Kraj

Afgańscy sojusznicy Polski siedzą zamknięci w ośrodku dla uchodźców

Akram był tłumaczem, polscy żołnierze mówili mu Janek. Fatah organizował spotkania i podróże dwóm prezydentom Afganistanu. Dziś są w białostockim ośrodku dla uchodźców. Ale część naszych afgańskich sojuszników wypchnęliśmy za białoruską granicę – reportaż Andrzeja Mellera.

Dwa tygodnie temu Podlasie przyprószył pierwszy śnieg. W nocy temperatura spadła kilka stopni poniżej zera.
– Może te biedaki przestaną w końcu chodzić? – rzuca 80-letnia sąsiadka.

Jak wielu mieszkańców strefy przygranicznej jest znużona atmosferą, która panuje w okolicy od lata. Choć nigdy nie było słychać o agresywnych czy niebezpiecznych zachowaniach uchodźców wędrujących lasami z Białorusi, to nakręcona przez media psychoza, zoofilskie kadry pokazane na konferencji ministrów Kamińskiego i Błaszczaka, zdjęcia tłumu zebranego na przejściu w Kuźnicy, a także rozstawione po okolicy punkty kontrolne służb oraz latające dzień i noc nad głowami helikoptery zrobiły swoje.

Pamiętam pierwszy szok. Ogólnokrajowe media jeszcze o tym nie trąbiły, ale na lokalnej grupie Spotted: Sokółka, gdzie zazwyczaj ludzie sprzedają stare audi i stroje do komunii, zaczęły się pojawiać pełne niepokoju posty o uchodźcach, którzy mieli krążyć po okolicy. Był środek lata.

Grondecka: Odmawiając pomocy talibom, Zachód skazuje Afgańczyków na śmierć

11 sierpnia po południu zadzwonił do mnie sąsiad i uprzedził: „Panie Andrzeju, od drogi gminnej idą do pana uchodźcy”. Jacy uchodźcy? Wyszedłem przed dom, zdążyłem zrobić parę kroków w stronę folii z pomidorami, gdy na zakręcie drogi prowadzącej do naszego siedliska pokazało się pięciu czarnych facetów ubranych w ciepłe kurtki i czapki typu żółwik. Chciałem porozmawiać, ale przerażeni uciekli do lasu.

Dość szybko przyjechała straż graniczna, funkcjonariusze rozpierzchli się po lasach i bagnach. Jeden z poważną miną tłumaczył mi, że kryzys uchodźczy, tak samo jak Państwo Islamskie, stworzyli Żydzi, żeby zdestabilizować Bliski Wschód.

Po zmroku niedaleko domu słychać było dwa wystrzały. Gdy zadzwoniłem spytać, co się stało, strażniczka poinformowała mnie, że wszystko jest pod kontrolą, żeby nie ruszać się z domu i że wokół naszych zabudowań złapano 35 osób z Syrii, Iraku i Iranu.

Niebawem o uchodźcach na Podlasiu zrobiło się głośno na cały świat, gdy w Usnarzu Górnym na wiele tygodni białoruskie i polskie służby zablokowały grupę uchodźców z Afganistanu i Iraku.

W tym samym mniej więcej czasie w Afganistanie talibowie w błyskawicznym marszu na Kabul pokonali siły rządowe. Wielu afgańskich przywódców, włącznie z prezydentem Aszrafem Ghanim, uciekło do Uzbekistanu, Indii i na Bliski Wschód. Wśród Afgańczyków, zwłaszcza tych, którzy przez lata współpracowali z siłami koalicji, wybuchła panika. Plotkowano, że talibowie zdobyli czytniki biometryczne, które z odcisków palców i tęczówki odczytywały, czy ktoś odwiedzał bazy wojskowe NATO-wskiej koalicji, kiedy i o której godzinie. Los kolaborantów miał być przesądzony; zresztą faktycznie talibskie patrole zaczęły sprawdzać dom po domu. Zdarzało się, że talibowie zabijali swoich wrogów na miejscu lub wtrącali do kazamat.

