W pandemii stosujemy strategię „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Nie znamy nawet przybliżonej skali zakażeń w Polsce, więc rząd działa na ślepo, podejmując decyzje z dnia na dzień. Wiele z nich jest absurdalnych. Niektóre są wręcz podejrzane.
Jakość państwa i jego instytucji wychodzi na wierzch w sytuacjach kryzysowych. Gdy jest dobrze, koniunktura sprzyja, a pieniądze napływają z zagranicy, to nawet niespecjalnie sprawne państwo może działać latami bez większych potknięć, a bogacący się obywatele często nawet nie zauważają, że z ich krajem jest coś nie tak. Oczywiście, garstka pasjonatów od lat niestrudzenie alarmuje, że nie mamy mieszkań komunalnych, miliony Polek i Polaków są wykluczone transportowo, a na ochronę zdrowia wydajemy prawie najmniej w UE. Problem w tym, że w czasach prosperity te głosy przypominają wołanie na puszczy. Przecież sprawy idą ku lepszemu, jeśli czegoś ci brakuje, to sobie zwyczajnie kup.
Prawdziwy egzamin państwo zdaje w obliczu kryzysu. Poprzedni kryzys gospodarczy właściwie ominął Polskę, co najwyżej nieco nas zahaczając. Wiosenną falę pandemii także przeszliśmy raczej suchą stopą, głównie dzięki niezwykłej mobilizacji społeczeństwa i bardzo szybko wprowadzonym oraz daleko idącym restrykcjom. Wymagało to jednak zupełnego zamrożenia życia na trzy miesiące, a wielu ludzi przypłaciło to utratą pracy lub bankructwem.
czytaj także
Dopiero jesienna fala pandemii jest rzeczywistym testem sprawności naszych instytucji. A ten test nasze państwo zalicza co najwyżej na dopuszczający – czyli na tyle, żeby jakoś przecisnąć się do następnej klasy.
Grzechy polityki pandemicznej można wymieniać długo. Działania polskich władz są chaotyczne i podejmowane pod wpływem chwili. Rządzący przy tym zupełnie nie liczą się z interesem poszczególnych grup społecznych, a nawet nie przewidują zachowań obywateli, którym powinni służyć. Strategia walki z jesienną pandemią przypomina spanie po imprezie pod jedną kołdrą w trzy osoby w mroźnym pokoju. Kołdra co rusz się przesuwa, bo każdy próbuje zdobyć dla siebie przynajmniej troszkę okrycia. Gdy zakryje w miarę szczelnie jedno miejsce, zaraz drugie zupełnie się odkrywa, więc leżący tam delikwent zaczyna kombinować, jak by tu ją przyciągnąć we własną stronę. Co gorsza, w szafie obok leżą sobie niezauważone przez nikogo dwie kołdry, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby najpierw spokojnie rozejrzeć się po pokoju.
Pandemiczne życie chwilą
Gdy w piątek 30 października premier Morawiecki ogłosił, że przez cały weekend cmentarze będą zamknięte, w polskich domach zawrzało. Rodziny na szybko organizowały wyjazd na groby, byle zdążyć przed północą. W efekcie na polskie cmentarze ruszył tłum ludzi. W jeden wieczór na nekropoliach spotkali się ci, którzy bez rządowej ingerencji odwiedziliby je w ciągu trzech dni. Oczywiście, było to do przewidzenia. Wystarczy znać choć trochę Polki i Polaków, żeby wiedzieć, że w takiej sytuacji ruszą na cmentarze jeszcze tego samego dnia. Być może gdyby rządowe Centrum Analiz Strategicznych zajmowało się tworzeniem strategii dla państwa, a nie dla partii, ktoś by to rządzącym podpowiedział.
