Justyna Szpanowska z partii Razem polemizuje z Agatą Bielik-Robson.
Kolejną odsłonę toczonej od jesieni medialnej bitwy na lewicy widzieliśmy w postaci głosów Agaty Bielik-Robson, Barbary Brzezickiej w Krytyce Politycznej i – niejako z doskoku – Jana Sowy w „Gazecie Wyborczej”. Gdy dwie strony przekrzykują się w licytacji na hasła i bonmoty, coraz wyraźniej brak wspólnej merytorycznej płaszczyzny. Warto być może zwrócić uwagę na źródło tej nieprzystawalności.
Działając w Razem nie mogę czuć się bezstronna w całym sporze. To prawda, że „młoda” lewica (jeśli przystać na to cokolwiek wypaczone określenie) zarzuca tej, która sama się mieni „liberalno-lewicową” pozbawione wiarygodności sojusze, zbyt tanie kompromisy i czarno-białe podejście do bieżących konfliktów o instytucje. Bielik-Robson zażarcie z tym podejściem polemizuje, choć nie zawsze w sposób sprzyjający jasności co do stanowisk obu stron. Główna i uparcie powtarzana teza demoliberałów: „Tak, nasze liberalne minimum to nieprzekraczalny warunek. My pamiętamy jeszcze PRL”.
Przenoszenie dyskusji na poziom doświadczeń osobistych jest jałowe i niesprawiedliwe. Jaka magiczna niższość ma wynikać z młodego wieku? MY pamiętamy czasy Leszka Millera, eksmisji na bruk i bazy w Kiejkutach – a przecież nigdy nie twierdzimy, że czyny te wdrażali osobiście poszczególni wyborcy ZL albo Tuska. Czy sugerujemy, że na ich decyzje wpływa sentyment do eldorado epoki Lwa Rywina? Po co więc ciągnąć prowadzący donikąd wątek? Poza wszystkim – zarzuty rzekomego sentymentu do PRL są najczęściej krzywdzące i zwyczajnie nietrafione. Nasze rodziny i nasza przeszłość nie dają nam powodów do wstydu.
W teorii nie dzieli nas zbyt wiele – dlaczego więc tak trudno nie tylko się porozumieć, ale nawet podnieść rozmowę na bardziej twórczy poziom? Może dlatego, że zasady liberalnego minimum są jasne tylko na gruncie teoretycznym. Ich realizacja w ostatnim 15-leciu wymyka się już zgodnej ocenie.
Należę do tych osób po „młodej” stronie sporu, którym nie trzeba tłumaczyć zagrożeń wynikających z naginania prawa i łamania konstytucji.
Miałam dobrych nauczycieli historii. Nie widzę potrzeby, żeby tezy o liberalnym minimum brać w cudzysłów. Konstatacja, że III RP nas zawiodła, nie może przecież podważać wszelkich postulatów ustrojowych. Owszem, liberalne minimum istnieje, podobnie jak istnieją jego obrońcy na lewicy. Kluczowe jest jednak pytanie o wiarygodność w politycznych akcjach, wiarygodność zarówno celów, jak i środków. A także – o jasność pojęć. Tymczasem ostatnie miesiące wprowadziły zamieszanie – zbyt łatwo używa się wielkich słów. Czy wystarczy wznoszenie okrzyków, by zarobić na miano obrońcy wolności? Czy dystans wobec celebryckich eventów prowadzi prostą drogą ku apologii PRL? Czas może rozproszyć pojęciowy chaos.
Wyizolujmy dla potrzeb dyskusji jeden z przedmiotów sporu. Jeśli do liberalnego minimum zaliczyć trójpodział władzy, demokratyczne „ checks and balances”, sądową niezawisłość i ochronę praw człowieka oraz wolność mediów to jasne jest, że nie da się o nich dyskutować hurtem. Każda z tych sfer ma wymiar postulatywny, ale ma również wymiar historyczny i w różnym stopniu zrealizowała się w ostatnim ćwierćwieczu. Weźmy pod lupę medialną część całej mozaiki. Być może dobrze tam widać, gdzie się nie rozumiemy.
Marsze KOD-u mają wolność mediów za jeden z tematów. Zmiany w publicznym radiu i telewizji wykonano pośpiesznie i bez specjalnej elegancji, co jednak nie zwalnia nas od stawiania pytań również przywódcom demonstrantów. O jakie media wam chodzi? Jaki ich kształt ma sprzyjać społecznej kontroli władzy?