Jesteśmy coś winni Afgańczykom

Rządy państw, które przez 20 lat utrzymywały w Afganistanie kontyngenty wojskowe, pod naciskiem opinii publicznej postanowiły jak najszybciej ewakuować „swoich Afgańczyków”. Sytuację porównywano do upadku Sajgonu 30 kwietnia 1975 roku. Na polskie listy ewakuacyjne trafili współpracownicy Polskiego Kontyngentu Wojskowego, ich rodziny, ale także zagrożone aktywistki działające na rzecz praw kobiet, dziennikarki, sportowcy.

W tamte dni zostałem zaproszony do pomocy w koordynowaniu ewakuacji, więc niejako byłem świadkiem tego trudnego logistycznie i często dramatycznego przedsięwzięcia. Jeszcze w lipcu, kiedy upadek Kabulu wydawał się już przesądzony, utworzyłem zbiórkę pieniędzy dla znajomych Afgańczyków, zakładając, że pieniądze będą najlepszą formą pomocy w tej sytuacji. Za te środki parę poszukiwanych przez talibów Hazarek udało się przerzucić natychmiast do Pakistanu, kilku znajomych błyskawicznie wyrobiło paszporty i załapało się na ewakuacje do różnych krajów.

W czasie gdy pod białoruską granicą zbierała się coraz liczniejsza grupa uchodźców wyciąganych przez przemytników i służby Łukaszenki z Bliskiego Wschodu, Afryki i Afganistanu, nasz rząd sprowadził około 1300 Afgańczyków.

Dlaczego podpalił się Aszifullah. Niepełnosprawni protestują w Afganistanie

Nagle przybysze z odległego kraju od lat ogarniętego wojnami znaleźli się nad Wisłą, a dynamika kryzysu migracyjnego przyspieszyła na niespotykaną dotąd w Polsce skalę. Owszem, mieliśmy wcześniej do czynienia między innymi z wieloma uchodźcami z Czeczenii czy Ukrainy, ale to było do przewidzenia. Teraz zostaliśmy postawieni przed sytuacją nieprzewidywalną, która wymykała się spod kontroli.

W natłoku informacji wielu Polaków nie było w stanie odróżnić ewakuacji z Kabulu od kryzysu na polsko-białoruskiej granicy – w końcu i tu, i tu pojawiali się Afgańczycy. Były obawy, że „granica” położy się cieniem na losie „naszych” Afgańczyków z Kabulu, który w zbiorowej wyobraźni kojarzył się zwykłym ludziom z talibami, bin Ladenem, zamachami samobójczymi i heroiną. Na pewno z niczym dobrym.

***

Afgańscy uchodźcy w Białymstoku. Fot. Andrzej Meller

– Ponad tysiąc Afgańczyków zostało ewakuowanych przez polski rząd – mówi Tahir Qadiry, do sierpnia ambasador, a obecnie szef afgańskiej misji dyplomatycznej w RP. – To był wspaniały gest dobrej woli, pomoc potrzebującym przyjaciołom. Osobiście spotkałem większość tych Afgańczyków. Pochodzą z różnych środowisk, od lekarzy po inżynierów, od przedsiębiorców po profesorów. Polski rząd i inne instytucje życzliwie pomagają im w osiedleniu się w Polsce. Afgańczycy, których spotkałem, mówili mi, że czują się tu jak w domu – dodaje były ambasador, który parę miesięcy od objęcia stanowiska musiał stawić czoła ewakuacji oraz kryzysowi na granicy.

Nagrodą za bezsenne noce podczas ewakuacji jest to, że udaje mi się wyciągnąć całą rodzinę przyjaciół z Kabulu. Gdy docierają do jednego z ośrodków dla uchodźców, od razu z żoną ich odwiedzamy. Zdajemy sobie sprawę, że wszyscy ci ludzie, wyrwani nagle z korzeniami ze swojej ojczyzny, w większości przyjechali tak, jak stali, bez niczego, niekiedy dosłownie w jednych klapkach. Pod tym względem fryzjerzy, oficerowie wywiadu, pracownicy kancelarii prezydenta i menadżerowie afgańskich firm są sobie równi, i to bez względu na to, czy są Tadżykami, Pasztunami czy Hazarami. Nie mają nic. Stracili dobre prace, pozycję społeczną, wille, mieszkania, samochody, oszczędności, rodziny i ojczyznę.

