Kraj, Świat

Koniec antyimperializmu idiotów

Imperium, które fizycznie zagraża Polsce, to putinowska Rosja. Kto nadal tego nie rozumie, ten już nie zrozumie. Kto dziś prowadzi wewnętrzną medytację i pielęgnuje w sobie antyimperializm skupiony na Stanach Zjednoczonych, zwyczajnie zapomina, gdzie żyje. 

Bilans dwudziestu dni wojny: Niemcy ogłaszają, że dostarczą broń Ukrainie, a same zaczną zbroić się na potęgę. Tradycyjnie neutralna Szwajcaria dołączyła do zachodnich sankcji wymierzonych w Rosję. Azerbejdżan wspiera ukraińskich lekarzy. Włochy żyją tym, że prezydent polskiego miasta upokorzył Salviniego. Coca-Cola opuszcza potężny rynek z powodów ideologicznych. Kazachstan nie pacyfikuje antyrosyjskich demonstracji.

I co może najbardziej zaskakujące: Polska z otwartymi ramionami przyjmuje miliony uchodźców. Każde z tych wydarzeń jeszcze miesiąc temu byłoby nie do pomyślenia.

Usłyszeć ostrzeżenie 

Jerzy Giedroyć ściśle wiązał sukces niepodległej Polski z istnieniem niepodległej Ukrainy. W 1993 roku pisał: „Upadek Ukrainy może być końcem naszej niepodległości. Polska racja stanu wymaga, abyśmy w miarę naszych możliwości pomogli Ukraińcom w utrzymaniu ich niepodległości, aby nie skończyło się to tak jak z Petlurą, kiedy internowanym oficerom Piłsudski mógł powiedzieć tylko »Ja was przepraszam, ja was bardzo przepraszam«. Jednocześnie powinniśmy nawiązać jak najszybszą współpracę z czynnikami demokratycznymi w Rosji, które przecież istnieją […] To jest wspólna walka i tu wyświechtany frazes, za naszą i waszą wolność, może stać się rzeczywistością”.

Dzisiaj, trzy dekady później, prawdziwość tych tez pokazuje ulica: poczuliśmy, że ktoś walczy też o naszą przyszłość. Obrońcy Ukrainy walczą również o suwerenność Polski. Boimy się o nich i o siebie samych.

Dimitrova: Nie da się przygotować ludzkiej psychiki na wojnę

Sytuacja jest dla Polski wyjątkowa: otrzymaliśmy ostrzeżenie z gatunku ostatecznych. Według szacunków dziewiętnastego dnia wojny z głodu i chłodu i odniesionych ran w samym Mariupolu zginęło więcej ludzi niż podczas ataku terrorystycznego na World Trade Center.

Mimo że sama Polska nie została jeszcze zaatakowana, to na poziomie logistycznym, społecznym i emocjonalnym ogromny wstrząs przeżywamy już teraz. Bohaterski prezydent Zełenski i jego ekipa, niewiarygodna odwaga cywilów, niezwykłe w tych warunkach poczucie humoru i pewność siebie, a do tego rozkwit rapu, TikToka i memosfery – to onieśmielające patrzeć, w jakim stylu oni się bronią.

Potworność i skala zbrodni wojennych rosyjskiej armii – celowanie w obiekty cywilne, głodzenie oblężonych miast, ostrzeliwanie korytarzy humanitarnych – przeraża nas. I słusznie. Polska się przestraszyła i jest w tym potencjał, bo prawdopodobnie mamy jeszcze czas na zmiany.

Na razie niepewność i strach mają pozytywne skutki: jako społeczeństwo odpowiadamy na emocje aktywnością. Działamy na razie w tradycyjnie polskim trybie pospolitego ruszenia: robimy kanapki, naleśniki, napełniamy kanistry, kupujemy leki, pożyczamy przyczepkę, dostawiamy wersalkę od szwagra. Ten zryw jest imponujący, ale w oczywisty sposób nie może trwać wiecznie. Musimy wymagać od samorządów i władz krajowych natychmiastowego podjęcia działań koordynacyjnych w szpitalach, szkołach, spółdzielniach mieszkaniowych. Sami tego nie dźwigniemy.

