Kraj

Ikonowicz: Bogaty kraj biednych ludzi

Jesteśmy bogatym krajem biednych ludzi, w którym liczą się jedynie potrzeby banków, deweloperów i klasy średniej.

Dużo się mówi o „socjalnym” PiS-ie. Jednak w czasie pandemii rząd zadbał o przedsiębiorców, nie o pracowników. W związku z inflacją zamierza zadbać o tę nieliczną, stosunkowo zamożną grupę obywateli (jakieś 10–12 proc.), których stać na zaciągnięcie kredytów hipotecznych. Cała reszta pozostanie zdana na wolny rynek i absurdalnie wysokie ceny wynajmu. Premier Morawiecki troszczy się też o tych, którzy mają zbyt nisko oprocentowane lokaty bankowe. O tych, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, nie troszczy się wcale.

Urzędowy optymizm każe nam wierzyć, że większość Polaków znakomicie sobie radzi. Ale to fikcja. Uśredniony wskaźnik inflacji niewiele mówi o realnym wzroście kosztów utrzymania. Zapewne luksusowe samochody nie bardzo zdrożały, ale w górę idą koszty utrzymania mieszkania, energii, żywności, transportu. Ta część społeczeństwa, która większość swych dochodów wydaje na podstawowe dobra i usługi, czyli znakomita większość, silniej odczuwa skutki rosnących cen niż ci, dla których te wydatki stanowią niewielką część budżetu.

Podobno masło kosztuje więcej, bo teraz zarabiamy lepiej. Prawda to?

Więcej nawet. Najzamożniejsi Polacy na pandemii i inflacji się wzbogacili. Między innymi poprzez lokowanie aktywów w nieruchomościach, których ceny rosną w zawrotnym tempie. To sprawia, że rośnie szybko przepaść między górnymi 10 proc., które jeszcze kilka lat temu konsumowały 40 proc. dochodu narodowego, a całą resztą.

Bieda to nie tylko brak środków na opłacenie ważnych usług i kupno potrzebnych w codziennym życiu produktów. Bieda to także ciągłe poczucie zagrożenia. Gdyby Polska była państwem dobrobytu, w którym władza dba, aby ludzie nie wypadali poza margines życia społecznego i gospodarczego, osobiste porażki, złe decyzje, choroby (w tym coraz częstsza depresja) nie prowadziłyby do życiowych katastrof. Takich, które powodują załamanie, a potrafią też skończyć się samobójstwem.

Jednak wbrew szerzonym tu i ówdzie nieprawdom pomoc społeczna w Polsce nie oferuje nawet tyle, by wyciągać ludzi z nędzy. Kuriozum stanowi sytuacja, w której jedna z pracownic socjalnych wskazywała miastu, które ma obowiązek zaspokajać potrzeby mieszkaniowe najuboższych i dysponuje zasobem mieszkań socjalnych, noclegownię, do której należy zawieźć eksmitowanego mężczyznę w starszym wieku.

Gdzie państwo nie może, tam posyła pracowniczkę socjalną

Rosnąca liczba osób starych i niedołężnych musi żyć za 719 zł zasiłku stałego, który wypłaca im pomoc społeczna, z powodu trwałej niezdolności do pracy. Muszą przy tym podpisywać zobowiązanie, że nie będą dorabiać. Niewielu jednak stosuje się do tego zakazu, bo żeby w ogóle jakoś przetrwać, to mimo chorób harują na czarno. To nowe zjawisko jest pokłosiem całych dziesięcioleci pracy na czarno i nieoskładkowanych, śmieciowych umów cywilnoprawnych.

Jednocześnie kryteria dochodowe uprawniające do pobierania jakiejkolwiek pomocy nie są waloryzowane, co przy obecnej skali inflacji sprawia, że coraz mniej osób może w ogóle ubiegać się o zasiłek, a siła nabywcza takiego zasiłku systematycznie maleje.