My chcemy mediów, które są społeczne właśnie. Dają narzędzie obywatelom, a nie prymitywny cep w rękach polityków z Warszawy, skłonnych się nim okładać w partykularnych bojach. Są bliskie ludziom, dbają o lokalne sprawy, silnym patrzą na ręce. Promują demokrację. Objaśniają świat. A jeśli jeszcze przy tym chronią słabszych i dają świadectwo wartościom dzięki autorytetom o nieposzlakowanej opinii, to już prawie spełnia się marzenie – i demoliberalne, i lewicowe zarazem.
Czy są to postulaty kontrowersyjne albo lewackie mrzonki? Chyba nie, wszak niezależność mediów wzięli dziś na sztandary nawet ludzie odlegli od lewicy, i dziennikarze, i politycy – od Tomasza Lisa, poprzez Ryszarda Petru, aż do Romana Giertycha. Krzyczeli głośno – a jaki jest wypracowany przez nich standard?
Ilu rządzących polityków napiętnowały państwowe stacje za łamanie prawa, bezczynność albo nieskuteczność? Jak relacjonowały najważniejsze kryzysy społeczne – choćby dotyczące sytuacji na rynku mieszkaniowym albo patologii „elastycznych form pracy”?
Czy zgodnie ze swym etosem stanęły po stronie wykluczonych i upośledzonych grup społecznych – czy raczej radziły, jak „zmienić pracę i wziąć kredyt”? Czy systemowo zajęły się korupcją – czy raczej wdrażaniem bieżących politycznych zleceń? Jaki procent ramówki stanowią programy interwencyjne, reporterskie, misyjne? Wreszcie – czy państwowe media zrobiły porządek na własnym podwórku? Jak wygląda ich wewnętrzna przejrzystość w sferze zatrudniania, prawa pracy, wynagrodzeń?
Czy stacje i pisma prywatne mają tu lepsze wskaźniki? Oczywiście, że nie. Sporadyczne są przypadki akcji prasowych, które wywalczyły sobie kruchą niezależność od presji najsilniejszych graczy rynku – polityków, wielkich reklamodawców, zintegrowanych koncernów medialnych. Prywatne media są częścią naczyń połączonych, ogniwem w łańcuchu hipokryzji dyktowanej przez polityczny mainstream.
W jesiennej kampanii wyborczej do parlamentu media publiczne łamały wszelkie możliwe normy, bijąc rekordy manipulacji i stronniczości. W kluczowych 3 tygodniach września – na miesiąc przed głosowaniem – partii Razem poświęcono w państwowej TVP czas antenowy w wymiarze 8 sekund. Ułamek promila w stosunku do konkurentów. Nasz komitet był zresztą niejednym, choć najjaskrawszym, przypadkiem dyskryminacji.
Gdy już uprzejmie dostrzeżono jeden z 8 zarejestrowanych w skali ogólnopolskiej komitetów – prezentując jego program telewizja kontynuowała specyficznie pojętą misję. Jedną z ciekawszych form przyjął na 2 tygodnie przed głosowaniem dziennikarz TVP Info, łagodnie namawiając w wywiadzie naszą polityczką do zmiany afiliacji i oferując oryginalne uzasadnienie: „przecież konkurencyjna koalicja jest ostatnio promowana i szybuje wzwyż w medialnych sondażach…”
Degradacja medialnego rynku trwa co najmniej od dekady. Internet przyniósł naskórkową swobodę wypowiedzi, ale rozbił rynek tradycyjnych mediów – te padły łupem najsilniejszych inwestorów, często uległych wobec macherów ze świata polityki. Odpływ czytelników do sieci błyskawicznie wymusił cięcia budżetów – prywatnych i państwowych, bez różnicy, wyrzucając za burtę co najmniej kilka tysięcy pracowników etatowych i współpracowników, często na małych, lokalnych rynkach. Kolejnych kilka tysięcy polskich dziennikarzy i innych ludzi mediów straciło stabilne warunki pracy w następstwie outsourcingu organizacyjnego w TVP. Tak mówią branżowe szacunki. Czy są to powody do moralnego i zawodowego zaangażowania, do organizowania publicznej presji? Niezupełnie – na alarm bije się dopiero, gdy kontrakty w państwowych kanałach traci dziennikarska elita.
Czemu wówczas nie krzyczeli? Według zasad narzucanych przez starszych kolegów stawianie tych pytań jest dwuznaczne – zawsze bowiem można się odwinąć tak jak Agata Bielik-Robson jednemu z polemistów: „Gdzie był wtedy Jan Sowa – chyba nie pod Sejmem?”. Otóż owszem, byliśmy i staraliśmy się mówić pełnym głosem.