Pospolite ruszenie Polaków, czyli chaos na granicy

Dostrzec i nazwać putinizm – też w Polsce

Musimy zacząć postrzegać putinizm za istotny problem wewnętrzny także u nas w kraju. Miarą naszego niezorientowania w obecnych wydarzeniach jest między innymi słownictwo, którym się posługujemy. Ideologię Putina nadal określamy losowymi terminami (oligarchia, konserwatywna dyktatura czy totalitaryzm).

Była ambasador RP w Moskwie, Katarzyna Pełczyńska, mówi o tym, że Rosja w dwa tygodnie przeszła z autorytaryzmu w militarną dyktaturę i prowadzi „faszystowską akcję wojenną”. Ukraińskie władze też szukają teraz słów. Mówią o Putinie: faszysta, okupant, terrorysta, ludobójca.

Ciche poparcie milczącej większości, czyli teraz to Rosjanie muszą się zbuntować i powstrzymać wojnę

Kiedy 7 października 2006 roku, z okazji urodzin Putina, została zamordowana Anna Politkowska, przejęło się rosyjskie środowisko dziennikarskie i część kosmopolitycznej elity. W 2007 roku, po bezprecedensowym cyberataku na ponad milion komputerów, obudziła się Estonia. W 2008 roku o zagrożeniu wyraźnie mówił w Tbilisi Lech Kaczyński. Po napaści na Ukrainę w 2014 roku wątpliwości zniknęły wśród Ukraińców i części Polaków. 24 lutego 2022 roku front zmienił cały Zachód.

Zaczęliśmy nazywać rzecz po imieniu. Agresywna polityka imperialna oparta na oligarchicznej władzy, ksenofobiczna, mizoginiczna i homofobiczna, to po prostu putinizm. Ten termin w zupełności nam wystarczy i pomoże precyzyjnie myśleć o zagrożeniu. Potworny cel i potworne środki tej polityki – iskandery spadające na mieszkalne dzielnice Kijowa i Charkowa, ostrzelane szpitale położnicze – są dziś nagą rzeczywistością.

Putinizm to całe spektrum działań. Z jednej strony to inspirowanie i finansowanie siatek organizacji destabilizujących demokrację w Europie, które odnoszą spektakularne sukcesy między innymi w Polsce, we Francji i we Włoszech. To zakrojona na masową skalę dezinformacja i podsycanie historycznych kontrowersji między mniejszymi państwami europejskimi. To państwowe zakazy „propagowania homoseksualizmu”, wykorzystywane w Rosji do zwalczania osób jakkolwiek niewygodnych – zjawisko opisane przez Mashę Gessen w porażającym reportażu Będzie, co było.

Kluczową rolę dla opisania putinowskich wpływów w obszarze praw kobiet ma do odegrania świadomy ruch feministyczny. Feministki z Europy Wschodniej, zwłaszcza z Polski, Litwy i Węgier, od lat mówią otwarcie o zagrożeniu i wskazują kremlowskie powiązania rzekomo spontanicznych ruchów na rzecz ograniczenia praw kobiet. Potężny backlash, który obserwujemy od ponad dekady, jest w dużej mierze inspirowany z Kremla, nawet jeśli poszczególni gracze nie są tego w pełni świadomi. W Polsce opisała to bodaj najlepiej Klementyna Suchanow w książce To jest wojna (2020). Niby jest to wiedza niemal powszechna, ale w praktyce przez dekady była ignorowana, często ze zwykłego koniunkturalizmu.

Od koronapierdolca do porzuconych pachołków Kremla. Co słychać w polskiej „partii rosyjskiej”

Putinizm to też specyficzne pobłażanie, szukanie w Rosji nostalgicznych obrazów „czystego ludu”. Jest w tym sens, że Putin od lat finansował organizacje powiązane z francuskim Frontem Narodowym, które z kolei promują teorię arystokraty Renauda Camusa o tak zwanym grand remplacement, czyli „wielkim zastąpieniu” białych Europejczyków przez niebiałych imigrantów.