A nie był to przecież pierwszy przypadek, gdy rząd podjął decyzję z dnia na dzień, stawiając obywateli i obywatelki pod ścianą. Nieco wcześniej, bo 23 października, z dnia na dzień zamknął restauracje. Dał restauratorom dokładnie jeden dzień na dostosowanie się do sytuacji, czym naraził ich na dodatkowe koszty. Wszak wiele zapasów, szczególnie warzyw czy owoców, zwyczajnie się psuje. Gdyby właściciele zostali uprzedzeni o zamknięciu lokali wcześniej, nie zrobiliby zakupów na weekend. W podobnej sytuacji byli zresztą sprzedawcy kwiatów na cmentarzach. Im przynajmniej rząd na szybko zaczął organizować skup przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Co prawda po cenie hurtowej, ale dobre i to.
W radiu RMF wiceminister spraw wewnętrznych Paweł Szefernaker rzucił nieco przewrotnie: „Przepraszam w imieniu wszystkich, którzy popełniają błędy, podejmując decyzje z godziny na godzinę”. Pytanie tylko, kto właściwie kazał polskiemu rządowi podejmować decyzje z godziny na godzinę? Sytuacja pandemiczna jest dynamiczna, jednak wszyscy od dawna wiedzieli, że jesienią przyjdzie nam się zmierzyć z drugą falą zakażeń. Rząd miał więc pół roku na stworzenie „planów ewentualnościowych”, w których na podstawie twardych wskaźników mógł opisać krok po kroku, jakie działania zostaną podjęte w każdej z hipotetycznych sytuacji. Plany te mogły być publicznie dostępne wraz z dokładnymi i aktualnymi danymi zakażeń, dzięki czemu każdy zainteresowany mógłby śledzić sytuację i nie zostać zaskoczony decyzjami rządu. Jesienne działania rządu można było rozpisać latem i upublicznić, rysując choćby i dziesięć różnych scenariuszy – byle były jawne, dostępne i oparte na obiektywnych przesłankach. Niestety, latem rządzący mieli inne sprawy na głowie.
Wiem, że nic nie wiem
Właściwie trudno się dziwić, że rządzący nie stworzyli scenariuszy, które niejako z automatu pokazywałyby im, co robić. Stworzenie takich skutecznych planów działania wymagałoby posiadania odpowiedniej wiedzy statystycznej, na podstawie której wprowadzano by lub znoszono kolejne restrykcje. Tymczasem polski rząd nie posiada danych, ponieważ właściwie nie prowadzimy dokładnych badań nad zakażeniami, tak jak chociażby Niemcy. Dlatego nie jest w stanie przekonująco wyjaśnić, dlaczego zamyka poszczególne branże i zamraża konkretne aktywności, a innych nie. Doszło do zupełnie kuriozalnych sytuacji. Wiceminister infrastruktury Marcin Horała stwierdził na przykład, że siłownie zostały zamknięte, ponieważ mają niskie sufity, w przeciwieństwie do hal sportowych. Być może osiedlowe siłownie, które minister Horała pamięta z czasów młodości, faktycznie miały niskie sufity, szczególnie te w piwnicach, ale obecnie budowane kluby fitness to przestronne i świetnie wentylowane obiekty.
czytaj także
Jeszcze bardziej kuriozalną wypowiedź zaliczył rzecznik rządu Piotr Muller, uzasadniając zamknięcie teatrów i kin koniecznością korzystania z transportu publicznego. „Gdyby do siłowni, kin czy teatrów można było dostać się z pominięciem transportu publicznego, to decyzja byłaby pewnie inna” – stwierdził rzecznik. Pomijając fakt, że wiele osób do kin lub teatrów jeździ własnym autem lub dociera na piechotę, to nie ma żadnych dowodów na to, że pojazdy komunikacji zbiorowej są istotnymi ogniskami zakażeń. Wręcz przeciwnie, wiele badań – z Hiszpanii, Niemiec, USA, a nawet skrajnie zatłoczonego Hongkongu – dowiodło, że zakażenia w komunikacji zbiorowej to zupełny margines. Skoro polscy rządzący nie mają własnych badań, to mogliby chociaż zerkać na te prowadzone w innych krajach.
