Jeśli chcemy spać spokojnie, zaciągajmy kredyty w walucie, w której zarabiamy.
Ciągle wraca na tapetę sprawa kredytów walutowych udzielanych we frankach. W naszych sądach toczą się sprawy Tomasza Sadlika, który pozwał przed sąd Raiffeisen Bank, oraz sprawa w ramach pozwu zbiorowego. Sadlik chce udowodnić, że pracownicy banku go oszukali. Inną strategie przyjęli prawnicy z kancelarii Kozłowski, Śmigielska i Wspólnicy. Wytaczając pozew zbiorowy, uważają oni, że banki powinny ponosić część ryzyka zmiany kursów walut.
Wydaje się, że to pan Sadlik szybciej może sprawę wygrać, jeśli ma dokumenty pozwalające udowodnić, że pracownica banku go oszukała. Będzie to jednak też bardzo trudne. Udowadnianie, że nie wiedziało się o ryzyku kursowym, w ogóle jest według mnie niesensowne. Przecież kredytobiorcy musieli podpisywać klauzulę mówiącą o tym, że świadomi są ryzyka walutowego. Nie rozumieli tego, co podpisują? Być może, ale jeśli klauzula była jasno sformułowana to nic im to nie pomoże.
Dla jasności, żeby określić swoje stanowisko w tym sporze, muszę powiedzieć, że ja zajmowałam zawsze jedną pozycję. Mówiłem, że zadłużający się w walutach musi mieć świadomość, że staje się z chwilą zaciągnięcia kredytu spekulantem walutowym.
Jeśli chce spać spokojnie to powinien zaciągać kredyty w walucie, w której zarabia.
Kredytobiorcy walutowi w Polsce powołują się często na przykłady zagraniczne. Rzeczywiście ponad dwa lata temu premier Victor Orban przeforsował w parlamencie węgierskim ustawę umożliwiającą kredytobiorcy zadłużonemu we frankach spłacenie całości kredytu po kursie forinta około 30 proc. niższym od rynkowego. Różnicę miały wziąć na siebie banki. Tego polscy politycy (w tej kadencji Sejmu) nie zrobią.
Dla polskiego sektora bankowego bardziej niebezpieczny jest precedens hiszpańsko-chorwacki. W Hiszpanii w tym roku sąd pierwszej instancji unieważnił kredyt walutowy twierdząc, że jest to „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym”, i że nie był dostosowany do możliwości kredytobiorcy. Kredyt został rozwiązany, a kredytobiorca ma oddać tylko pierwotną kwotę kredytu bez odsetek. Podobny wyrok zapadł w Chorwacji.
Sądy zapewne stwierdziły, iż udzielające kredytów walutowych banki powinny stosować zalecenia dyrektywy unijnej MiFID (Markets in Financial Instruments Directive). To jest dyrektywa w sprawie rynków instrumentów finansowych, która ma za zadanie ujednolicać świadczenie usług inwestorom i bronić ich interesów. Klient przychodzący do instytucji finansowej, za pośrednictwem której chce zainwestować w jakiś instrument finansowy, przechodzi długą drogę, na której sprawdzana jest jego sytuacja finansowa, jego rozumienie procesu inwestycyjnego i ryzyka ponoszonego w związku z określoną inwestycją. Nie zastosowanie procedur z MiFID grozi konsekwencjami prawnymi.
Tego oczywiście banki nie robiły, bo nie uważały kredytu walutowego za instrument finansowy podlegający regulacjom MiFID. I, według mnie, takim instrumentem kredyt nie jest. Podobnie, jak rozumiem, uważa KNF. Podczas posiedzenia Senatu przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Andrzej Jakubiak wyraźnie określił pozycje naszego organu regulacyjnego nadzorującego rynki finansowe w sprawie kredytów walutowych. Nie sposób nie zgodzić się z szefem KNF twierdzącym, że „szczególnie propozycje przewalutowania na złote [kredytów] według kursy na dzień ich zaciągnięcia, są nieuzasadnione oraz szkodliwe społecznie”.
Dlaczego bowiem ulgę mają dostać „frankowcy”, a nie osoby zadłużone w złotych, czyli te, które unikały ryzyka maja za to zapłacić? Kto pokryłby straty banków, które (według KNF) straciłyby na przewalutowaniu ponad 40 miliardów złotych? Nawet przy założeniu, że żaden bank z tego powodu by nie upadł, to i tak zapłaciliby za to inni klienci tych banków. Byłoby to skrajnie niesprawiedliwe. Warto też dodać, że olbrzymia większość kredytobiorców walutowych spłaca bez większych problemów kredyty, a nawet twierdzi, że nadal wychodzą na tym lepiej niż na kredytach w złotych. Sens procesowania się z bankami jest wątpliwy.
Myślę, że bardziej racjonalne byłoby przyjrzenie się regulacjom związanym z udzielaniem kredytów hipotecznych i dokonanie takich zmian, które zwiększyłyby odpowiedzialność kredytodawców. Teraz bowiem całą odpowiedzialność ponosi kredytobiorca. I nie chodzi tylko o zmienną stopę procentową. Na przykład w USA w dalszym ciągu olbrzymia większość kredytów hipotecznych udzielana jest ze stałą stopą oprocentowania (fixed rate mortgage). Bank sam musi zadbać o to, żeby nie ponieść strat wynikających z oczywistych przecież zmian stóp procentowych w ciągu wielu lat spłacania kredytu.
Nie domagam się jednak aż takiej rewolucji. Warto byłoby rozważyć coś innego. Pan Sadlik podobno był zapewniany, że jeśli nie będzie mógł spłacać kredytu to straci kredytowaną nieruchomość i dotychczas spłacone raty kredytu. Tak stałoby się w USA. W Polsce za kredytobiorcą dług idzie do momentu całkowitego spłacenia. Nie wystarczy oddanie nieruchomości. Znowu nie domagam się rewolucji, ale może dałoby się wprowadzić dwa rodzaje kredytów? Ten „po polsku” niżej oprocentowany i ten „po amerykańsku” oprocentowany wyżej? Biorąc ten drugi pan Sadlik nie musiałby się bać, że oddając nieruchomość zostanie z kredytem na resztę swojego życia.