaszcza że wtedy właśnie nastąpił moment kulminacyjny: pracodawca zabrał nam już wszystko, co mógł zabrać, przyjechała nowa dyrekcja z Chin, która wprowadziła na hali prawdziwy rygor. Zdarzało się, że ludzie przez osiem godzin nie byli wypuszczani do toalety, nawet kobiety, które miały okres. Dyrektor finansowy lubił siadać przy maszynach i strofować operatorów. Kobiety słabły na linii, bo temperatura w hali sięgała nawet 33 stopni.
Jak przekonywaliście ludzi, żeby do was dołączyli?
Najważniejsza jest komunikacja: jeżeli ludzie wiedzą, co się dzieje, to mają świadomość, że związek reprezentuje ich interesy i będą go popierać. A z komunikacją w strefie wcale nie jest łatwo. Pochodzimy z różnych miejscowości, często oddalonych od siebie dziesiątki kilometrów. Nie możemy wieczorem umówić się na piwo. Ludzie są przepracowani, często zostają na szesnastki, czyli podwójne zmiany. Komu się chce wtedy jeszcze rozmawiać? Jedyne miejsce, w którym mogliśmy cokolwiek ustalić, były autobusy pracownicze. Pisaliśmy SMS-y i rozrzucaliśmy ulotki. Publikowaliśmy też informacje w internecie, ale mało kto z pracowników, zwłaszcza tych starszych, z niego korzysta.
Jaka była reakcja dyrekcji na założenie związku?
Stwarzała same problemy. Ciągle oczerniali związek, bezustannie podważali legalność tego, co robimy. Rozsiewali plotki, że manipulują nami anarchiści. Nie przyjmowali od nas pism, nie odpowiadali w terminie. Grozili pracownikom, że jak wezmą udział w referendum strajkowym, to zostaną dyscyplinarnie zwolnieni. Odmawiano nam godzin związkowych – nie mogliśmy przeprowadzić akcji informacyjnej ani rozmawiać z pracownikami w wyznaczonych godzinach pracy. Nie mieliśmy prawa do tablicy informacyjnej. Ostatecznie po kilku miesiącach tabliczka zawisła w miejscu nieskonsultowanym ze związkiem – przy biurze dyrektora na pierwszym piętrze. Działacze związku – a większość z nich się nie ujawniła – mieliby specjalnie chodzić pod jego drzwi. Straszyli ludzi, że przez nas wszyscy stracą pracę, bo jak będziemy się buntować, to zamkną fabrykę i wrócą do Chin.
Nie baliście się tego?
Trochę, jeszcze jak pracowaliśmy w wynajmowanej hali. Ale skoro Chińczycy na początku tego roku zdecydowali się uruchomić produkcję w nowo wybudowanej własnej fabryce, to widocznie funkcjonowanie w strefie im się opłaca. Pogłoski o stratach i chęci zamknięcia interesu miały jedynie zastraszyć załogę. To typowa metoda stosowana przez pracodawców w Chinach.
O co walczyliście?
Nie zgadzaliśmy się na likwidację transportu pracowniczego; chcieliśmy, żeby zarząd w przyszłości dyskutował o tego typu decyzjach z komisją zakładową. Żądaliśmy podwyżek dla pracowników, w zależności od ich dotychczasowych dochodów – podwyżki dla zarabiających najmniej powinny być najbardziej znaczące. Chcieliśmy konsultować z zarządem liczbę osób zatrudnianych przez agencje pracy tymczasowej. Domagaliśmy się też przywrócenia zakładowego funduszu świadczeń socjalnych.
Na początku nasza działalność opierała się na negocjacjach z zarządem. Spotykaliśmy się osobiście, wysyłaliśmy pisma. Dyrekcja wiele obiecywała, ale nie miała zamiaru się z tych obietnic wywiązać. Zarząd grał na przeczekanie, chciał się dowiedzieć jak najwięcej o związku i o tym, jak można z nim walczyć. Dlatego 30 kwietnia podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu sporu zbiorowego. Przedstawiliśmy pracodawcy pismo mówiące o tym, że będziemy dochodzić naszych praw wszelkimi możliwymi sposobami, łącznie ze strajkiem. W sumie trzykrotnie informowaliśmy dyrekcję o możliwości przeprowadzenia akcji strajkowej, jeśli będzie to konieczne.
I okazało się konieczne.
Zarząd nie zgodził się na żadne z naszych finansowych żądań, mimo że przedstawiliśmy wiele wariantów. Nie pomogły mediacje, do których włączył się chiński prezydent firmy, ogłaszając, że „nie będzie nam płacił za nieróbstwo”. Decyzję o strajku skonsultowaliśmy z załogą w referendum – ze 115 głosów ważnych 102 były za akcją strajkową. I wtedy zostałem dyscyplinarnie zwolniony, choć pracodawca nie miał do tego prawa, bo prowadziłem spór zbiorowy i byłem chroniony. W odpowiedzi na moje zwolnienie 28 czerwca trzydzieści osób odeszło od maszyn. Podczas strajku bezprawnie wyrzucono z pracy kolejne 24 osoby. W Polsce nie można zwolnić ludzi biorących udział w legalnej akcji strajkowej.
Będziecie dochodzić swoich praw?
Tak, skierowaliśmy do prokuratury sprawę przeciwko pracodawcy o utrudnianie prowadzenia działalności związkowej. Podczas strajku pracę straciło ponad dziesięć procent załogi, a to już jest zwolnienie grupowe. Wystąpiliśmy do sądu o przywrócenie zwolnionych do pracy i odszkodowania. Niektórzy jednak nie chcą już tam wracać.
A ty?
Kiedyś nie wyobrażałbym sobie dalszej pracy po takim konflikcie. Zawsze starałem się być wzorowym pracownikiem i posłusznie wykonywać polecenia szefa. Po pięciu latach pracy w strefie jestem już odporny na presję ze strony pracodawcy. Chcę tam wrócić i dalej walczyć o to, o co walczyłem do tej pory.
Czytaj raport Małgorzaty Maciejewskiej o warunkach pracy w specjalnych strefach ekonomicznych