Doszło więc do niezrozumiałej sytuacji, w której jedni mogą uprawiać sport, a inni nie, i właściwie trudno powiedzieć dlaczego. Przykładowo na tyskim lodowisku najpierw odbywa się trening hokeja dla dzieci, prowadzony w ścisłym reżimie sanitarnym – rodzice są odseparowani i absolutnie nie mogą wchodzić na taflę. A po treningu jest tak zwana ślizgawka, podczas której chętni mogą swobodnie jeździć po tafli – wtedy o reżim sanitarny już nikt specjalnie nie dba, a rodzice mieszają się z dziećmi na łyżwach. Czy to jest bezpieczniejsze niż ćwiczenie na siłowni przy zachowaniu dystansu? Przypuszczam, że wątpię.
Pływanie w mętnej wodzie
Rozwiązania antypandemiczne wprowadzane przez polską władzę są więc obwieszczane z dnia na dzień, a co gorsza, nie są poparte danymi czy badaniami. Prace nad nimi są także zupełnie nietransparentne, co sprzyja lobbingowi i układaniu przepisów pod tych, którzy mają chody w rządzie. Zwracają uwagę na to Grzegorz Makowski i Marcin Waszak w opracowaniu Ustawodawstwo okresu pandemii a korupcja. Tarcze antykryzysowe procedowano w ekspresowym tempie – pierwszą w sześć dni, drugą w pięć, a trzecią w piętnaście – zmieniając w sumie ponad dwieście aktów prawnych. Wrzucano do nich przepisy czasem zupełnie nieodnoszące się do meritum, jakby chciano je ukryć w gąszczu antypandemicznych regulacji. W trzeciej tarczy znalazły się na przykład przepisy umożliwiające unieważnienie trwającej aukcji na udostępnienie częstotliwości 5G. Jedna z poprawek podrzuconych w komisji umożliwiła natomiast zdjęcie ze stanowiska szefa Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Co zresztą przeszło i obecnie Marcin Cichy nie jest już szefem UKE.
czytaj także
Autorzy opracowania stawiają tezę, że mogło dojść do lobbingu Amerykanów. „Jedna z możliwych, a zarazem całkiem realistycznych odpowiedzi na to pytanie sprowadza się do stwierdzenia, że zmiany te mogły być wynikiem lobbingu dyplomatycznego ze strony USA. Od dawna wiadomo, że rynek usług telekomunikacyjnych dzięki stworzeniu sieci 5G stanie się bardzo atrakcyjny, zwłaszcza w relatywnie dużym państwie europejskim, jakim jest Polska. Wiadomo również, że o ten rynek walczą przede wszystkim firmy amerykańskie i chińskie, a rząd prawicy jest bardzo podatny na wpływy Amerykanów. Najprawdopodobniej chodziło zatem o utorowanie drogi do takiego rozstrzygnięcia aukcji na częstotliwości 5G, aby większe szanse miały firmy amerykańskie” – piszą Makowski i Waszak.
To całkiem prawdopodobne, zważywszy że rząd nie przejmuje się przesadnie kwestiami konfliktu interesów czy wpływu grup interesu na proces podejmowania decyzji. Czego doskonałym przykładem są niedawne negocjacje dotyczące funkcjonowania wyciągów narciarskich. Z początkowych zapowiedzi rządu wynikało, że zimą, przynajmniej w pierwszych miesiącach, wyciągi będą zamknięte. A jednak po negocjacjach z branżą dosyć niespodziewanie okazało się, że mimo wszystko będą mogły przyjmować narciarzy.