Z początku pomagamy jednej rodzinie, potem paru, aż w końcu moja żona zaczyna koordynować pomoc dla kilkudziesięciu afgańskich rodzin. Najpierw są to dni, potem tygodnie, a teraz już trzy miesiące. Odzew zwykłych Polaków jest ogromny, przy czym w większości pomoc wymagającą wiele trudu na swoje barki biorą kobiety.

Trudno mi sobie wyobrazić, co czują uchodźcy ze słonecznego Afganistanu, którzy trafili do obozów w jesiennej Polsce. Przybyli do kraju, który leży w Europie, ale innego, niż sobie pewnie wyobrażali. Po euforii, że udało im się bezpiecznie wydostać, że być może uratowali życie, po tygodniu kwarantanny w niezłych pensjonatach pochowanych nad jeziorami w lasach Warmii i Mazur, przyszedł czas na szarą rzeczywistość. Adrenalina zeszła z krwiobiegu, trauma zaczęła ustępować, w głowie się przejaśnia i przychodzi czas na ocenę sytuacji. Najczęściej jest to trudna do udźwignięcia strata, choć dla niektórych otwiera się nowy rozdział, nowe drzwi. Nowe możliwości widzą wyraźniej ci, co mniej stracili.

Ośrodek w Białymstoku, gdzie odwiedzamy ewakuowanych z Kabulu, mieści się w zwykłym kilkupiętrowym bloku. Naprzeciw sterczą silosy i kominy zakładów, gdzie produkuje się oleje i smary. Pod ośrodkiem sporo brodatych Czeczenów i Czeczenek w hidżabach. Są tu od wielu lat. Choć w Czeczenii się uspokoiło, to pewnie mają na pieńku z Ramzanem Kadyrowem i nie myślą o powrocie do domu.

Z powodu covidowych restrykcji nie możemy wejść do środka, siadam więc z Akramem, który organizuje życie całej afgańskiej grupy, na ławeczce. Jak z kolegą na podwórku.

Akram. Fot. Andrzej Meller

Mimo że wielu ludzi z ośrodka piastowało w Afganistanie wysokie stanowiska i żyło na przyzwoitym poziomie, to właśnie ten skromny, sympatyczny i kulturalny chłopak z Kandaharu stał się liderem grupy. To on koordynuje na miejscu pomoc, która płynie od Polaków. Najlepiej zna angielski, bo przez lata pracował jako tłumacz sił międzynarodowych, w tym dla Polaków. Nazywali go Janek. Z Polakami jeździł na patrole, brał udział w ich szkoleniach, przyczajał się na talibów. Bez przerwy powtarza „Great Poland” i „Great Polish Army”.

Ciekawi mnie, jak człowiek, który latami był blisko Afgańskiej Armii Narodowej, ale jednocześnie jest cywilem, odebrał spektakularny blitzkrieg talibów – „facetów z kałasznikowem na chińskich motorkach”, którzy w dwa tygodnie pokonali 300-tysięczne siły afgańskie, od 20 lat utrzymywane za pieniądze Amerykanów.

– Bardzo trudno jest rządzić Afganistanem. Każda grupa etniczna stara się dominować w danym regionie – mówi Akram. – Pasztuni załatwiają pracę i stanowiska swoim, Tadżycy, Uzbecy, Hazarowie swoim. Ponadto nasi sąsiedzi zawsze manipulują „swoimi ludźmi” w Afganistanie i tak jest od początku afgańskiej państwowości. Borykamy się z tym problemem co najmniej od czasów Ahmeda Szaha Durraniego, czyli od połowy XVIII wieku.

Nad głową Kandaharczyka z komina wylatują kłęby dymu.