Jednym z instrumentów mających zamortyzować wzrost cen jest podnoszenie płacy minimalnej. Jednak koszty utrzymania, zwłaszcza mieszkań w dużych aglomeracjach, nie pozwalają na wyżywienie z płacy minimalnej rodziny z choćby jednym dzieckiem. Dlatego tak wiele rodzin z dziećmi zgłasza się do Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej z prośbą o pomoc w uzyskaniu mieszkania komunalnego. Bo wynajem na wolnym rynku jest tak drogi, że dopiero kiedy oboje rodzice pracują, mogą związać koniec z końcem, choć i to nie zawsze zapobiega zadłużaniu się.

Mieszkanie prawem, nie towarem – historia pewnego nieporozumienia

Drugim buforem dającym jakieś poczucie bezpieczeństwa są oszczędności. Podobno 25 proc. Polaków nie ma żadnych pieniędzy odłożonych na czarną godzinę. To, co zdołała uciułać reszta, to najczęściej jakieś kilka pensji. Dlatego od wielu młodych ludzi słyszę, że nie mogą zmienić pracy, bo żeby efektywnie szukać nowej, musieliby się zwolnić, a nie mają pieniędzy, by w tym czasie przeżyć.

Młodzi poszukujący zatrudnienia nawet w Warszawie mogą mówić o szczęściu, jeżeli uda im się zatrudnić na umowę o pracę. Kiedy porównamy oszczędności z zadłużeniem, okaże się, że zobowiązania są o wiele wyższe niż grosze odłożone na koncie. Racjonalność finansowa nakazywałaby w takim wypadku zmniejszyć dług, pokrywając go z oszczędności – bo oprocentowanie kredytów jest nieporównanie wyższe niż odsetki z lokat. Ludzie jednak tego nie robią, bo potrzebują mieć rezerwę na niespodziewane wypadki. Ich ciągłe poczucie zagrożenia pozwala bankom zarabiać na owej różnicy oprocentowania.

W analizie dobrostanu społecznego bardzo często umyka nam, kto wie, czy nie najważniejszy czynnik – czas. Czasu nie liczymy, liczymy tylko pieniądze. Goniąc za groszem, starając się za wszelką cenę domknąć budżet domowy, ludzie podejmują dodatkowe zatrudnienie albo godzą się na pracę w wydłużonym wymiarze czasowym. Ta harówka od świtu do nocy jest w dodatku wynoszona do rangi cnoty, choć przecież większość z nas unieszczęśliwia, nierzadko kosztuje zdrowie, a nawet życie.

Praca po godzinach. Długo jedziesz? Łatwiej się zajedziesz

O tym, że tak jest, świadczą statystyki. Jesteśmy drugim (po Grekach) najdłużej pracującym narodem w Europie. A mimo to duża część gospodarstw domowych zadłuża się, żeby pokryć bieżące koszty utrzymania. Z badania Krajowego Rejestru Długów wynika, że aż co czwarty Polak, zaciągając kolejny kredyt, raczej nie myśli o tym, jak go spłaci. Pomiędzy 1500 a 3000 złotych miesięcznie zarabia 55 proc. kredytobiorców. I to jest odpowiedź, dlaczego tak się dzieje. Jeżeli dziś potrzebują kredytu, to znaczy, że nie wystarcza im pieniędzy, a w kolejnych miesiącach będzie im brakowało dodatkowo na obsługę zaciągniętej pożyczki. Zaciągając pożyczkę, lepiej więc nie myśleć o tym, z czego się ją spłaci.

Bezpieczny poziom relacji miesięcznych rat do dochodów to według Komisji Nadzoru Finansowego 50 proc. Oznacza to, że łączne raty, które mamy co miesiąc do spłacenia, nie powinny być wyższe niż połowa naszych dochodów. Te proporcje mają sens, gdy dotyczą ludzi zarabiających średnią krajową i więcej. Jednak gdy dłużnik pobiera wynagrodzenie minimalne, konieczność wydawania połowy na raty oznacza całkowitą niemożność związania końca z końcem.