Cóż z tego? Co może wynikać z naszej aktywności, skoro liberalne ponoć urządzenia rodem z ostatnich dekad są tak dobrze impregnowane na jakikolwiek ruch myśli? Na przykład „Newsweek” – medium macierzyste wspominanego tu redaktora Tomasza Lisa – który z zasady nie publikuje żadnych tekstów autorów zewnętrznych? Oto wasz liberalizm i wasza niezależność – uszyta według mrocznych, kolonialnych wzorów.
W mediach publicznych i prywatnych nowe idee polityczne albo gospodarcze są ściśle przystrzyżone pod wymiar dopuszczalny przez aktualnych mocodawców, nie ma dyskusji, znikł zwyczaj drukowania polemik. Debatę zastąpiła gra interesów, pomysły – konkurencja politycznych zamówień… Postępujące zubożenie wydawców i przekształcenia ery cyfrowej zostawiają na bruku wielu szeregowych pracowników. Upolitycznienie tych tytułów, które pozostały na rynku, zamyka drogę nie tylko konkurentom, ale jakimkolwiek promotorom publicznej debaty. Państwo i tym razem stanęło po stronie najsilniejszych. Wszystko zaś każe zadać pytanie podstawowe: co takiego – w liberalnym przebraniu – oferujecie nam, szanowni starsi koledzy?
***
Mówimy więc o dwóch różnych rzeczach. Wy, szanowni koledzy, wypowiadacie się z pryncypialnego oddalenia. Mówicie o idealnym wcieleniu demoliberalnych norm. My konfrontujemy je z praktyką widzianą za oknem i porównujemy z tym, co osiągnięto w krajach zachodniej Europy, do której wszyscy przecież aspirujemy. A w realnym życiu media spod znaku Kraśki i Lisa mają się tak do liberalnego minimum, jak pałka milicyjna do rurki z kremem. Oligarchizacja rynku środków przekazu jest faktem. Faktem jest jego odspołecznienie i wyobcowanie wobec realnych problemów obywateli. Media w teorii „publiczne” kapitulują pod finansową i polityczną presją, porzucają ambicje edukacyjne i społeczne.
Już są lekceważone – a może być gorzej, gdy do zagospodarowania frustracji środowisk wykluczonych zabierze się skrajna, ksenofobiczna prawica. I gdy ona zacznie dyktować warunki na „odcinku” państwowej propagandy.
Czy państwo PIS zbuduje lepsze media? Wątpliwe. Czy doprowadzi do kolejnych patologii? Całkiem prawdopodobne.
Nie lekceważymy zagrożeń dla państwa prawa i dla liberalnych zasad. Ale walczyć o nie musimy zgodnie z elementarnymi zasadami wiarygodności. Prawdziwie publicznego radia i telewizji nie wywalczymy pod rękę z tymi, którym zależy na pilnym odtworzeniu ładu medialnego III RP.
Niezależność od społeczeństwa i wolność dla uprzywilejowanych – to specyficzny rodzaj wolności. Narzędzie kontroli władzy? Niezupełnie, raczej instrument rozgrywek w łonie elit. Swoboda wypowiedzi? Hmm, w ścisłym korytarzu zakreślonym przez finansowych dysponentów.
Czy nie taki jest pejzaż polskich mediów u progu XXI wieku? Trzeba mieć nadzieję, że lewicowa wrażliwość nie pozwoli zaprzeczyć nawet kolegom pamiętającym „gazety” z czasów PRL. Bo jeśli w tych sprawach możliwa jest zgoda, to może jeszcze nie wszystko stracone?
***
Jak iść naprzód ponad drugorzędnymi podziałami? Jak obronić i liberalizm, i lewicowość, a przy tym wszystkim autentyzm i wiarygodność? To proste. Wiarygodności broni się tylko w działaniu.
Jeśli więc chcemy jasno wyrazić swój sprzeciw dla rozmiękczania demokracji i dla działań antyspołecznych, to trzeba zakasać rękawy. Bo oprócz maszerowania musimy jeszcze pracować – organizować, kształcić, wyjaśniać, pomagać i uświadamiać.
Wyczerpał się potencjał gombrowiczowskiej „wojny na miny” w bliskich nam środowiskach. Można przeżywać własną wyższość moralną i dzielić włos na czworo – ale świat żyje w swoim rytmie, i mało miejsca zostawia na nasze wishful thinking. Proponuję więc w zamian coś prostego – zapiszcie się do partii Razem. Do pierwszej masowej, lewicowej, socjaldemokratycznej partii w powojennej Polsce. Zapraszamy do aktywności – bo tylko wsparte pracą obroni się nasze wspólne, demokratyczne minimum.
***
Justyna Szpanowska – partia Razem, Zarząd Regionu Warszawskiego
Artykuł jest wyrazem poglądów autorki.
**Dziennik Opinii nr 43/2016 (1193)