Akram z czasów służby z polskimi żołnierzami. Fot. archiwum prywatne

– Ten cykl się cały czas powtarza i dlatego przez ostatnie 40 lat nie mamy spokoju. Co więcej, tego spokoju raczej nigdy nie będzie. Proszę sobie wyobrazić, że młody Massud postanowił stawiać opór talibom w Dolinie Pandższiru. Sam nie da rady. Potrzebuje broni, pieniędzy, zaopatrzenia, wsparcia politycznego. Musi prosić kogoś o pomoc – nieważne, Duszanbe, Moskwę, Paryż czy Londyn. Potem będzie musiał jakoś spłacić zaciągnięty dług – dodaje.

I tak zaczyna się spirala powiązań, wpływów, które nie dają nam spokojnie żyć.

Mimo ciągłych potyczek, zamachów i napiętej atmosfery w jego rodzinnym, tradycyjnie protalibskim Kandaharze Akram wspomina swoje afgańskie życie dość stabilnie. Miał kochającą rodzinę, dom, ogród i szklarnię z warzywami oraz dobrą pracę. Jego pasztuńska rodzina nigdy nie pracowała dla talibów. Problemy zaczęły się wraz z pandemią. Bazy wojskowe pozamykano dla cywilnego personelu, a pensje ucięto o połowę. O nagłym marszu talibów na Kabul dowiedział się w zasadzie z mediów.

– Zdaliśmy sobie sprawę, że to wszystko było ukartowane, że talibowie mieli swoich ludzi dosłownie wszędzie. Porozumieli się ze starszyzną plemienną i mułłami, bez których nie da się rządzić, solidnie ich przekupili, a na dodatek po kolei zdobywali więzienia i wypuszczali na wolność talibów. Każdy z tych więźniów momentalnie skrzykiwał dziesięciu swoich kolegów i tak błyskawicznie powstała armia, pod naporem której zaczęły padać kolejne prowincje i miasta. – Pasztun mówi bardzo spokojnie, a jednocześnie można odnieść wrażenie, że dopiero teraz docierają do niego afgańskie patologie.

– Żołnierze albo nie dostawali rozkazów stawiania oporu, albo kazano im złożyć broń. W ostatnim miesiącu panowania prezydent Ghani dokonał zmian na kluczowych stanowiskach w służbach i z niezrozumiałych powodów oddał dowodzenie w ręce niedoświadczonych osób.

Afganistan: To wyglądało jak miękkie przejęcie władzy. Oni się dogadali

Według Akrama stabilnego, silnego państwa nie dało się zbudować głównie przez wszechobecną korupcję.

– Żołnierze, żeby dorobić, sprzedawali na czarnym rynku wszystko: broń, amunicję, mundury i narkotyki, które rekwirowali. Armia przeprowadzała po nocach specjalne obławy na narkotykowe karawany, by przejąć towar, sprzedać i zarobić. Przyjeżdżali na gotowe. To prostsze niż ta cała zabawa w uprawę opium. Wszystkim najbardziej zależy na pieniądzach. Jeśli w terenie agenci naszego wywiadu byli źle opłacani, to natychmiast zaczynali dostarczać dezinformację i mogliśmy wpaść w zasadzkę. Amerykanie po prostu przegrali tę wojnę jak wcześniej Sowieci – podsumowuje.

Tłumacz najbardziej boleje nad rozłąką z rodzicami. Talibowie przez chwilę ich nękali, ale w końcu zostawili w spokoju. O swoją przyszłość się nie boi. Jak większość ewakuowanych Afgańczyków ma rodzinę w Europie Zachodniej i choć o Polsce wypowiada się w samych superlatywach, to raczej tu nie zostanie. Docelowo chciałby dotrzeć do Stanów Zjednoczonych, znaleźć pracę i rozpocząć nowe życie. Jednocześnie jest wdzięczny Polakom, bo to oni go uratowali.

Pozostali Afgańczycy, z którymi rozmawiam w Białymstoku, już nie są takimi optymistami. Zdają sobie sprawę, że Polska uratowała im życie, ale co to za życie w obcym kraju.