To zresztą nie przypadek, że organ nadzorujący sektor bankowy głosi takie „mądrości”. Bo udzielając kredytów, cały ten sektor zachowuje się tak, jak gdyby średnią krajową i więcej zarabiała większość społeczeństwa. Tymczasem najczęściej występujące wynagrodzenie (dominanta), jest tylko nieco wyższe od płacy minimalnej. I w 2018 roku – ostatnim, za który GUS opublikował dominantę – wynosiła ona 2020 zł na rękę. Dziś zapewne nie sięga ona 3000 zł. Gdyby więc połowa tej kwoty szła na raty bankowe, z reszty nie udałoby się pokryć nawet wydatków na mieszkanie, nie mówiąc o jedzeniu i innych kosztach utrzymania. (Wynagrodzenie minimalne wynosi dzisiaj 2182 zł netto).

A przecież wiele osób nie jest objętych oficjalną statystyką. Wynika to z prekaryjnych form zatrudnienia i z nagminnego omijania ustawy o płacy minimalnej. Wiele firm, np. ochroniarskich, płaci pracownikom o wiele mniej, niż wynosi minimalna stawka godzinowa – 14,29 zł na rękę, każąc im jednak kwitować kwoty wypłaty zgodne z ustawą. Nasze pojęcie o zarobkach Polaków wykrzywia też fakt, że do ogłaszanej przez GUS średniej krajowej nie wlicza się zarobków w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw, gdzie płace są najniższe. Jest nawet informacja o tym w raportach GUS-u. A chodzi o ponad 2 miliony firm.

Mamy więc zafałszowane wyobrażenie o zarobkach polskiego społeczeństwa i olbrzymi kryzys wywołany spekulacją na rynku mieszkaniowym. Przy olbrzymim głodzie mieszkaniowym, spotęgowanym przybyciem ponad 3 milionów uchodźców ze wschodu, aż 1,8 miliona mieszkań stoi pustych.

Pomożemy wam się zadłużyć, czyli prawicowy rząd kapituluje w sprawie mieszkań

Tymczasem ten rzekomo socjalny rząd wciąż kombinuje, jak napełnić i tak już pełne kieszenie. Zamiast budować mieszkania czynszowe na każdą kieszeń, chce dopłacać do rat kredytów hipotecznych, finansując w ten sposób banki i deweloperów. Podczas gdy dziesiątki miliardów z dopłat tarczy antycovidowej leżą bezczynnie na kontach prywatnych firm, progi dochodowe do pomocy społecznej pozostają w tyle za inflacją.

W wyniku podniesienia stóp procentowych wielu młodym ludziom świat wali się na głowę. Dlatego już czas, aby kredyt hipoteczny przestał być jedynym sposobem na wyprowadzkę od rodziców i założenie rodziny. Za rządów PO dopłacano do kredytów hipotecznych, napełniając kieszenie bankom i deweloperom. Dziś ten sam pomysł powraca, choć w o wiele większej potrzebie są choćby ludzie skazani na wynajmowanie mieszkań za cenę co najmniej jednego wynagrodzenia.

Nie lepiej sytuacja wygląda w samorządach. Miasto stołeczne Warszawa rozpoczyna budowę kładki rowerowo-pieszej przez Wisłę, podczas gdy co dziesiąte mieszkanie komunalne na Pradze Północ wciąż nie ma toalety.

Problemy młodych to tykająca bomba polityczna

Tymczasem dochód narodowy wciąż rośnie. Jesteśmy bogatym krajem biednych ludzi, w którym liczą się jedynie potrzeby klasy średniej, która toaletę już ma, a teraz pojedzie sobie w poprzek Wisły na rowerze.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Ikonowicz
Piotr Ikonowicz
Działacz społeczny, polityk
Działacz społeczny, polityk, dziennikarz, poseł na Sejm II i III kadencji. Przewodniczący Ruchu Sprawiedliwości Społecznej.
Zamknij