Kolejny polityk lubiący strzelić sobie selfie z Putinem to Matteo Salvini, przywódca włoskiej skrajnej prawicy. Piękny przykład oporu dał niedawno prezydent Przemyśla, który z okazji wizyty Salviniego podarował mu koszulkę z władcą Rosji i powitał ze sceny słowami „No respect for you”. Prosty i ważny przekaz: nie mam dla ciebie szacunku. To dobra droga. Putinizm trzeba publicznie nazywać po imieniu, piętnować i aktywnie blokować w życiu politycznym.

Deputinizacja polskiej polityki to zadanie nie tylko dla lewicy, ale dla każdej części spektrum politycznego. Z jednej strony musi zrobić to samo PiS: jeszcze w grudniu europoseł Tomasz Poręba nie widział najmniejszego problemu w organizacji wysokiego rangą spotkania z Marine Le Pen.

Przeciw „eurosodomie” choćby z fanami Putina

Ale być może najważniejsze wyzwania są poza światem wielkiej polityki. To są codzienne sprawy: jeśli wchodzę w biznesową, polityczną czy artystyczną współpracę, to sprawdzam, kim są moi potencjalni partnerzy i czy korzystają z powiązanych z Kremlem funduszy lub mediów.

Takie działanie nie ma nic wspólnego z wrogością do Rosjan jako takich – przeciwnie, jeżeli ma kiedyś nastąpić normalizacja naszych stosunków z ich krajem, to prawdopodobnie wydarzy się to już po erze Putina. Jeżeli zależy im na utrzymaniu jakiegoś bytu politycznego, to możemy być niemal pewni, że ten byt nie działa w naszym interesie – i mówię tu szeroko o interesie suwerennych demokratycznych państw europejskich. W tym obszarze jestem umiarkowaną optymistką: właśnie teraz, pod wpływem słusznego i powszechnego w Polsce gniewu, można i należy świadomie rozbrajać środowiska otwarcie proputinowskie.

Emocjonalny antyamerykanizm jest po prostu uznawany za lewicowy, ale emocjonalny antyputinizm to już „moralna histeria”. Od lat przerabiamy to na polskiej kampusowej lewicy, po prostu dziwię się, że nawet teraz. Lewica powinna być antyimperialna również wtedy, kiedy tym złym imperium okazuje się Rosja.

Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną

czytaj także

Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną

Zofia Malisz, Magdalena Milenkovska, Dorota Kolarska i Jakub Gronowski

Stworzyć skuteczną obronę cywilną

Korzenie polskiej lewicy to antycarska PPS, to twardo antyimperialny kurs wszędzie tam, gdzie nasze najbliższe imperium – Rosja – działało na rzecz zdławienia samostanowienia innych narodów. Pod zaborami, ale także w Polsce międzywojennej, obóz socjalistyczny miał bardzo wysoką świadomość zagrożeń i wzywał do działań na rzecz fizycznej i politycznej samoobrony. Do tych korzeni trzeba dziś wrócić.

Nie przeskoczymy geografii. Imperium, które fizycznie zagraża Polsce, to imperium Putina. Kto na lewicy nadal tego nie rozumie, ten już nie zrozumie. Kto dziś na lewicy polskiej prowadzi wewnętrzną medytację i pielęgnuje w sobie antyimperializm skupiony na Stanach Zjednoczonych, zwyczajnie zapomina, gdzie żyje.

W większości mediów pojawiają się obecnie rozmaite wezwania do narodowego pojednania, rozwoju armii, kupna sprzętu. Oczywiście podstawą bezpieczeństwa jest skuteczne odstraszanie. W Rosji mamy jednak do czynienia z autokratą niemyślącym racjonalnie, wręcz błędnie kalkulującym, i musimy również myśleć o tym, że odstraszanie może w którymś momencie nie zadziałać.

To, co realnie chroni życie ludzkie w czasie konwencjonalnej wojny, to w ogromnej mierze sprawna obrona cywilna: schrony, stołówki, kuchnie polowe (dlaczego nie ma ich jeszcze na dworcach?!), przeszkolenie ludności na wypadek konfliktu, dobrze zaplanowane i przechowywane rezerwy żywności, dostęp do wody, paliwa i źródeł energii, środki łączności niezależne od (łatwo zniszczalnej) zewnętrznej infrastruktury.

I tutaj znów, polska lewica ma bardzo bogate tradycje rozsądnego myślenia o obronie cywilnej, chociaż trzeba zajrzeć w dość odległą przeszłość. Te zagadnienia od lat leżą u nas odłogiem, ponieważ nikt nie traktował na poważnie zagrożenia wojną konwencjonalną na terytorium Polski. Czy mieszkańcy któregokolwiek polskiego miasta mieliby szansę przetrwać to, co dzieje się dziś w Mariupolu?

Dopóki Rosja ma ambicje imperialne – a jak dalece je ma, obserwujemy z przerażeniem codziennie – musimy widzieć w niej zagrożenie, a co za tym idzie, szykować się do fizycznej ochrony życia w naszym kraju. Wściekły putinowski atak na naszego wschodniego sąsiada wyraźnie uruchomił naszą zbiorową wyobraźnię. Widzimy Ukraińców w schronach i pytamy – gdzie właściwie ja mogłabym się schować? Wojna Putina z Ukrainą musi oznaczać przede wszystkim przewartościowanie w myśleniu o obronie cywilnej. Po ataku na Kijów zadzwoniła do mnie znajoma zajmująca się zawodowo bezpieczeństwem i zagaiła: „Wiesz, że w Warszawie mamy jeden działający schron?”.

„Rosja celowo wywołuje katastrofę humanitarną na Ukrainie”, mówił Krzysztof Szczerski w oświadczeniu dla Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jesteśmy świadkami największego kryzysu uchodźczego w Europie od czasu drugiej wojny światowej. Ten kryzys został spowodowany przez jednego człowieka. To nas stawia w dość jasnej sytuacji. Na złość Putinowi musimy zachować się moralnie i zmodernizować polskie państwo na tyle, żeby móc to ustać. I to będzie bardzo ciekawy rozdział historii politycznej Polski.

Skończyć z antyimperializmem idiotów 

Przez lata lewicowe myślenie o zagrożeniu wojennym zamykało się w kalkach z lewicy zachodniej. Z czym, co mówię z dumą, na szczęście zerwała partia Razem.

Razem odcina się od zachodnich lewicowych międzynarodówek. Przez Rosję

Mamy tu bolesny przykład tego, co Leila Al Shami nazwała w 2018 roku „antyimperializmem idiotów”. Al Shami pisze: „Na części lewicy widoczne są głęboko autorytarne tendencje, gdzie stawia się państwa jako takie w centrum politycznej analizy. Solidarność obejmuje państwa (postrzegane jako główni aktorzy w walce wyzwoleńczej), a nie represjonowane i wykluczone grupy danego społeczeństwa. […] Antyimperializm idiotów sprowadza imperializm wyłącznie do działań Stanów Zjednoczonych”.

Aby zrozumieć przyczyny konfliktu w Ukrainie, trzeba wyjść poza nawyk cytowania amerykańskiej imperialnej prawicy. Postrzeganie dzisiejszego konfliktu w Ukrainie jako rozgrywki amerykańsko-rosyjskiej, w której winę ponosi USA, to nic innego jak pogląd Kissingera powielany później do znudzenia (fakt, że Chomsky się zgadza z Kissingerem, to nie dowód racji).

Ukraina dziś, tak jak wiele innych nacji walczących z kolonializmem i imperializmem w przeszłości, pokazuje ograniczenia starego myślenia. Dlatego i Zachód, i lewica środkowoeuropejska muszą teraz szybko przemyśleć swoje stanowisko wokół podstawowego rozpoznania: Ukraińcy mają prawo samostanowić o sobie. Ukraina w przeważającej części nie chce być w rosyjskiej strefie wpływów.

Od tego, co z tym zrobimy, zależy także nasz egzystencjalny interes.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Stańczuk
Kinga Stańczuk
Tłumaczka, analityczka, historyczka idei
Studiowała romanistykę i nauki polityczne na Uniwersytecie Londyńskim. Współzałożycielka Nowych Peryferii i Partii Razem. Publikowała między innymi w „Krytyce Politycznej”, „Gazecie Wyborczej”, „Małej Kulturze Współczesnej”, magazynie „Jacobin” i „L’Humanité”. Obecnie uczy w warszawskim liceum.
Zamknij