47-letni Fatah od razu po przyjeździe skrócił brodę, bo na białostockich ulicach ludzie patrzyli na niego podejrzliwie. 20 lat przepracował w pałacu prezydenckim. To on organizował spotkania, wystąpienia i podróże prezydentom Hamidowi Karzajowi i Aszrafowi Ghaniemu. W Kabulu zostawił luksusową posiadłość, w banku oszczędności, a w nowej toyocie land cruiser, którą podjechał pod lotnisko podczas ucieczki – kluczyki.

Fatah w ośrodku dla uchodźców w Białymstoku. Fot. Andrzej Meller

Kiedy w jednej z białostockich kawiarni pytam, jak się tu czuje, dzwoni mu telefon. Jako dzwonek ustawił azan, muzułmańskie wezwanie do modlitwy, więc zaniepokojeni licealiści popijający herbatkę odwracają się w stronę naszego stolika. Fatah płacze.

– To, że wszystko zostawiłem, to nie problem. Jednak kiedy w telewizji widzę kadry, na których ci dzicy troglodyci panoszą się w pałacu prezydenckim, to zalewa mnie krew. Ból nie do opisania.

Fatah podczas pracy w Afganistanie. Fot. archiwum prywatne

Fatah czuje się zawiedziony w dwójnasób. Jego życie runęło jak domek z kart, a jednocześnie z opóźnieniem dotarło do niego, że podobnie jak wszyscy Afgańczycy, ale i Amerykanie, został oszukany przez swoich.

– Nasi przywódcy po cichu zawarli pakt z talibami. Wszystko zostało wcześniej zaplanowane, a na sytuacji skorzystają wyłącznie państwa ościenne, przede wszystkim Pakistan.

Kuzyn Fataha, 34-letni Dżallaludin, również pracował w pałacu prezydenckim. Był zaopatrzeniowcem. Podczas gdy Fatah, Akram i większość pozostałych uchodźców dotarła do Polski z rodzinami, rodzina Dżallaludina rozłączyła się na lotnisku. Talibowie bili ludzi kolbami, niejednokrotnie otwierali także ogień. W koszmarnym tłoku jego ciężarna żona straciła przytomność i pogotowie odwiozło ją do szpitala z dwójką małych dzieci. Ponieważ życie chłopaka było zagrożone, to z rodziną podjęli szybką decyzję: on ewakuuje się od razu, a potem spróbują go połączyć z żoną i dziećmi. Teraz czeka przybity i szuka sposobu, by ściągnąć rodzinę do Polski.

Ponieważ wpadł w głęboką depresję, zaczął szukać pomocy u specjalistów. Jeszcze nie poczuł ulgi. Żeby odgonić czarne myśli, zaczął pisać książkę. Opisuje w niej różne historie, na razie z wczesnego dzieciństwa: jak żołnierze uzbeckiego generała Dostuma zabili mu ojca, gdy on miał pięć lat; jak potem talibowie zmuszali go codziennie do studiowania w medresie; wspomina publiczne egzekucje na kabulskim stadionie piłkarskim.

Dżallaludin w Białymstoku. Fot. Andrzej Meller

Abdul Gafar pochodzi z tej samej rodziny co Fatah i Dżallaludin. Ma 49 lat. Rozmawiamy po rosyjsku, bo w latach 80. Abdul ukończył studia w Mińsku, zdobył dyplom inżyniera.

Dżallaludin z prezydentem Afganistanu Hamidem Karzajem. Fot. archiwum prywatne

– Potem służyłem dwa lata w armii, a gdy upadł rząd doktora Nadżibullaha, zaczęła się wojna domowa między mudżahedinami. Afganistan opustoszał. Zginęło mnóstwo ludzi, wielu zostało inwalidami, tysiące musiało upuścić swoje domy. W wyniku wojny domowej do władzy doszli talibowie – inżynier w czasie rozmowy ma łzy w oczach – którzy wyeliminowali kobiety z życia publicznego. Kiedy do władzy doszedł rząd Islamskiej Republiki Afganistanu z Hamidem Karzajem na czele, pracowałem w jego sekretariacie. Kierowałem różnymi dużymi projektami budowlanymi w całym kraju. Żona była nauczycielką w liceum dla dziewcząt. – Inżynier co chwilę rzuca okiem na witrynę z ciastkami, ale nie daje mi nic zamówić, bo się odchudza.