PiS do Unii: Chcecie praworządności? To my strzelimy Polsce w łeb
czytaj także
Skąd ta pozytywna decyzja? Ano stąd, że branża narciarska ma w rządzie bliskiego sojusznika, jakim jest wiceminister rozwoju, pracy i technologii Andrzej Gut-Mostowy z Porozumienia. Gut-Mostowy zresztą osobiście uczestniczył w negocjacjach z branżą. Problem w tym, że jeszcze w maju tego roku miał większość udziałów w spółce „Witów-Ski”, która posiada obiekt narciarski na Podhalu. Większość z tych udziałów już sprzedał, więc trudno powiedzieć, żeby osobiście skorzystał na wynegocjowanych rozwiązaniach. Czy można jednak powiedzieć, że patrzył łaskawym na branżę, w którą jeszcze do niedawna był zaangażowany? Bez wątpienia tak. Inne branże takiego szczęścia nie miały.
Czego oczy nie widzą…
Rząd zachowuje się zresztą tak, jakby mu nie zależało na posiadaniu wiedzy o pandemii. Robimy niemal najmniej testów w Europie i badamy tylko pacjentów objawowych. Wykonaliśmy jak dotąd 6 milionów testów, czyli 160 tysięcy na milion mieszkańców. Spośród krajów UE jedynie w Bułgarii testuje się na mniejszą skalę. Z czego to wynika? Ano z tego, że nawet pacjenci objawowi mają problem z otrzymaniem skierowania na test – jest mnóstwo doniesień tego rodzaju.
Jedną z największych baz danych na temat COVID-19 w Polsce prowadzi 19-letni Michał Rogalski, a z jego danych korzystał nawet premier Morawiecki. Rogalski regularnie informuje na Twitterze o absurdach dotyczących statystyk covidowych – chociażby o tym, że w niektórych województwach liczba testów pozytywnych jest wyższa niż liczba testów wykonanych. Jak to możliwe? Prawdopodobnie chodzi o to, że do przeprowadzonych badań nie wlicza się testów antygenowych robionych prywatnie. Może być też tak, że sanepidy podają dane z poślizgiem, tylko że wtedy porównywanie liczby testów do liczby zakażeń, by określić odsetek pozytywnych, mija się z celem.
czytaj także
W gruncie rzeczy trudno powiedzieć – ciężko połapać się w tym chaosie. Żeby oszczędzić bólu głowy obywatelom, powiatowe stacje sanepidu zaprzestały publikowania danych na swoich stronach. Rzekomo chodzi o to, żeby nie wprowadzać w błąd. Od teraz dane będą publikowane centralnie. Problem w tym, że społecznicy tacy jak Rogalski nie będą mogli weryfikować informacji i tworzyć własnych baz danych. Trzeba będzie się opierać na danych Ministerstwa Zdrowia, które są podawane w sposób niedoskonały.
W kontekście pandemii stosujemy więc strategię „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Rząd nie zna dokładnej mapy zakażeń, więc wprowadza restrykcje na ślepo. Nie znamy nawet prawdziwej skali epidemii w Polsce – może być bez porównania większa niż oficjalne dane, gdyż w październiku i listopadzie zanotowaliśmy tysiące „nadwyżkowych” zgonów. Obywatele nie są informowani o wprowadzanych restrykcjach z wyprzedzeniem, bo rząd podejmuje decyzje, jak stwierdził minister Szefernaker, z godziny na godzinę. Oczywiście sytuacja pandemiczna jest dynamiczna, no ale nie aż tak. Co gorsza, proces podejmowania decyzji jest nietransparentny, przez co silniejsze grupy wpływu mogą skutecznie lobbować za swoimi interesami.
Kowal: Koronawirus to nie jest wypadek przy pracy, ale brama do nowego innego świata
czytaj także
W czasie kryzysu rządzący wprowadzają więc chaos zamiast tak potrzebnego spokoju. Obniżają tym zaufanie do państwa i poszczególnych instytucji. Dają pożywkę zwolennikom teorii spiskowych i wytwarzają napięcie w poszczególnych grupach społecznych. Jak w takiej sytuacji zwykli obywatele mieliby się połapać i racjonalnie planować swoją codzienność? Chyba jedyną sensowną strategią na obecne czasy jest zamknąć się w domu i próbować to jakoś przeczekać.