– Amerykanie ponieśli sromotną klęskę. Nie powinni byli tak nagle się wycofywać – tłumaczy poirytowany Tadżyk. – Staram się codziennie rozmawiać z rodziną w Kabulu. Sytuacja jest dramatyczna. Wszyscy są bezrobotni, ceny astronomiczne. Wszystkiemu winna Ameryka! Kolegę niedawno zabili talibowie tylko za to, że był ochroniarzem prezydenta Ghaniego. Uczelnie pozamykane, nie ma co jeść i idzie sroga zima. Starzy i biedni poumierają z głodu – dodaje.

Abdul Gafar w cukierni w Białymstoku. Fot. Andrzej Meller

Większości Afgańczyków, którzy w Polsce nikogo nie znają i nie ma ich kto wesprzeć, trudno planować przyszłość, myśleć o wynajęciu mieszkania i znalezieniu pracy.

Abdul Gafar z rodziną w Afganistanie. Fot. archiwum prywatne

– Nie istnieje żaden szeroki plan integracji z polskim społeczeństwem. Oni nawet nie mają jak tej Polski i Polaków poznać – tłumaczy Dominika Springer z fundacji HumacDOC. – Uratowaliśmy im życie, bardzo szybko jak na nasze standardy otrzymali status uchodźcy, ale mimo wszystko zbliżamy się do kwadratury koła. Nie mają jak nauczyć się polskiego. Czasem jakaś organizacja pozarządowa sprowadza lektorów na parę godzin w tygodniu, ale to za mało. Bez znajomości podstaw języka najczęściej nie znajdą pracy, a bez pracy i pieniędzy nie wyjdą z ośrodka i nie wynajmą mieszkania. Dlatego masowo wyjeżdżają na Zachód – ocenia Springer.

Szacuje się, że z ponad 1300 Afgańczyków ewakuowanych z Kabulu w sierpniu w Polsce została mniej niż połowa. Niektóre z ośrodków opustoszały.

***

Kiedy kończę pisać ten tekst, dostaję wiadomość od Afgańczyka z Brukseli, że w lesie w pobliżu Dubicz Cerkiewnych ukrywa się siedmioosobowa grupa jego rodaków. W większości to dawni funkcjonariusze Afgańskiej Policji Narodowej. Chłopak błaga o pomoc, bo wie, co się dzieje na granicy i że zaczynają się mrozy. Jest z nimi w kontakcie, w grupie ma kogoś z rodziny. O pierwszej w nocy, 48 minut od mojego zgłoszenia, Fundacja Ocalenie wysyła pomoc, jednak rano dostaję od nich złą wiadomość: „Niestety się spóźniliśmy. Już ich tam nie było. Zadzwonili do nas już z Białorusi. Poprosili policję o pomoc, a oni ich oszukali – wzięli do placówki na chwilę, a potem wywieźli. Nawet nie dali im suchych ubrań”.

Afgańska Policja Narodowa współpracowała z Polskim Kontyngentem Wojskowym. Była nawet przez Polaków szkolona. Chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego ci ludzie uciekli z Afganistanu i jaki los czekałby ich z rąk talibów. Nie mogę odpędzić pytań: jeśli nie oni, to kto ma prawo do wystąpienia w Polsce o azyl? Kogo uważamy za sojusznika i tak traktujemy?

**
Andrzej Meller – z wykształcenia antropolog kultury. Były analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Reporter, korespondent wojenny. Pracował między innymi w czasie konfliktów zbrojnych w Gruzji, na Sri Lance, w Afganistanie i Libii. Autor książek: Miraż. Trzy lata w Azji, Zenga, zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki o wojnie domowej w Libii oraz Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie. W 2022 roku w wydawnictwie Znak ukaże się jego nowa książka, napisana wspólnie z żoną Eleonorą, pod tytułem Kamperem do Kabulu. Mieszka na Podlasiu.

*

Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij